The Prodigy może już zamilknąć
Właściwie to nawet nie musieli się odzywać – mogli trochę poczekać na Szpindlera, bo on by to wszystko mądrzej zrobił. Znaczy nie wiadomo, ale załóżmy, że tak. Dobra, do rzeczy. Książka wygląda zajebiście, podoba mi się. Normalny, poręczny obiekt z zadziornymi zawijasami tu i tam, a nie jakieś ugrzecznione, plastikowe pierdzielstwo. Tu na górze tytuł napisany designerskim, hiphopowym (ale takim z pazurem) fontem, niżej – w centrum – ilustracja Szymona Wildsteina. Cała szata graficzna podług projektu Mai Demskiej.
Wszystko, proszę państwa, full wypas i jest w pytę. Książka lekka, idealna do kieszeni – na letnie wycieczki, na czytanie w parku. Teksty z tyłu okładki dojebane, nawet Andrzej Wajda – mimo, że nie żyje – się postarał i napisał blurba (bezbłędnie zauważył, że ta książka to nie źrebie). Niżej słuszna uwaga, że The Prodigy zmarnotrawili swój potencjał i zamiast pisać Źrebię puchacza i tabloidu robili jakąś muzykę. Wątpię, żeby ich śpiewy coś im dały, najwyżej wstyd na stare lata; a taka książka, to nic, tylko się chwalić, chwalić. Wyżej, takimi fajnymi, żó łtymi literami napisana mądra wskazówka, że Źrebię… to miriady małych powieści i to nie pisane wczoraj, tylko dziś.
Człowiek otwiera, czyta i się dziwi, że wszystko to takie aktualne, jakby Szpindler pisał tylko dziś nie znając jutra, ani wczoraj JAK WZOROWY MATERIALISTA HISTORYCZNY. No i zabawne to takie; otwierasz i się cieszysz, poważnie mówię. Są tacy, co Szpindlera odrzucą, ale oni mnie nie obchodzą, bo piszę do tych, którzy chcą go przyjąć do swojego domu i pozwolić mu mówić (a mówi bardzo mądrze[1]) i pisać. Ci co Szpindlera nie chcą w swoim domu, to niech zostaną przy słuchaniu The Prodigy, bo chyba na więcej ich nie stać.
Jeszcze raz o szacie graficznej
Trzeba głębiej! Motyw przewodni całej okładki to ceglany mur, ale najwidoczniej wygenerowany cyfrowo. Imię i nazwisko autora napisane szwabachą, tytuł w stylu noskillowego graffiti. A w centrum barwna, bezkształtna, wieloznaczna ilustracja przedstawiająca przenikające się bestie (wyglądają jak demony z paraliżu sennego) i rzuty kośćmi, mury, a cała scena zdaje się być małą wyrwą, dziurą na żółtym pustkowiu. Tę estetykę nagromadzenia stylów, treści, barw i – celowej – tandety wzmagają materiały, na jakich zostało to wszystko wydrukowane. Kremowy papier o niewysokiej gramaturze i cienka, tekturowa okładka. Przez to można mieć skojarzenie z książkami wydawanymi w latach 90-tych i na początku dwutysięcznych. To nie jest bez znaczenia. Andrzej Szpindler to autor rocznika 86, musiał w młodości być poddany promieniowaniu estetyki lat, w których wzrastał, a czym skorupka za młodu nasiąknie, tym później zajeżdża (jeśli tego chce). A czy Szpindler chce wonieć zapachami Y2K i duchologizowaniem dziewięćdziesiątych? Czasem tak, czasem nie. Ale przysiąść mogę, że jego styl i pisarstwo są absolutnie groovy[2]!
Człowiek nie może uwolnić się od przeszłości łatwiej niż swoje ciało – André Maurois
Śledząc karierę Andrzeja Szpindlera – od początku do końca – możemy stwierdzić, że jest on hardkorem[3]. Jego pisarstwo od początku było skazane na porażkę[4]. Michał Kasprzak oskarżał go o „kinderyzm”, ale chyba nie miał świadomości, że pisze o dorosłym człowieku, a nie o dziecku! Mało które dziecko byłoby w stanie pisać tak, jak Szpindler (to prędzej jakieś dziecko moglibyśmy oskarżyć o szpindleryzm!). Albo Aldona Kopkiewicz pisze w 2010 jakieś głupoty o Oko chce bardziej, niż chce tego wątroba, twierdząc, że to książka „niby prozatorska” i że jest dziwaczna, podczas gdy, to jak najbardziej proza i do tego to normalna książka, którą można bez problemu czytać.
