Tematem tej inauguracyjnej, 15-minutowej (miejmy nadzieję) pasty nie będzie żaden konkrety wiersz. Będzie nim epickość. Jak wyjaśnia nam słownik dla nie najmłodszych już użytkowników polszczyzny, epicko rozwija się nie tylko coś związanego z epiką – Odyseja Kubricka czy Pan Tadeusz Fredry, ale też coś – i tu wchodzi irytujący niektórych neosemantyzm – cool, wspaniałego, wyjątkowego, fajnego w maksymalnie superlatywnym odcieniu. Zastosuj w zdaniu: „epicki trip lekarstwem na jesienną chandrę!” (dragonia.eu). Epickość = podróż. Wiedział to nawet Peter Jackson, namiętnie filmując maszerujące po górach hobbity. Wiedział to Jarosław Markiewicz, trwając w nieskończonej duchowej podróży, gdy zabierał nas na Dalekie wzgórza: „Ciągle jesteśmy w marszu, śpiewa, / towarzysze, miejcie otwarte oczy i uszy, / miejcie otwarte usta we śnie”.
Ale co czyni wiersz epickim? Jedni powiedzą bez zawahania, że Rafał Gawin w tytule lub dedykacji. Drudzy, że koniecznie wojowie, dzielni i rozśpiewani tarczownicy, jak w teledyskach powermetalowych kapel. W sumie na jedno wychodzi. Taki Miciński np.: „Wojownicy! / łódź wasza płynie pod nawisłymi skałami, / z których padają głazy i lawiny. / A cel przed wami tam – gdzie gwiazda jest wieżycy!” (Ojczyzna!…). Głazy i lawiny. Jak to szło? We are the hammer of the gods / We are thunder, wind and rain… We’re warriors, nana na. Potem przychodzi czas na wielkie sceny batalistyczne z Melem Gibsonem w kilcie i Tomem Cruise’em w zbroi samuraja. Musi być jak z filmu, z dramatycznym pęknięciem i zwolnionymi zdjęciami. Choćby u Adasia: „aż ręka w ładownicy długo i głęboko / szukała. Nie znalazła (…)”. Jak długo szukała? Jak głęboko? I jeszcze słynny obraz blednącego żołnierza, co już nie władnął, więc zaniemógł. Epickie? Ba. A skoro już bitwa, tniemy i sieczemy, przy okazji w rocznicę Powstania Warszawskiego, to niech będzie dziejowa posoka od Gajcego, za którą co poniektórzy wciąż tęsknią: „Salcesonów misa pełna,/ Świeże, chrupkie / Pachną trupkiem: / To z Przedmurza!” (Święty kucharz od Hipciego).
Jeszcze inni, pokierowani klasycznymi wyznacznikami epickości z pobliskiego fandomu, dodadzą, że koniecznie muszą być lochy i smoki. U Kiry Pietrek: „przez lochy luźne rozumie się / lochy które zostały odsadzone / od prosiąt ale jeszcze nie pokryte” (ze Statystyk). U Anny Matysiak: „na zakręcie – szarpnięcie; przewracam się / a on udaje ruchy kopulacyjne na moim biodrze” (smok [na temat poezji] w tomie Tiergarten). W obu wypadkach idzie o stosunek przerwany, co w klasycznej oracji zwiemy retardacją. Słynął z niej Homer, twórca dwóch eposów.
Do fandomowych wyznaczników epickości z pewnością zaliczyć też trzeba starcia żywiołów, jak te z Pokemonów (Ash i Gary, tak różni, tak podobni) albo z cyklu Georga R. R. Martina. Pioruny, kamulce, salwy ognia. Niech zagrzmi niebo, jak w świetnym i kuriozalnym zarazem tomie Piotra Matywieckiego Anioł z ognia i lodu (1986), który rozpoczyna iście stonerowe motto ze Słowackiego: „słowa tych poematów / chciały być słowami których nie było / wśród słów piszących te poematy” (Lodozorze). Potem lecą jeszcze Krasiński i Wyspiański, i mamy panteon widm przepisujących całe Genesis z Ducha: „Zapach płomienia w nozdrzach z lodu. To skupia anioła”. Chodzi oczywiście, jak wyjaśnia dopisek, o anioła z prozy Rimbauda. Herbert też twierdził, że na anioła trzeba „żelazem trzciną / wolnym ogniem”, więc coś musi być na rzeczy. Na szczęście potem nadlatuje odsiecz, desant powietrzny i Wielkie Orły zabierają go (Froda? Herberta? Anioła?) do domu. „Motyl o wielkich orlich skrzydłach strzela z karabinów maszynowych do wnętrza dziecięcej garstki”. Znowu jest moc i pożoga.
Ale mamy przecież całkiem świeży jeszcze tomik o niespotykanie memicznym potencjalne, który z autografem autora można nabyć za 25 zł via Internet – Wiersze Lodu i Ognia (2019). Fragment na potwierdzenie, o Aryi Stark, z biograficznej pieśni na jej cześć:
Wilcze plemię krwawa ogarnia zagłada,
Nikt o niej nic nie wie, nikt na nią nie czeka,
Samotność dosięga ostatnią ze stada,
Dziewczynka chce zniknąć,
Dziewczynka ucieka!
Ostatnie dwa wersy muszą się powtarzać, jak w każdej dobrej pieśni z karczmy z kremowym piwem przy krajance z melasy Pod Trzema Miotłami. I jeszcze nieco starsza rzecz, bo aż szkoda w tym kontekście nie przywołać. Tym razem z elementem gatunkowego szowinizmu, zeSchedy po Tolkienie naszego solidarnościowego barda i nieugiętego krytyka postmodernistycznego karnawału, której nie zdążył był wyśpiewać za życia, ale pomogli mu fani:
Kowale trudu i obłudy,
Złotnicy zła, szlifierze zysku
Myśl nazywają córką nudy
Choć są więźniami swych pomysłów,
Wycisną wszystko z ziemskiej grudy –
Przewrotne, chciwe krasnoludy.
Tak było. Bezmyślni lobbyści i bankierzy, uwięzieni w przekalkulowanych subprime loans. A potem to co zwykle: smoki, pożoga, aż ręka w ładownicy.
Podsumujmy. Wiersz epicki powinien mieć woja, wielu wojów, najpierw żywych, potem umierających. Dobrze służy mu tło społeczne: lochy, krasnoludy, a najlepiej pożoga (i smoki). Musi umiejętnie zwalniać wątki, przerywać je i powracać do nich w niespodziewanych momentach. Dobrze, jeśli kończy się refreniczną apostrofą, takim zawołaniem, które fajnie wypada przy piwie: „Litwo, Ojczyzno moja!” (Adaś),, O! doświadczenie – jesteś ciepłem pierzem” (Julek), albo „IDZIE KROWA SŁOWA” (Ryba). Na koniec, w przypis – to raz jeszcze Matywiecki z Anioła… – dobrze wrzucić jakiś wzór, zwięzły i mocny jak sznur konopny, żeby uwiązać narrację, żeby nam wiersz gdzieś epicko nie czmychnął:
Tak piszcie, a będzie Wam przydane. Szanse na skonstruowanie Lodozora w domowym warsztacie: znaczne.
Ilustracja: Dominika Chmielewska
Korekta: Weronika Stemborowska
Jakub Skurtys (ur. 1989) – mieszka we Wrocławiu, pracuje na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii.