Proza – Paragon z pogoni za ucieczką

Paweł Konar | Opublikowano w: #1, literatura

– Rrrrrrobak!

– Jjjjjjjobak…

– Rrrrrrobak!

– Jjjjjjjobak…

Flesz z dzieciństwa nieco tłumi skowyt głodu kupki zmarniałego ciała. Materializacja przyczyny dramatycznego odzewu leży pustą samarką na stoliku. Wskutek różnych wydarzeń stał się tenże stan głębokiego nienasycenia równie niezbywalny, co nieobecność jednej ze spółgłosek w mówionym alfabecie Marka. Na szczęście specyfik, którym zazwyczaj zaspokaja pierwszy ze wspomnianych deficytów ma tyle różnych nazw, że można znaleźć jakąś bez niej.

Szybko wystukany SMS o treści: „mogę przekręcić?”. Równie błyskawiczna odpowiedź: „chyba się, jeśli nie zbastujesz, ziomek, to wpadniesz pod samochód albo coś… dzwoń, wolna linia, ale zaraz ją spalę”.

Tym razem padło na „temat” – ewidentnie bez „r”. 

– Mojdko, giet tematu na zajaz, bo ciśnienie w opój – szturmuje słuchawkę Marek.

– Za godzinę na końcu parku, koło boiska, tylko bez hajsu się nie pokazuj, „Majku” – odpowiada ktoś, kto w kontaktach widnieje pod pozycją „słodko-kwaśny trip” (prawda, że dziwne albo nawet głupawe?).

– Spiejdalaj, mam kasę! – rzuca w odpowiedzi.

Przyspieszony krok Marka, jak ruchy nietrzymającego pionu języka, który w ten sposób zjada mu „r” i zwykłe „kurwa” staje się fonetyczną groteską, zostaje zatrzymany przez nagły błysk. To nie wielka asteroida zagłady zatrzymuje wygłodniałego raptora (japtoja) w pogoni za suszoną zdobyczą…

Drugie uderzenie zapowiada kolejne, po gubieniu „r”, artykulacyjne trudności. Dwie jedynki lądują na ziemi. Do tego jedna wielokrotność w sznytach na twarzy – prawdopodobnie to efekt zegarka na nadgarstku posiadacza pięści. Wszystko za odliczone dwadzieścia pięć złotych, które miały być karnetem zapewniającym kilkudziesięciominutowy pobyt w raju-haju.

Kiedy napastnik wraz z kompanem ubezpieczycielem odchodzą z mało satysfakcjonującym łupem („chuj, będzie na flaszkę”), Marek, z którego powoli schodzi adrenalina, siada na pobliskiej ławce.

Pomyślał, że to naprawdę „świetny” początek dnia, który w czasach prosperity zwykł rozpoczynać się o 15.00 od kilku soczystych hitów z bonga.

To były ostatnie pieniądze. Na przelew trzeba poczekać jeszcze 3-4 dni. Większość pieniędzy z ostatniego zlecenia utopił w kryptowalutach, którymi zainteresował się za radą kumpla.

Kiedy sobie o tym przypomina, ciśnienie, żeby zapalić, wzrasta.

Jest spore,

duże,

ogromne.

Obejmuje planetę w niewidzialnym uścisku, który wystrzeliwuje jądro przez biegun północny.

Młody mężczyzna chwyta za wysłużoną komórkę i pisze SMS do „słodko-kwaśnego tripa” z pytaniem, czy „da mu gram w kredo”. Ten po chwili odpisuje z innego numeru, że linia kredytowa została zamknięta i mu przykro. L-I-P-A. Marek zna jeszcze kilku gości, którzy handlują, ale tak kosmicznej mieszanki nikt mu nie zrobi. Oferującej dostęp do… no właśnie, tutaj zdolności deskryptywno-wyjaśniające narratora natrafiają na zamknięte drzwi percepcji. Wiadomo jednak, że to, ten stan, pozwala mu tworzyć ponoć całkiem dobre animacje komputerowe, które sprzedaje za przyzwoite pieniądze. I przy tym nie zaniedbuje podstaw higieny osobistej.