Z czytaniem Szpindlera jest jak z… mniejsza o to. Czyta się debiut poetycki Andrzej King Kong, a co? Nic, rozległe pole bobu i jego mięsopust prawy Szpindler i pamięta się ważny cytat stamtąd: „od Mickiewicza po Sosnowskiego jestem skejtem”. Potem Rzeźbę i pamięta się tytuł (później napiszę do czego się przydaje). Kto lepszym jest wariatem, ten czyta na cycgada[5] albo na Wakacie[6] jego topowe produkcje. Później, w roku apokalipsy 2012, pojawia się jego sytuacjonistyczny, silnie inspirowany myślą Waltera Benjamina esej Oko chce bardziej, niż chce tego wątroba (nie bez powodu ta książka przybrała tę samą skórkę, co scenariusze Deborda wydane w tej samej serii wydawniczej).
Jest pięknie, planeta Szpindler rośnie i kwitnie. W internecie tu i ówdzie – jak się ktoś postara – można znaleźć różne kwiatki[7]. Nie ma, że się nie da, wszystkie kontynenty Szpilorowerusa zasiedlają koloniści. Muzykę zasiedlają (https://bobaspacjalizm.bandcamp.com/releases), sztuki performatywne (https://www.youtube.com/watch?v=0Hu_C9ANm2o) i operę (libretto do Solarise Marcina Stańczyka).
Wydaje się, że szpindleryzy nic już nie zatrzyma, ale to tylko pozory. Literaccy[8] szpindleromani musieli zapaść w hibernację do roku 2018 (choć w 2014 jako dodatek do książki Adama Kaczanowskiego z wierszami zebranymi z lat 1994-2013 pojawia się dramat Kości pod pieczeń Baby Boom pisany we współpracy ze wspomnianym autorem Utraty), ponieważ dopiero wtedy pojawia się powieść Dostań, nie odbierzesz!. To w niej autor objawia się jako pełnogębowy powieściopisarz w stylu pynchonowskim i nawet font jest w takim samym stylu i rozmiarze, jaki ma Tęcza grawitacji w wydaniu z 2006.
Niestety znowu szpindleryza musiała odejść w cień. Gdzieniegdzie – chociażby w Małych Formacie albo w Czasie Kultury – pojawiają się jego eseje, a w Wizjach i Stonerze Polskim jego prozy i dramaty. Polacy mieli w ten sposób nabierać siły i wiedzy na rok 2022, kiedy to Szpindler powraca w pełnej glorii jako autor powieści tabloidowej Źrebię puchacza i tabloidu!
Wydumane śledztwo genealogiczne
Każdy eksperyment posiada jakieś pochodzenie, a jego znajomość pozwala lepiej odnaleźć się przy obserwacji jego działania. Tutaj jest nie inaczej. Nawet sam autor bardzo chętnie wskazuje skąd się wziął, z jakiego składziku wylazł. Zapytany o to skąd wziął język do napisania libretta do Solarize odpowiedział: „kupiłem go na bazarku”[9] – myślę, że to zdanie to doskonała ilustracja dla całego jego stylu. On nie kompletował swojego języka w centrum handlowym, czy w sklepie z antykami, a w chaotycznym, rustykalnym targu z niechcianymi obiektami. Rozrysowanie mapy tej placówki to zadanie dobre na cały rozdział byczej monografii, ponieważ na to wszystko się składa nie tylko literatura, ale i sztuki wizualne i performatywne. Za perfekto wstęp do tej wycieczki uważam esej o książce (Dy)fuzje pod tytułem: Piesi przeciwko wszystkim z Czasu Kultury[10]. Uważam tak, ponieważ wskazuje się tam to, co jest niebywale i szalenie i w ogóle i zatrważająco istotne w tym pisarstwie, ta kwestia nazywa się” Związkach literatury i sztuki w Polsce po 1945 roku. Szpindler swoim bazarkowym językiem rozważa na swój sposób powinowactwa polskiej sztuki i literatury. Przewijają się takie nazwiska jak Miron Białoszewski, Andrzej Partum – artyści, którzy sztukę i literaturę robili z otaczającej ich przestrzeni, na co pozwalało im percypowanie rzeczywistości przez filtr silnej osobowości twórczej. Taka silna figura jest powszechnie znana jako „flaneur”[11]. Szpindler rozwija tę postać poprzez zasięgnięcie do innego nazwiska, Thomasa Pynchona, wprowadzając pojęcie „twórczej paranoi”:
