Poezja – Opowieść wigilijna

Tomasz Bąk | Opublikowano w: #2, literatura

I

Widmo Pippa

“Believe in me as I believe in you” – William Patrick Corgan

Scottie był bankrutem.
Nie ulega to najmniejszej wątpliwości,
wystarczy spojrzeć na czerń jego okularów,
dolepiony wąsik,
niepewny krok, gdy uderzał w Downtown
załatwiać sprawy, które wcześniej nie sprawiały mu problemu.
Zawsze był M&M’sem z orzeszkiem w środku,
nigdy tym czerwonym, sprytnym jak łasicokonda.
Jego bankructwo poświadczyli teammates i management,
podpis pięciokrotnego MVP finałów dopełnił formalności.
His Airness wiedział o tym z całą stanowczością.
Scottie był bankrutem. Musisz o tym pamiętać,
bez tego nie posuniemy się naprzód.
Bankructwo Pippa nie zmieniło wiele.
Nadal był popularny, może nawet bardziej
niż “Stockton to Malone”
czy penis Shawna Kempa.
Nie da się jednak ukryć, że był to szacunek ludzi ulicy
lekko przyćmiony przez Jego Powietrzność,
tego przebojowego biznesmena kręcącego z laską Królika Bugsa,
gościa, którego krew pozostawała chłodna
nawet wtedy, gdy jego organizm walczył z gorączką.
MJ wszędzie i zawsze niósł z sobą lodowatą atmosferę,
studził swą obecnością hale podczas March Madness
i jako jeden z nielicznych potrafił uciszyć Madison Square Garden.
Nikt nie zatrzymywał go na boisku,
dzieciaki bały się poprosić o nowe kicksy,
choć czego jak czego, ale butów MJ miał nadto.
W czasach handcheckingu wyrąbywał crossoverem ścieżkę w pomalowane,
interesowały go tylko własne cztery litery, G-O-A-T.
W Wigilię ’97 roku miał wolne.
Nikt nie wiedział, czy bardziej odpoczywał po wygranej z Clippers,
czy może myślami był przy świątecznym meczu z Heat.
Tym razem mógł zostać w Chicago, terminarz sprzyjał.
Dzień był dość wietrzny i raczej chłodny,
temperatura oscylowała w granicach 34 stopni Fahrenheita,
mieszkańcy wybierający choinki na targu
wypatrywali śniegu jak Zbawiciela.
Widoczność była dobra, ale zaprawdę nie było na co popatrzeć.
– Wesołych Świąt, doktorku! – powiedział Królik Bugs
i nieco zmarniał, bo przypomniał sobie,
MJa dyszącego w kark Loli zgiętej nad toaletą.
– Bugs, kręcenie piłką na wskazującym palcu
to jeszcze nie koszykówka – odparł Jordan
wspinając się na palce, by zawiesić czerwoną gwiazdę.
– Wracając do tych świąt, dzień Bożego Narodzenia
(pomijając już poszanowanie należne świętej jego nazwie
i Boskiemu początkowi, których pominąć nie można,
myśląc o tym dniu ważnym) jest dla mnie
najpiękniejszym dniem roku; chwilą dobroci, łagodności,