Zrezygnowany Marek już jakieś czterdzieści trzy minuty patrzy przed siebie, fiksując wzrok na różnych elementach otoczenia: koszu na śmieci, wiewiórce taszczącej orzech, kupce zżółkłych liści. W końcu zauważa coś, co nie pasuje do standardowej, wczesnojesiennej ekspozycji.

Zrywa się z ławki, podchodzi do tajemniczego przedmiotu kamuflującego się w zaroślach otaczających śmietnik, w który się wcześniej tępo wgapiał.

To hełm.

Zakłada go na głowę (bez rozwagi, zupełnie jak w tych wszystkich familijnych filmach przygodowych).

Ni stąd, ni zowąd, a dokładnie z przerzedzonego za sprawą reformy ustaw o lasach i ochronie przyrody drzewozbioru, nadbiega grupa dwudziestu dwóch wkurwionych Sasów w pełnym rynsztunku z łukami w dłoniach (dziwne, a może nawet lekko idiotyczne, prawda?). Rozluźniające się cięciwy wypuszczają w przestrzeń rój strzał. Ta z broni dwudziestego drugiego, najbardziej wkurwionego Sasa, kończy swoją podróż, przeszywając czaszkę Marka…

Leżący w nordyckiej, ozdobionej ostrymi broszami trumnie trup ma wetkniętą w splecione dłonie pierwszokomunijną książeczkę do nabożeństwa. Trzydzieści siedem osób, których postury malują żałobną paletę cieni na przystanku do wiecznego spoczynku, poświęciło swoje sprawy, żeby przyjść i czuwać. Musieli mocno się zdziwić, kiedy nieboszczyk, niczym śmieszna zabawka z pudełka, zasprężynował, wyłaniając się nagle ponad brzegi głębokiego patetyzowanego pojemnika na ludzkie zwłoki…

Z martwych powstały budzi się zlany potem w środku nocy, zrywa zawieszony nad łóżkiem chiński łapacz snów ze sterczącą ceną, który dostał w urodzinowym prezencie od byłej już dziewczyny („18,67 zł – tyle byłem dla niej wajt…”) i wyrzuca go przez okno. Czuje, że jego ciało podrywa się z ziemi i wędruje razem z przedmiotem…

– „Koniec sesji” – ryczy głos z syntezatora. Majek wychodzi z piwnicznego pomieszczenia gdzieś w Czechach (sądząc po napisach na tabliczkach informacyjnych). Z jego rozmowy z personelem, przetłumaczonej dzięki przebłyskowi omnipotencji narratora, okazuje się, że uczestniczy on w wieloetapowej, eksperymentalnej psychoterapii.

Ulotka porzucona na korytarzowym krześle głosi, że:

„Zawarta w pewnych gatunkach grzybów psylocybina pomaga uzyskać stan niezwykle głębokiej introspekcji, a tym samym jest stosowana do przezwyciężania różnego rodzaju traum. Jednocześnie powoduje bardzo realistyczne halucynacje, które są na tyle ostre, że można w nich odnotować każdy szczegół, wszystko policzyć i zmierzyć”.

Kartoteka spoczywająca na zakurzonym regale w ciemnym pokoju na końcu korytarza dopowiada bezszeryfową czcionką:

„Dokładnie trzy miesiące temu, po kłótni z dziewczyną, Majek, wracając swoim Audi z Warszawy do rodzinnej Pragi, na 137 kilometrze i 170 metrze przemierzanej trasy, potrącił ze skutkiem śmiertelnym dziewięcioletniego chłopca, który – według doniesień lokalnej prasy – wymknął się z przedszkola w stroju małego wikinga”.

(historia jak… a nieważne).


Paweł Konar – wzorcowy prokrastynator. Jakoś przędący kopyrajter z wolnego wybiegu. Poza skrobaniem, przyswajaniem liter oraz obrazów i od czasu do czasu… – słucha hiphopa.