Niepokój przychodzi zawsze i wszędzie – przemyślenia nt. wystawy „Niepokój przychodzi o zmierzchu” w Zachęcie

Wszystko odbija się echem po białych ścianach, skacze pomiędzy drewniane podłogi, pozostawiając za sobą dziwne artefakty, z łac. arte factum, ,,sztucznie wykonane” twory nieistniejące w naturze bez intencji. W Zachęcie intencja weszła z impetem ogromnej kuli z pinballa, odsłaniając scenerię różnorodności Hieronima Boscha w wersji młodej, polskiej sztuki.

,,Młodość”, jak zostało zauważone w tekście kuratorskim, to problematyczna kategoria, trudna do zdefiniowania tak jak decyzja, kto ma do jej definiowania prawo. Na potrzeby tekstu posłużę się więc własną miarą, inaczej mówiąc: młodość to stan umysłu, ziomek! Tym dyskusyjnie komediowym akcentem zwyczajnie podkreślam, że w jakimś bliżej nieokreślonym sensie kryterium wieku nie jest znaczące, jeśli rozmawiamy o Młodości, a ona przeskakiwała po wiekowym spektrum uczestniczek i uczestników wystawy, wylewając się wartko, zalewając starszych sąsiadów z dołu. A z góry kapią niepokoje, kryzysy, traumy, fatalistyczne fantazje rozładowujące napięcie wywołane jakże realnymi katastrofami, wojnami, protestami. Trochę nam ta wystawa poszerza metodykę działania ze światem, w którym zagrożenie czuć można w domu i poza domem, w którym domu często nie ma, albo już nie ma. Ta metodyka zwraca uwagę na inne sposoby radzenia sobie, niż grzeczna medytacja, jasna wykładzina i aloes, zwraca uwagę na narzędzia bardziej niekonwencjonalne, trochę straszne i niezrozumiałe, ale nasze. Już nie satysfakcjonuje nas iluzja dobrego świata, domu, rodziny. Potrzebujemy zobaczyć, co się dzieje, by móc to poznać i zrozumieć, potrzebujemy zobaczyć więcej, by spuścić napięcie. Spojrzeć na rozjechanego szczura na betonowej drodze, którego wnętrzności popchniemy gałązką, ekscytować się wyrywaniem głów i kręgosłupów w Mortal Kombat. I w tym zawiera się pewna prawda: w zdjęciu głowy w foliowym worku Karoliny Wojtas, w trupim krześle Stacha Szumskiego, w poparzonych pokrzywą udach Agaty Słowak, odnajdziemy ukojenie. Zobaczmy wszystko takim, jakim jest.

Nie tyle o poszukiwanie prawdy chodzi, ile raczej o odkrycie organizujących opowieść schematów, porządkujących przeszłość w myśl dominującego ,,teraz”[1]. Nie bez powodu używam terminu ,,opowieść”, bo na tak rozbudowanej wystawie można poczuć się, jak przed postawionym wyzwaniem (mi samej nie udało się zobaczyć jej całej za jednym razem, pokonana odpoczywałam więc na zachętowych leżakach, jedząc rogalika z czekoladą). Jest coś interesująco terapeutycznego w tej koncepcji zorganizowanej baśni dla zorganizowanych młodych dorosłych, bezbronnych starych dzieci zmuszonych spotkać się z ,,groźną rzeczywistością własnej, nierozwiniętej jeszcze psychiki”[2]. Koniec dzieciństwa, popatrz na to. Lecz jest tutaj jakaś różnica, derytualizacja i desakralizacja nie muszą być finalizujące dla auto-fikcyjnych zapędów i fantazyjnych scenariuszy, wręcz przeciwnie. Wchodząc w aspekt transformacyjny zebrane artystki i artyści udowadniają, że bajka jeszcze się nie skończyła, tylko zmieniła świat przedstawiony. Przewracając klasyczną baśń zmieniamy jej cel, w oryginale młody chłopiec odchodzi od rodziny i dzieciństwa, wchodząc w transformacyjny świat pełen niebezpieczeństw do pokonania, by końcowo za swoje działania zdobyć rękę księżniczki i zyskać pełną indywidualizację jako dorosła już osoba, tutaj zaś zamiast indywidualizmu stawiamy na pochwałę różnorodności i zbiorowe doświadczenie. ,,Jest wreszcie szukaniem tego, co wspólne, a nie prezentacją indywidualności czy oryginalnych postaw. Poczucie przynależności ma bowiem moc rozsadzania indywidualizmu (który w sztuce ciągle ma się dobrze) i może być punktem wyjścia do budowania czegoś nowego”[3]. Mimo widocznie klasycznej formy przeglądu sztuki sam potencjał zmiany dostrzec można chociażby w tym, jak wiele młodych osób dostać mogło spoko wynagrodzenie od ważnej instytucji kultury. Buźka, dzięki, czekamy na więcej. 