przebaczania uraz, litości, zabawy, przyjemności,
jedynym dniem, w którym wszyscy ludzie, mężczyźni, kobiety i dzieci,
otwierają dobrowolnie serca, cieszą się, radują,
zapominają o różnicy majątku i stanowiska,
i widzą tylko w bliźnich braci i towarzyszów podróży
na drodze do wieczności – perorował Bugs,
co His Airness skwitował krótkim “socjalizm, kurwa”.
– Nie gniewaj się, doktorku, przyjdź do nas jutro na marchew.
Tym razem MJ mącił coś o pasztecie z królika.
Pogonił też zbierających hajs na sieroty zielonoświątkowców,
Bóg jeden raczy wiedzieć, czy cytatem z “Psów”,
czy raczej patostreamową wersją “Kosmicznego meczu”
(Pipp by wam dał, ale nie ma – idźcie do tej pizdy Barkley’a)
Zrelaksowany doszczętnie przysiadł do relaksu.
Zaczynało się ściemniać, Windy City zasnuwało się mgłą.
Błyszczące światło plazmowej tv
skrzyło się na gładkiej łysinie Jego Powietrzności.
To były czasy, gdy politycy ustawiali się w holu TVP
i ponad podziałami intonowali kolędy w transmisji na żywo.
MJ nie mógł o tym wiedzieć,
w historii Grincha to on był Grinchem.
Chłód powoli spinał pośladki mieszkańców miasta
– ich kukle wyglądały jak Marioangelo frasobliwy dwadzieścia lat później.
Tymczasem His Airness uciął sobie drzemkę.
Warto zauważyć, że, pomijając wzmiankę spławiającą wyznawców,
MJ nie myślał przesadnie o swoim koledze-bankrucie,
wystarczało mu to, że jutro w szatni będzie patrzył
na jego dziurawe slipy.
Pokój był przestronny, skąpany w półmroku.
Ścianę, przy której stał telewizor,
zdobił błękitny jersey North Carolina Tar Heels.
Sen zaczął się od reklamy M&M’sów,
tej samej, którą wyświetlano na telebimie podczas time-outów.
Tej samej, której przez lata towarzyszyły zakłady z jego drugą opcją.
Żółty orzeszek miał twarz Pippa,
a MJ spocił się jak na myśl o Bad Boys.
– Co to ma znaczyć? Czego chcesz?
– Pożyczysz trochę hajsu do pierwszego?
– Kim jesteś, do Wilta Chamberlaina?
– To ja, Scottie. Wygraliśmy razem kilka spotkań, nie pamiętasz?
– Coś pamiętam. Możesz zejść z telebimu i usiąść obok?
– Zejść – zejdę, ale nie usiądę.
Dupa M&M’sa była krągła jak kula do kręgli.
– Jeszcze we mnie nie wierzysz?
– Nie wierzę. Nie oddam ci piłki w końcówce.
– Co mam zrobić, żebyś mi uwierzył?
– Sam nie wiem. Może przegraj ze mną zakład.
– Da się zrobić, ale nie będę miał z czego zapłacić.
– Masz w środku orzeszka?
– Chuj ci do tego, Michael. Zjedz awokado, za dwadzieścia lat

ludzie będą się na nie zadłużać. Potrzebuję hajsu.
– Pocóż przychodzisz mnie dręczyć?
– Nie dręczyć, tylko pożyczyć. Kilkaset tysi, góra bańkę.
– Przecież jesteś niewypłacalny!
– Przeznaczeniem jest każdego człowieka aby żył z bliźnimi,

uczestniczył w ich zajęciach, mieszał się do ich spraw,

przestawał z nimi, wspólnie się radował i wspólnie cierpiał,

no ale przede wszystkim – nie pożałował złotóweczki,
jak na kierownika przystało!
Michael i wzdrygnął się, i pozostał niewzruszony.
– Bujam się już trochę za tymi pieniędzmi, tam mnie szturchną,

tu wyjebią na kopach, Kerr by sypnął, ale zarabia drobne,

Spree ma rodzinę do wykarmienia, zostałeś mi tylko ty.
– A co ja z tego będę miał? Włos łonowy Rodmana w meczowej skarpetce?
– Nawiedzą cię trzy jeszcze duchy. Bez tych odwiedzin nie ma dla ciebie ratunku.
His Airness notował pospiesznie w kajeciku imiona, nazwiska i godziny spotkań.
Pipp-orzeszek rozpłynął się w ustach, nie w dłoni.

II

Pierwszy z trzech duchów

“And nobody nowhere understands anything” – William Patrick Corgan

Gdy His Airness się ocknął, fikuśna firanka mroku
na dobre przykryła pokój. Usiłował przebić ciemność
oczyma łasicokondy, co tym razem było skazane na Wronki
jak próby zjednoczenia prawicy w latach dziewięćdziesiątych.
MJ kłębił się między dziennym a sypialnią, widmo Pippa mocno go niepokoiło.
Spojrzał na zegar. Jeśli wierzyć orzeszkom,
do odwiedzin ducha został mu ledwie kwadrans.
Duch zjawił się punktualnie, uprzejmościom nie było końca.
Dziwna to była postać, dziecięca, choć nie dziecinna,
niższa od Jego Powietrzności o dobre dziesięć cali.
– Któż jesteś? – wrzasnął Michael.
– Nie poznajesz? To ja, Spud, duch dawnych konkursów wsadów!
– Dawnych konkursów wsadów? Taki karakan?
– Pizda jest w nogach, nie nad głową. Popka oczywiście też nie

słyszałeś! Dobra, lecimy w miasto, skoro już jesteś nawrócony,

tylko bez numerów!
Duch Spuda Webba podfrunął w stronę okna, co dodatkowo przeraziło MJa.
– Może i jestem lotny, ale łamliwy, do jasnej kurwy i stu kibiców Knicks!
– Spokojnie, daj się zmacać, a nic ci się nie stanie.
[ten fragment został usunięty ze względu na młodocianych czytelników]
– To Central Park! Tu się wychowałem, ile razy zdarłem tu kolana!
– Przypominasz sobie te alejki?
– Mogę tędy chodzić z Szaranowiczem na uszach.
– A to ciekawe, bo dawno cię tu nie widziano.
Szli więc parkiem, a MJ rozpoznawał każde drzewo i każdą

