Zacznę, ekhem, od myślenia Refna jako Autora. Albo nie: najpierw jako pre-Autora, zacznę od obwąchiwania pieluszek przyszłego NWR, reżysera, który dał nowe & neonowe życie filmowej eksploatacji. Więc jest sobie nowojorska rezydencja, w niej małżeństwo duńskich filmowców i ich syn, mały Nicolas, który opycha się pistacjowymi wafelkami i nie wiadomo co z niego będzie. Czytanie i pisanie idą mu słabo, ma papiery daltonisty i dyslektyka. Rodzice chodzą do art-world pracy i czczą wszystko, co czcić powinni nowojorscy twórcy z europejskim paszportem: od francuskiej nowej fali po wykwint bankietów. Młody zdradza cechy narwańca i dzień po dniu nagrzewa odtwarzacz VHS do czerwoności, czesze się po łbie kinem samurajskim, slasherami, czarnymi jak smoła kryminałami… wszystkim tym, czego jego do bólu europejscy i Cahiers du cinema rodzicie nie są w stanie zaklasyfikować jako kino warte oglądania. Pamiętacie wypluwaną przez Mikkelsena litanię nazwisk w kinofilskim Bleederze? To rządek aniołów stróżów małego Nicolasa, którego młodzieńczy bunt zaczyna galopować, kiedy uświadamia sobie, że woli Teksańską masakrę piłą mechaniczną od Godarda, którego rodzice i ich znajomi wciąż oglądają na kolanach. Tak, to piękna historia miłości do śmieciowego kina i zapowiedź niezłej reżyserskiej ruchawki, która zachwyciła w 2011 Cannes, gdzie koło się zatacza, bo to przecież miejsce święte i dla rodziców, i dla Godarda.
Potem z małego narwańca i zapaleńca Nicolasa wyrasta Nicolas Winding Refn, student rzucający kolejne szkoły filmowego rzemiosła, buntownik z powodu własnej wizji kina. I tu zaczyna się droga Autora. Krótkometrażowy Pusher puchnie najpierw do rozmiarów pełnego metrażu, a w kolejnych latach przechodzi w trylogię. Bleeder spłaca dług kinu jako największej namiętności. Na tym etapie Refn kręci w Danii, w surowej i realistycznej fakturze. Robi brud à la Mike Leigh, tylko w wersji duńskiej i drańskiej. Pokazuje klimat naspidowanej przemocą ulicy, włazi do wypożyczalni VHS i do spelun ulicznych rzezimieszków, kleci kryminalne intrygi i antycypuje dekalog swoich powoli krystalizujących się światów. Światów, w których przemoc przemocą napędza przemoc, a dobro jest tam, gdzie zło dostaje efektowny wpierdol.
Kolejna wolta przychodzi wraz ze zmianami trybów dystrybucyjnych. Najpierw Refn jako twórca jedzie do Wielkiej Brytanii (Bronson [2008]), gdzie z biografii więziennego psychopaty robi skurwolski poemat o powabach ekranowej przemocy. Brudnawy realizm ustępuje miejsca grze świateł i neonowemu odrealnieniu. Już nie Nicolas Winding Refn opowiadający o ciemnych zaułkach Kopenhagi, a NWR kreujący kolejne neonowe światy, które rządzą się wyłącznie logiką filmowego ruchu, czasu, wrażenia. NWR to dla mnie świadoma emigracja w obraz. Psychologiczny bohater zastąpiony schizogramem z charakterystycznym kompasem etycznym. Seks pstrokatych obrazów i montażowych przejść między nimi. Szczytem uznania jest nakręcony już w USA Drive [2011], moralitet świata neonów, obraz ugłaskany przez canneńskie jury nagrodą za reżyserię. Najbardziej radykalny w swojej wizji kina NWR jest w Tylko Bóg wybacza [2013], gdzie Edyp bierze hologramowego Gosslinga w tany z tajskim boksem, odrąbywaniem kończyn i zemstą w świecie, w którym za walutę służy heroina. Ostatni filmowy projekt, Neon demon [2016] to moment, w którym koleś z jasnym wyobrażeniem kina wywraca się i na pysk upada. Coś nie wychodzi, widz dostaje sam powab wizualnych wrażeń i stertę banalnych wniosków o światku modelek. To NWR bez opowieści, samozadowolony, patrzący z wyższością, nudny.
W międzyczasie uruchomiona zostaje strona bynwr.com, gdzie NWR występuje jako pedagog pokazujący światu swoje filmowe zajawki. Model platformy streamingowej pozwala mu uczestniczyć w pisaniu historii kina raz jeszcze, od strony eksploatacji, czyli ruchu filmowego, w ramach którego wykluczeni biorą kamerę, wkurwionym butem otwierają gatunkowe drzwi i akcentują swoją obecność. Burżuazyjne światy przepisywane są na wspak, a jedynym stałym odniesieniem jest spektakularna zemsta. I NWR mówi: jestem krwią z tej krwi, ale wyemigrowałem w neony, chodźcie za mną w stronę odjechanych kolorków.
A potem Amazon daje naprawdę dużo kasy na serial od początku do końca by NWR. Kilkanaście godzin materiału, miks znanych już postaci, kolorów, etyk i afektów. Stare obsesje wrzucone w ogromny format. Autorski serial to przedsięwzięcie olbrzymie, tworzące zagrożenie megalomańskiego fiaska. Ale NWR daje radę, Too old to die young to suma jego autorskich poszukiwań, wszystko, co w jego kinie drażni i fascynuje, z naciskiem na fascynuje jak cholera.