,,Ekologią odczuwania”[4] można nazwać sytuację, gdy określone warunki środowiskowe stwarzają pole na zajście zjawisk znajdujących się poza normą, niewystępujących w innych warunkach niż te specyficzne. Termin ten można stosować w przypadkach masowych halucynacji bądź zbiorowych epizodów manii, lecz w tym przypadku jest akuratny przy rozmawianiu o dorastaniu pokolenia, które to prezentowało swoje niepokoje w Zachęcie. Znajduję się w wiekowym spektrum osób, które wzięły udział w wystawie, mogę więc śmiało rzucić pomysłem, że kultura w latach 90-00 próbowała zbudować kolumny naszego jestestwa na podobnych, wyrywających trociny z klatki chomika, wyginających kołowrotek metodach. Za przykład posłuży mi niedawno odświeżone przeze mnie dzieło z Billem Murrayem w roli głównej, będziemy albowiem rozmawiać o ,,Dniu Świstaka”, który zarysowuje obraz tożsamościowej powodzi, jaką są filmy familijne. Przybliżmy fabułę, uwzględniając wszystkie informacje (minęło prawie 30 lat od publikacji, jest to swoista śmierć dla strachu przed spoilerami). Phil (Bill Murray) jest naprawdę niemiłym gościem! Jest sarkastyczny, cyniczny, chce spać w komfortowych miejscach, nie lubi robić rzeczy, które go nie interesują i co najważniejsze, nie chce robić artykułu o momencie, w którym świstak widzi swój cień. W dodatku nie chce zjeść śniadania w urokliwym Bed&Breakfast gdzie sypia. Jest prawdziwym gnojem. No i za te uczynki został przez kogoś ukarany, pewnie przez urażonego świstaka, przez co musi przeżywać ten sam dzień do końca swojego życia. By wyplątać się z tej zasłużonej klątwy, Phil próbuje wielu rozwiązań, które, kończąc się fiaskiem, posuwają głównego bohatera do, dobrze czytacie, samobójstw. Liczba mnoga? Tak, jest ich wiele, bo film w żadnym razie nie zamierza wypuścić poczciwego Murraya i nas, słodkich wtedy dzieciaczków, z klatki moralności. Bill jest więc wieszany, spalany, rzucany z dachu, rażony prądem, co również nie jest rozwiązaniem, które podoba się naszemu wszechmogącemu świstakowi żyjącemu w niebie. Życzliwie mijając ponad dwie godziny przed ekranem sytuacja kończy się wybornie, zacytuję komentarz internauty @greg_00 z platformy filmweb.pl: ,,Lol, no przeciez wlasnie zakonczenie daje do myslenia, Phil stal sie lepszym czlowiekiem, altruista z egosity i dzieki temu zdobyl milosc, przyjaciol i mogl kontynuowac swoje zycie”. Cieszymy się, że Bill Murray w końcu może być spoko kolesiem. A więc tutaj puenta: film familijny jest niezwykle ciekawym eksperymentem społecznym, propozycją ukojenia społeczeństwa na masową skalę, stwarza bowiem potrzebę rodzinnego nawoływania się do trzymania się zasad i chrześcijańskich moralności, bo podążając za tym kanonem, wszystko będzie dobrze. Cieszymy się, że w tak rozrywkowy sposób zostanie przekazane, co mamy myśleć. Jednak film familijny, jest nadal tylko filmem familijnym. Godziną oglądaną w niedzielny wieczór. Tak jak w gatunku filmów superbohaterskich, oglądając walkę dobra ze złem zostajemy z wrażeniem, jakby ta walka naprawdę się odbywała i w dodatku, jakbyśmy brali w niej udział. Kończymy więc seans usatysfakcjonowani własnym zaangażowaniem, wzruszeni wygraną i gotowi na nowe, lepsze życie. Tylko za nachosy trochę przepłaciliśmy. Te rytuały, które nam zaproponowano koiły i uspokajały w świecie, który miał być bezpieczny i jasny od porannego słońca i pomarańczowego soku. A jednak dorastamy i boimy się, przecieramy tłuste szyby i widzimy, że świat wyrósł z dualizmu i poszerzył zakres swoich zainteresowań. Jest inaczej, coraz trudniej (to można stwierdzać z pewnością), widzimy więcej niejasności, kulistości, poza domem. I to też dostrzegłam na tej wystawie, w całej jej różnorodności, w odbieganiach i spektralnych cięciach. Teraz sami sobie tłumaczymy świat, przejmując narrację o słabościach i lękach przed przyszłością, z nadzieją, że uwydatnienie tych niepokojów pozwoli na dalsze transformacje. 