„Oczywiście, że nie ma nic bez rozbudowanego systemu-Oni, ale to tylko jedna strona medalu. Na każde »Oni« powinno przypadać jedno »My«. I w naszym wypadku tak jest. Twórcza paranoja oznacza powołanie przynajmniej tak rozległego systemu-My jak system-Oni”[12]
I ilustruje je przykładem późnego Tadeusza Peipera:
Paranoja to jest to, co miał Tadeusz Peiper pod koniec życia. Wprzęgnięty w idee „Księgi pamiętnikarza”, pogrążony w zapiskach, oddający życiu, co jego, przeświadczony o omnipotencji czyhającej na niego = dzieło, przebranej za grasujących wszędzie wpływowych ludków [dwójkowców]. Notował: „Znowu psota intruzów: oderwali guzik dolny, poły futra rozwierają się; chore kolano będzie cierpiało, i nie tylko ono”. Notował: „[…] wczoraj, wracając do domu, byłem tak osłabiony, że nie stać mnie było na zatrzymanie się, jakiego wymagało kupno oranżady, a przy tym obawiałem się, że – gdybym ją kupił i nosił butelkę w kieszeni – to w razie nieszczęśliwego upadku na dworze rozbite szkło butelki mogłoby wciąć się w moje ciało. – Takie to sytuacje wytwarza »pozbawienie« mnie kuchenki, a zarazem zanieczyszczanie pokoju nalotami substancyjnymi, atakami zrzutowymi, psotami intruzów. Teczka-spiżarnia nie zawsze może mnie nakarmić, a butelka oranżady czy płynnego owocu sprawia kłopoty przeróżne i nieraz dla spragnionego nie istnieje”[13]
„Twórcza paranoja” zwielokrotnia rzeczywistość percypowaną przez flaneura, robiąc z pisanego przez niego tekstu hipertekst. Jest to dość ryzykowna metoda twórcza – Pynchon i Szpindler chyba dobrze na niej wychodzą, ale Peiper był znerwicowanym, samotnym, starym i niezrozumiałym człowiekiem. Ale teraz nie ma miejsca, żeby rozważać kwestie zdrowia i bezpieczeństwa!
*
Kurde, to była dość długa wycieczka poza sedno sprawy, ale jak najbardziej potrzebna! Żeby wejść do Szpindlerowa, trzeba przejść przez cały bazarek i nie można iść wprost, ponieważ ta droga jest tak zbudowana, że na przestrzeni, przez którą mogłaby przechodzić najkrótsza droga są postawione takie duże, batonowe kloce i nie można przejść normalnie.
Właśnie! Chodzi o to, że: „Henryk Bereza ogłosił rewolucję artystyczną w prozie polskiej lat 70. Przewidywał literaturę jako rodzaj land-artu, wychodzącą jak gdyby bezpośrednio z ziemi.”[14] – Szpindler sympatyzuje z Berezą i kreuje swoją twórczość nie jako samoistny akt twórczy, tylko obiekt intelektualny wyrastający z przestrzeni jego życia (ale nie ma to nic wspólnego ze wcześniej wspomnianymi klocami[15]).
Kolejnym straganikiem spotykanym na naszej drodze jest Ryszard Szubert[16]. Jak nie czytaliście go, to przeczytajcie, bo fajny pisarz, kurde, był. No co ja mogę powiedzieć. Fajny esej z dwutygodnika Twórczość to rysioman z 2012. Jeden z bardziej komunikatywnych tekstów z korpusu szpindlerum. Ryszard Szubert to zapomniany bazarkowy pisarz. O ile pamiętamy Mirona Białoszewskiego, to jego nie, a to głupie. Fajnie pisał. Miał bardzo modernistyczne, wygórowane ambicje pisarskie i wychodził w nich od bardzo nieoczywistych tekstów literackich (nieukończone opowiadania Baczyńskiego, listy Krasińskiego do dzieci) i opisywania języka poznańskiej klasy robotniczej. To i to prowadzi do tego, że jego pisarstwo wydaje się być dość hermetyczne, a z drugiej strony posiada charakter mapujący, flaneurski – taki, w jaki celuje Szpindler
Można iść tak dalej. Omówić znaczenie Marka Słyka, rozważać to, jakie miejsce może tu mieć Andrzej Sosnowski, wrócić po raz kolejny do Thomasa Pynchona, zlokalizować na wpół realny straganik Mieczysława Piotrowskiego, czy wywiedzieć się, gdzie można kupić homunkulusa Leopolda Buczkowskiego, czy at last, but not least odwiedzić Amosa Tutuolę, ale to wszystko na kiedy indziej.