ławkę, wszystkie fałdy terenu należały niegdyś do niego.
Płuca Nowego Jorku tętniały życiem, dzieciaki grały w kapsle,
bankierzy inwestycyjni robili rzeczy bankierów inwestycyjnych.
Przy jednej z ławek zebrali się dawni kumple MJa z boiska.
– Dorobiłeś się, Michael. Nie masz czasu dla znajomych, nie

dzwonisz nawet na święta, sodówa i Gomora!
– Wiecie, że w święta zwykle gram, to nie tak, że nie chcę, po

prostu nie mogę…
– Rozumiecie coś z tego pierdolenia?
– Panowie, dam wam na Buda, posiedzimy, obrobimy parę dup…

To jak będzie?
– Panie, idź pan w chuj, pobaw się lepiej ze swoim karakanem!
His Airness zupełnie zapomniał o duchu Spuda Webba.
W tym miejscu powinien nastąpić opis wizyt w szkołach,

szpitalach i zakładach pracy, a także dokument księgowy

poświadczający liczbę łez wylanych przez MJa nad losem

rozmaitych postaci z jego przeszłości. Autor ma świadomość

tego, że czytelnik ze schyłkowego antropocenu
nie bardzo ma czas i chuć na zgłębianie takich pierdół.
Z punktu widzenia późnego kapitalizmu nie działo się nic
pieniężnego, poza ewentualnymi CSRowymi profitami.
Cennymi zresztą w okresie przedświątecznym,
kiedy oglądanie bloku reklamowego staje się odruchem serca,
każda cołaska jest cołaską skromną,
a ksiądz Stryczek nie schodzi z czołówek.

III

Drugi z trzech duchów

“And where will we go, what will we do?” – William Patrick Corgan

Wyciągnięty w górę palec wskazujący
Dikembe Mutombo,
jakby sprawdzał kierunek wiatru,
który wyniesie nas w pizdu.

IV

Duch ostatni

“Jukebox fuckup hanging ’round the drugstore” – William Patrick Corgan

Widmo zbliżało się krokiem powolnym, poważnym, milczącym.
Bardziej oddech Dartha Vadera, niż suszarka Sir Alexa.
Duch pokazał mu zakończenie kariery,
ponowne rozpoczęcie kariery,
powtórne zakończenie kariery,
Nate’a Robinsona w jego butach
i Charlotte, kurwa, Bobcats.
Jakby miał nigdy nie umrzeć.
Dobry duchu, wstaw się za mną,
sprowadzę znów Hornets do Północnej Karoliny!
Czcić będę Boże Narodzenie
— nie w dzień jeden, lecz przez cały rok Boży.
— Żyć będę przeszłością, teraźniejszą i przyszłością.
Wszyscy trzej nie odstąpicie mnie na chwilę,
a raczej ja ciągle będę z wami, korzystając z waszych nauk.

V

Przebudzenie

“Goodnight, my love, to every hour in every day,
Goodnight, always, to all that’s pure that’s in your heart.” – William Patrick Corgan

Zasadniczo – schizofrenia.
His Airness mówił do siebie,
robił głupie prezenty niemądrym znajomym,
spłacił długi Pippa,
zapisał kupę kasy Charlotte Bobcats.
Zamiast szykować się do świątecznego spotkania z Heat,
poszedł do Bugsa na marchew
i ani myślał konsumować Lolę.
Stał się wzorowym teammate, wzorowym przyjacielem,
najzacniejszym koszykarzem stajni Jordan Brand.
Śmieli się z niego.
— On się śmiał także serdecznie, uczciwie —
to była cała jego zemsta.
Resztę życia spędził w słodkiej fazie manii,
z pominięciem dupkowatej mądrości etapu.
Miłujcie się nawzajem – niech Phil Jackson
dobry, sprawiedliwy i miłościwy
błogosławi nas wszystkich i okaże nam swą łaskę.


Tomasz Bąk (1991 r.)  – kolektyw schizofreniczny. Autor trzech książek z wierszami, ostatnio wydał tom “Utylizacja. Pęta miast” (2018). Laureat nagrody Silesius w kategorii Debiut za tom “Kanada” (2011), za tom “[beep] Generation” (2016) nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.