Fantazje o końcu świata wydają się bardzo ważne dla naszych wewnętrznych dzieci, tak jak życzenie śmierci osobom, które nas zezłościły – w definitywnym końcu można odnaleźć ukojenie. W RPA, na osiedlach białych ludzi wyjętych prosto z reklamy pro-rodzinnych, amerykańskich nieruchomości, popularność zyskał przerażający odłam nacjonalistyczny[5]. Albowiem powstała społeczność osób dość silnie przekonanych o potrzebie budowania podziemnych schronów w przygotowaniu przed apokalipsą, w wolnym czasie po sąsiedzku uczy się strzelać, rodzinnie gromadzi zapasy w oczekiwaniu na white genocide. Przykład absurdalny, ale istotny, by pokazać stopień odrealnienia, jaki może przybrać społeczność uciekająca w fantazje strachu i nienawiści. Już odcinając się od tej historii chciałam zwrócić uwagę, że właśnie umiejętność doświadczenia strachu w sposób wrażliwy i odważny ma właściwość konfrontacji z realnością, a uznanie przyczyn tego strachu nie oznacza ich akceptacji. Dlatego pomimo fantazyjnego aspektu projektu, jakim jest ,,Niepokój przychodzi o zmierzchu”, zamiast ucieczki przed konsekwencjami dostrzec można w nim właśnie niesamowitą konfrontację z traumą, lękiem, doświadczaniem. Patryk Różycki portretujący pogrzeby swojego rodzeństwa, Martyna Miller opowiadająca historię o odkorkowaniu seksualności, Kuba Stępień zapraszający do wrażliwej męskości to tylko przykłady osób, które w swoich pracach wizualizują troskę mobilizowaną niepokojem. I chyba też dlatego, tak jak pisałam na początku, trzeba podchodzić do tej wystawy kilka razy, nie tylko przez jej rozmach, lecz również przez intensywność mierzenia się z uniwersalnymi krzywdami. Chyba pozostaje nam już tylko wołać o pomoc, ale przynajmniej będzie to dla nas terapeutyczne. 

“Niepokój przychodzi o zmierzchu”

kuratorka: Magdalena Komornicka

Zachęta- Narodowa Galeria Sztuki

16.07-16.10.2022


[1] Justyna Świerczyńska, “Teatr Rozmaitości Jarzyny i Warlikowskiego”, 2019

[2] tamże.

[3] Magdalena Komornicka, fragment tekstu kuratorskiego do wystawy

[4] Vinciane Despret, “Wszystko dla naszych zmarłych”, 2021

[5] The Suidlanders: Prepping for Revolution”, https://www.youtube.com/watch?v=F0WILL8D57Y

Ilustracja: autorka tekstu na wystawie, przy pracy Wiktorii Walendzik


Julka Walkowiak (r. 2000) – wcześniej studentka Teatrologii, obecnie studiuje Intermedia na Uniwersytecie Artystycznym Magdaleny Abakanowicz w Poznaniu. Trashowa poetka, muzyczka eksperymentalna. Jej twórczość motywują epizody maniakalne, treści zasłyszane przypadkiem oraz baseny świadomości.

Twórczyni audycji The Joy Room w Radiu Kapitał, nominowana do Młodych Wilków 2021, laureatka stypendium rektorskiego, chwalipięta.

blog: https://kurzmuzyczny.wordpress.com 

soundcloud: https://soundcloud.com/user-513132270 

instagram: https://www.instagram.com/walk_owiak/