*
Pomimo tego, że teraz zapowiadam wyjście z bazarku, to i tak będziemy do niego ustawicznie wracać, ponieważ w Szpindlerowie nie ma z niego wyjścia.
Nie da się czytać z otwartymi oczami i pisać bez tosta (Andrzej jak świat)
Zasiądźmy to lektury. Wszyscy, wszyscy, zróbmy to razem! Pierwsze co widzimy, to dedykacja indyjskiemu artyście intermedialnego, Adityi Mandayamowi, który o swojej sztuce mówił, że: In my work I try to question every element of the photographic process: memory and the mechanical eye. Możemy pomyśleć, że w Szpindlerowie jest niewiele inaczej, ponieważ tutaj kwestionuje się każdy element procesu czytelniczego, wizualizację tego, co się czyta, wytwarzanie w głowie koherentnego kształtu czytanej pozycji, odnoszenia tekstu do przestrzeni pozatekstowej itd. itd.
Potem otwieramy drzwi powieści. Witają nas trzy linijki:
małżonki Andrzeja BinLadena
machają ci ciachem;
wytwórnia łakoci, którą wymyśliły,[17]
ale! Dalej są dwa słowa „że założą”, i potem poszły konie po betonie. Rollercoaster z chwytów literackich, żartów, neologizmów, wyobraźni i eksperymentów myślowych zaczyna pędzić.
W trakcie lektury możemy się zgubić i muszę wam przyznać, że wydaje mi się, że tak właśnie ma być. Wyobraźmy sobie Pasaż Waltera Benjamina, kniga złożona z mnóstwa cytatów, przelotnych i tych mniej myśli, obserwacji. Ogólnie ogrom, mnóstwo informacji. A teraz zwizualizujmy sobie to jako krótki film poklatkowy. Prędkość niesamowita.
Rzecz w tym, że Szpindler chce być jeszcze szybszy. Dlaczego? No bo czasy są szybsze. W jednym miejscu pisze, że „PRAWDA TO ZA MAŁO”[18]. Napisanie prawdy, to napisanie tak, jak jest; żeby tak pisać, to trzeba pisać tak, jak się pisze (a już teraz pisze się bardzo szybko, zdania są coraz krótsze, kropki coraz częstsze). Ale Szpindler, patrząc w swojej książce na rzeczywistość tabloidową okiem materialisty historycznego, zauważa, że to za mało[19]. W tej powieści chodzi o to, żeby zarówno pisarz, jak i czytelnik osiągnęli jak największy pęd. Dlatego mamy do czynienia nie z pisarskim konceptualizowaniem prędkości epoki i jej wyprzedzania, pod postacią statecznego pisania, które daje czytelnikowi cynk „a teraz wyobraź sobie wielką prędkość”, tylko z twórczością podejmującą wyzwanie prędkości, a co za tym idzie i my, sięgając po nią, musimy być na to gotowi.
Nie będę ukrywał. Andrzej Szpindler nie zawsze jest znakomity. W tym całym pędzie zdarzają się mielizny, kawałki zbędne, czasem kiepskie, a i co jakiś czas ta szybkość się zlewa, w naszej wyobraźni, w bezkształtną masę. Taka jest stawka tego eksperymentu, owej „twórczej paranoi”.
*
Dalej następuje nieustająca kanonada miniatur prozatorskich. Wszystkie błyskają i mkną w swoim kierunku. W tym ultraszybkim filmie poklatkowym co jakiś czas zdarza się powidok refrenu. Najczęściej są to pojedyncze motywy, słowa. Stale mamy do czynienia z imieniem Andrzej. Nie ma to znaczenia autobiograficznego, raczej jest czymś, co pojawiało się w podobny sposób u Majakowskiego – umieszczeniem swoich personaliów w kontekście dzieła awangardowego, żeby mogły stracić w tym pędzie swoją esencję.
