Proza – Przystanki i ptaszor

Filip Matwiejczuk | Opublikowano w: #4, literatura

Czy idę, czy siedzę, widzę przed oczami mapę tego małego, mroźnego kraju. No chyba, że leżę, wtedy już nie. Panuje tu wieczna odwilż. Właśnie wsiadłem do tramwaju, żeby pojechać na południe. To tylko jeden przystanek, obędzie się bez biletu. Na cały kraj jest siedem przystanków i tylko dwie pętle. Jeden przystanek na jedną strefę. Północny skraj to śnieg, góry, fiordy, porosty, pustka i pierwszy przystanek. Południowy to suche ulice, metropolia, stal, szkło i ostatni przystanek. Mieszkam w strefie drugiego przystanku.

Jechałem z moim wujkiem, który jest alkoholikiem. Irytował mnie. Musiałem mu pomagać przy wsiadaniu, bo w czwartek złamał nogę. Żeby za bardzo nie zwracać na niego uwagi, cały czas bezmyślnie mu przytakiwałem. Czy mówił o polityce, czy o moim ojcu albo braciach, również wtedy, kiedy pytał, czy obetnę mu „piórka”. Nie próbowałem prowadzić rozmowy tak, żeby mnie bawiła, bo raz, że go nie znoszę, a dwa – przez te lata chlania wujek potrafi uprawiać tylko jakiś durny, egotyczny bełkot. Oczywiście w duchu nie zgadzałem się ze wszystkim, o czym pieprzył i nie planowałem dotrzymać żadnych złożonych mu „przyrzeczeń”. Słysząc to wszystko, starałem się skupić na tym, co mam przed oczami – kawałek lądu odwzorowanego tak dokładnie jak zdjęcie satelitarne. W wyobraźni wyznaczyłem sobie granice kraju, do którego należą owe ziemie, podzieliłem go na strefy, poprowadziłem przez nie drogi, a przede wszystkim trasę tramwajową. Kiedy wujek zaczął mnie jeszcze bardziej irytować, pieprząc o mojej matce, starałem się bardziej skupić na mapie. Wtedy zorientowałem się, że oprócz alkoholika, ktoś jeszcze mnie irytuje – kobieta przede mną, która głośno obrażała kogoś przez telefon. Wtedy postanowiłem w ogóle się wyłączyć przy topografii kraju. Nigdy mi się to nie znudzi.

Zamieszkiwana przeze mnie strefa jest krańcem kraju przed śnieżnym pustkowiem północy. Im dalej na południe, tym bardziej szaro od skał, blokowisk, wieżowców i ulic. Moja okolica była najbielsza ze wszystkich zamieszkanych. Nie skrząco biała, ale tak mdło biała od wiecznie topniejącego śniegu, co jakiś czas zasilanego przez śnieżyce. Na mapie znów zaczęło padać. Ocknąłem się. Wujaszek obrażony na mnie siedział poirytowany milcząc (w końcu). Wyjrzałem przez okno i rzeczywiście śnieżyło. Niesamowite. Już nie wiedziałem na co patrzeć – na mapę czy na świat za oknem. Wśród szarości, gęstej bieli i spokojnej jazdy tramwaju robiło mi się błogo, tak bardzo błogo…

Ocknąłem się. Spojrzałem w bok. Wujka nie było. Podskoczyłem zaaferowany. Gdzie jestem? Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że dojeżdżam do szóstej stacji. Wujaszek raczej sobie poradził. Wysiadł pewnie, kiedy trzeba było i obrażony mnie nie obudził. I tak nie mam nic do roboty, a nie chce mi się wysiadać, przechodzić na drugą stronę ulicy i czekać na tramwaj na północ. Przejadę się tym. Tylko na siódmym przystanku, na pętli, będę musiał na moment wyjść. Maszynista podjedzie gdzie trzeba, wsiądę i pojadę.

Wiem, że nie powinienem dopuszczać do takich sytuacji, ale jak już mi się takie coś zdarzy, to jest nawet przyjemnie. Wtedy stres nie sensu. Nie dostanę więcej czasu, jeśli będę się denerwować. Tak jak zwykle, oczyściłem swój umysł i postarałem się zrelaksować, żeby móc rozkoszować się „wyrwą” w moim dniu. Skupiłem się na mapie i zobaczyłem gęsto zabudowaną metropolię. W szóstej i siódmej strefie jest najcieplej i nie ma śniegu, mimo to połyskuje od szkła i stali. W takich godzinach mapa mnie już nie informuje, ale jest jak książka albo jak film. Skupiam się i myślę tylko o niej, nie odnosząc się do tego, gdzie jestem. Oglądam ją, zauważam interesujące szczegóły, wyczytuję z niej pewne fakty i za każdym razem znajduję coś, czego wcześniej nie zauważyłem. Na przykład ten wieżowiec przy ulicy czwartej, zaraz przy granicy ze strefą piątą, musiał mieć kiedyś w dachu dziurę, bo faktura w jednym miejscu różni się barwą od reszty, jest nieco ciemniejsza. Musieli to jakoś dziwnie załatać.