Fabuła zaczyna się w LA, mieście, z którego NWR wykraja elementy potrzebne do kreacji swojego świata. Podkręcone w neon i kontrastujące ze sobą kolory, kilka ospałych hologramów włóczących się po pustych ulicach. Przy lśniącym radiowozie nudzi się dwójka gliniarzy. Jeden milczy, drugi wyrzuca z siebie tyrady przemocowca seksualnego w mundurze.
Po osiemnastu minutach pierwsza czaszka zostaje rozsadzona na kawałki. Przemocowiec chciał strzelić sobie selfie dla kochanki, ale przez przypadek uchwytuje w tle swojego oprawcę. Pierwszy trup nakr ęca spiralę, która przetoczy się przez granice stanów i państw, wpuści w świat NWR całą galerię hologramowych bohaterów kierowanych przez własne etosy, urodzonych, by zabijać ze spokojem na twarzy. Jak to mówią, „ruszyła maszyna już nikt nie zatrzyma / kto wejdzie pod koła ten uciec nie zdoła”[i]: no i maszyneria narracyjna rusza pełną parą. Jest w tym troszkę z zamaszystości The wire, kolejne postaci wyskakują jak z pudełka, wyłażą z każdego kąta i zmuszają narrację do zataczania coraz szerszych kręgów. Po kryjówkach, klubach, rezydencjach, opustoszałych ulicach NWR umieszcza kolejne strzelby, które nie tyle wystrzelą pod koniec, co napierdalać będą non stop, z odcinka na odcinek, w imię zasad i dla zemsty, dla siebie, dla karteli i czasem po prostu, bez powodu.
Pierwsza strzelba to Martin (Milles Teller), z którego NWR robi kukłę-przewodnika. Kukła ta widziała śmierć partnera, stoi w samym centrum krwawej zawieruchy i zajmuje się głównie doprecyzowywaniem swoich zasad. Idzie przez świat serialu, wokół trup za trupem, eksplodują kolejne głowy, a Martin milczy jak John Wayne i czasem spluwa na ziemię. W LA ma opinię pojeba z trudną przeszłością, a NWR dookreśla go starą śpiewką „real hero, real human being”. Tak, to typowy Bohater neonowych światów upadłych, koleś z bajki bezimiennego kierowcy z Drive, ten, który pracuje nad żelaznym etosem i potrafi grać w zemstę.
Kolejne strzelby to fascynująca zbieranina, która w kolejnych odcinkach grupować się będzie na szlakach mordu. Oto i oni:
Paranoiczny gang Meksykanów z Jesusem (Augusto Aguilera) na czele. Jesus nie tylko ma nieść odnowę dla kartelu, ale będzie musiał zawalczyć z edypalnymi widziadłami zabitej nie tak dawno matki, Magdaleny, królowej kartelu.
Żona Jesusa (Cristina Rodlo) z wysadzanym brylantami rewolwerem. Dziewczyna z porządku sexploation, milcząca mścicielka i żona rozumiejąca fiksacje kochającego zabitą mamusię męża-zbawiciela kartelu.
Czarna mafia z LA. Kolesie, którzy lubią tańczyć do wysubtelnionej muzyki elektronicznej i pooglądać łyżwiarstwo figurowe. No i rozumieją grę w tortury, odwety, przejmowanie dzielnic.
Jednooki kiler z nowotworem, który zabija tylko tych, którzy sobie na to zasłużyli. A na jego drodze: pedofile, łajzy, zdrajcy.
Nazistowscy pornografowie z Nowego Meksyku.
Korporacja wspierająca ofiary. Terapia, odwet, całodobowa opieka.
I wiele, wiele innych. Za każdym rogiem, ze swoją historią, umieszczeni w skrzętnie zaprojektowanej reprezentacji wizualnej. Ale przede wszystkim – wrzuceni w czas. NWR rozkminił to, co w formacie serialowym liczy się najbardziej. Gospodaruje nudę, puste przebiegi dni i chwil. Rozwleka rozmowy, spotkania, załatwianie banalnych spraw. Potrafi celebrować detal i zwyczajność. Zrozumiał lekcję, jaką dały gatunkowi klasyki przełomu wieków – wspomniane już The wire i Sopranos, które zwyczajność i nudę przemieniły w serialową współegzystencję z bohaterami, pozwoliły nam zamieszkać w innych światach, wchodzić w nie wieczór po wieczorze, w kapciach, z herbatką, blantem, rodziną.
I, jeśli kolejne projekty po emigracji NWR w neonowe światy były szybkimi strzałami odrealnienia, w Too old to die young można pomieszkiwać. NWR kreśli olbrzymią mapę, a widz może wyrobić sobie kartę stałego pobytu. I chwilę pooddychać, zawiesić się w zwyczajności. A potem patrzeć na fajerwerki. Wejdźcie tam, mówię wam.
[i] 52 Dębiec, To my Polacy.
KOREKTA: Julia Mikusek
Mateusz Górniak – urodzony w 1996 roku na Śląsku, żre kino w każdej postaci i od niedawna prowadzi stałą rubrykę dla zina 01gallery.