Bardzo często pojawia się tu Drakula, niby jakieś widmo, w różnych kontekstach i znaczeniach, czy tytułowe Źrebię i Puchacz. Nieraz napotykamy nawiązanie do kultury żydowskiej, co może uruchomić pewne skojarzenie, ponieważ całość składa się z krótkich przypowieści. Coś jakby zwielokrotnione, przyśpieszone przypowieści chasydów. Zdarza mi się żartować, że żaden z pisarzy, o których pisze Piotr Sadzik nie jest maranem, ale jak ktoś już nim jest, to Andrzej Szpindler.
*
W pewnym momencie lektury wychodzi na wierzch jedna postać, reżyser Patryk Vega. Powód wydaje się być bardzo klarowny: jego filmy, takie jak Polityka, Botoks są jak posklejane ze sobą clickbaity, naiwne fabuły mające w domyśle szokować, gromadzić widzów w kinie. Oprócz tego on sam często bywał bohaterem nagłówków. W tej powieści jego życie jest ciekawsze. Żyje w związku z chomikiem o imieniu Patryk Vega, który – w wyniku serii operacji plastycznych – wygląda jak Patryk Vega z czasów sprzed zrobienia formy fizycznej. Oszukany przez swoją osobę chomiczo-parterską ląduje na chodniku im. Wisławy Szymborskiej, gdzie musi mieszkać w krzakach.
Słowa na pożegnanie
Muszę skończyć pisać, bo goni mnie czas. Wszystko, co można było napisać a’propos tego tekstu na razie wystarczy. Cześć.
[1] Znajdźcie sobie jakieś jego perfo! [Np. to – uwaga redakcji]
[2] Nota bene jeden z użytych fontów w Źrebię puchacza i tabloidu nazywa się „Groovy Ghosties”.
[3] https://www.dwutygodnik.com/artykul/3446-depresja-w-raju.html
[4] Jak to jest, że w 2013 dwutygodnik opublikował felieton Szpindlera w serii tematycznej „Piękna porażka”? Przecież ten tekst jest absolutnym sukcesem! (https://www.dwutygodnik.com/artykul/4499-piekna-porazka-krtan-wieznie-w-miazszu-buly.html)
[5] http://web.archive.org/web/20161011220440/http://cycgada.art.pl/?page_id=244
[6] http://wakat.sdk.pl/author/andrzejszpindler/
[7] https://andrzejeszpindler.wordpress.com – chociażby ten wdechowy blog.
[8] W tym czasie muzyczni i artystyczni bawili się w najlepsze.
[9] https://culture.pl/pl/artykul/energia-solarna-przejmuje-teatr-wielki
[10] https://czaskultury.pl/czytanki/piesi-przeciwko-wszystkim/
[11] Zwłaszcza taki modelu benjaminowskiego. Zaznaczyć trzeba, że Walter Benjamin w Szpindlerowie też jest niebyle kim. Myśliciel, który Pasażami organicznie, industrialnie i gotycko nierozłącznie związał się z Paryżem (robiąc z siebie zarówno artystę, jak i obiekt sztuki wizualnej; Pasaże to jebutna rzeźba tekstowa, monumentalny ready-made) napisał blurb do oko chce bardziej, niż chce tego wątroba!.
[12] T. Pynchon, „Tęcza grawitacji”, tłum. R. Sudół, Warszawa 2001, s. 504.
[13] Zob. Tadeusz Peiper [w]: Maski, t. I, red. M. Janion i S. Rosiek, Gdańsk 1986, s. 275–313.
[14] https://czaskultury.pl/czytanki/piesi-przeciwko-wszystkim/
[15] A więc naprawdę chcesz wiedzieć czym są te blokujące „proste” rozumienie wielkie, betonowe kloce. Wielkie, betonowe kloce to twórczość eksperymentalna.
[16] https://www.dwutygodnik.com/artykul/4023-tworczosc-to-rysioman.html
[17] Andrzej Szpindler, Źrebie puchacza i tabloidu, Warszawa 2022, str.3.
[18] Tamże, str. 50.
[19] Vide Walter Benjamin o Karlu Krausie i jego krytyce języka prasy, nie tyle co obijającego rzeczywistość, ale narzucającego jej inny rytm i kształt.
Andrzej Szpindler, Źrebię puchacza i tabloidu, Convivo 2022
Zdjęcie okładki – oferta z OLX
Ilustracje: Andrzej Szpindler
Filip Matwiejczuk – ur. 1996 w Mrągowie.