Na siódmym przystanku wyszedłem na moment, ale jak była okazja, to od razu wróciłem na swoje miejsce. Nie chciałem zmieniać tego miejsca na inne. Obok mnie usiadł gość wyglądający jak ubrany pingwin, ale jego skóra (w tym i skóra na dziobie) przypominała świńską. Miał na szyi dużą, czerwoną ranę, wyglądającą na głębokie przetarcie. Musiała być większa, bo ta część, którą widziałem, kończyła się na wysokości kołnierza.


Z jakiegoś powodu ocknąłem się gdzieś w strefie pierwszej. Zatrząsłem się przerażony. Usłyszałem za sobą skrzek i paskudny bulgot. Odwróciłem się ostrożnie. Przede mną stała przedstawicielka tego samego gatunku co pingwin, którego spotkałem w tramwaju, tylko że była dwa razy większa. Piszę przedstawicielka, ponieważ wtedy po prostu wiedziałem, że to była samica. Jakoś tak nagle zacząłem sobie uświadamiać, czym jest ten gatunek. Ona była naga i pokryta ranami. Myślę, że zajmowały prawie jedną trzecią powierzchni jej skóry.

Nie wiem dlaczego, ale poczułem wkurwienie. Naprawdę. Zacząłem wrzeszczeć: „Wypluj go, kurwa!”, na co ona spojrzała na mnie przerażona. Zacisnąłem lewą dłoń w pięść i podniosłem skierowaną w nią. Chciałem ją bić i dusić, ale ona zrozumiała, co chciałem zrobić i wypluła faceta, który wcześniej jechał obok mnie (ale już bez ubrań). Nie bardzo chce mi się to opisywać. On – świeżo wypluty – wycharkał z siebie swojego potomka. To było niemowlę. Te istoty to dziwny gatunek. Bardzo łatwo wpadają w panikę, a kiedy już to im się zdarzy, zaczynają od razu bezmyślnie działać i to zazwyczaj w sposób autodestrukcyjny dla swojej populacji. Zaczynają się wtedy wzajemnie okaleczać lub samookaleczać (zwłaszcza jeśli nie mają obok siebie krewnego). Mogą się nawet mordować, zazwyczaj właśnie przez pożeranie. Okaleczanie służy przerażeniu ewentualnego przeciwnika, ma zbudować przeświadczenie o nieprzewidywalności potencjalnej ofiary. Pożeranie, które umożliwione jest dzięki wysoce rozciągliwemu ciału, miałoby służyć obronie mniejszych przedstawicieli swojego gatunku. Niestety rzadko kiedy to działa, ponieważ pod wpływem zabójczego poziomu stresu są sparaliżowani i w ogóle nie myślą, więc zanim sobie przypomną, co mają zrobić, ich „podopieczny” umiera uduszony. Zachowałem się idiotycznie, ale dobrze, że to zadziało. Przed sobą miałem być może ostatnią rodzinę. Gatunek ten zamieszkiwał strefę pierwszą, ale mimo, że jest ultra płodny (przy takich mechanizmach obronnych i takiej podatności na stres, jest to uzasadnione), to obecnie znajduje się na skraju wymarcia. Ale to już nie pierwszy raz. To niestabilne istoty, raz jest ich nadmiar, a raz są na skraju wyginięcia.
Patrząc na nich, skąpanych w ślinie, pomyślałem: „pojeby”.
Lepiej już pójdę stąd.
Jeszcze raz rzuciłem spojrzenie na tę rodzinę i poszedłem w stronę przystanku.


Dzisiaj jadąc tramwajem widziałem jak strefa pierwsza się zaludnia. Jak powstają kolejne, pozornie wyglądające na prymitywnie osady, miasta, a nawet metropolie. Widziałem jak jej mieszkańcy się dzielą na szczepy, plemiona. Widziałem jak się zaczynali różnić między sobą, tylko po to, żeby jeszcze raz się jednoczyć.

REDAKCJA: Mateusz Górniak
KOREKTA:
Weronika Stemborowska


Filip Matwiejczuk – ur. 1996. Publikował wiersze i teksty krytyczne w Małym Formacie i Kontencie. W Wizjach wiersze i prozę.