“Mówią do nas / jak umieją”. Książki Ryby i MLB

We frenetycznej, halunkowej epifanii z otwarcia nowego tomu Roberta Rybickiego upizgany bohater, obwieszczając dziejową woltę – „normalnie legalnie w sprzedaży jest trawa”, sygnalizuje atrofię procesu twórczego – „normalnie centralnie zasypiam przy wierszu”. Rytm budują tu symptomatyczne interwały, skoki intensywności od surrealnego upajania się zewnętrznością do znamion wyczerpania jej nużącą powtarzalnością. Pośród „szadzi, szronu, śniegu”, słowem – dekoracji „dnia mdłego w mgłę”, podmiot wypatruje śladów Miłosza Biedrzyckiego, którego ekstatyczna dykcja mogłaby jeszcze ożywić krajobraz „ujęzyczony” w sposób przyprawiający poetę jedynie o ziewnięcie:

Bela Lugosi /
gryzie langosze
Czy widział ktoś MLB,
jak wsiada do TLK, przesiada do BMW
i jedzie do USA? No bo
jak już założymy ten teatr z Cyganami
i ojebiemy widownię
z tych dolarów, euro, jednów [nie:
jenotów!], no to będziemy jeździć mercedesami

Czy Myśl śliną przynosi zwrot w myśleniu o samej figurze artysty i jego społeczno-ekonomicznym ulokowaniu, podszyty serdeczną drwiną z identyfikowania się jako poeta i sądów nad niemożnością przyłożenia liryki do realiów pomnażania wartości dodatkowej? W końcu Ryba pyta: „czy podnieca was seksualnie / status artysty zawodowego”, dokładając „poseł Terlecki jest starym, / złośliwym, przećpanym chujem”. Materialną marność pracy poetyckiej podkreśla wiersz , działający na ślinianki podobnie do modernistycznego eksperymentu Knuta Hamsuna: „Głód gna, gryzie / dno dna, / (…) ząb chwieje się / na ostatnim / pajdku chleba”.

W cytowanym intro nieprzypadkowo pojawia się węgierska ikona kina grozy, której śmierć na jednej z pierwszych EPek Bauhausu obwieszczał Peter Murphy. Zgodnie z ostatnią wolą Lugosiego pochowano w stroju hrabiego Draculi, do końca nie umiał wyjść z wampirycznego wcielenia, które pozwalało mu schronić się w transylwańskich dekoracjach przed miernością jawy. Może to sygnał – jakkolwiek naiwnie to zabrzmi – że poetą się jest, a nie bywa, powołanie spływa na bohatera, infekując jego aparat wypowiedzi imperatywem poezjowania. U Rybickiego gęsto od rozważań nad potencjałem fizykalno-biologicznego postrzegania aktu pisania. Tym razem autotematyzm zostaje zaprzęgnięty w poetycki układ nie po to, aby nurzać się w anegdotyczności środowiskowych podań, a wskazać na jałowość fraz, które nie drążą gramatyki w poszukiwaniu szans na rekompozycję dojmującej codzienności. Z pewnością sygnalizuje to już skład cyrkowego taboru, którym powozi Adam Zagajewski „z blantem w zębach”.

Biedrzycki śmigający w rzeczonym BMW gdzieś kątem, obecny, lecz wiecznie na marginesie mapy, istotnie wyhamował w tej skrzętnej ucieczce z pola, urządzając sobie pierwszy przystanek od niemal dekady. Do Wiosny ludzi od razu, tuż po zapowiedzi premiery, przylgnęła etykietka wyczekiwanej paruzji. Zarazem stwierdzenie, że książkę tę doceniono na kredyt, byłoby mocno krzywdzące. Czas dzielący nas od Porumbu, poprzedniego tomu MLB, obfitował w krytyczne sygnały przeformułowania ciążących patronatów. Coraz więcej głosów poparło intuicję Rafała Wawrzyńczyka, zgodnie z którą na pole position idiomów przesuwających w czytelniczej świadomości granicę tego, co można zrobić w wierszu, w miejsce hegemonicznie okupującego tę lokalizację duetu Ashbery / Sosnowski, wskoczył tandem Šalamun / Biedrzycki. Papierkiem lakmusowym tej ofensywy pozostają tym razem nie akademickie klasyfikacje, a częstotliwość odniesień do tej stryjecznej komitywy lirycznej w debiutach ostatnich lat. W świetle powszechnego oczekiwania na nowego MLB zastanawiać musi lakoniczność recepcji, ledwie jedna recenzja tuż po premierze, kilka uniesień w ankietach domykających ubiegły rok, osierocona nominacja do Silesiusa. Podobnie z Myśl śliną i wydanym ledwie kilka miesięcy wcześniej blaskiem glac, jednak w obu przypadkach – co już nie dziwi w świetle wieloletniej indolencji kapituł w zetknięciu z „nowym Tristanem Tzarą” – bez nominacji.

Wiele okoliczności sprzyja występowaniu Ryby i MLB w duecie. Przez kilka sezonów działali w obrębie Krakowskiej Szkoły Poezji im. Aleksandra Fredry, której wpływ na wiele przesunięć w obrębie rezerwuaru środków ekspresji poetyckiej podkreślał w Pocałunkach ludu Dawid Kujawa. Przy okazji ustawiając obu autorów w roli katalizatorów projektu estetycznego wybijającego się ponad widmowy już dzisiaj spór o reprezentację, jaki miałby ustawiać krytyczne dyskusje przełomu mileniów. Myśl śliną i Wiosna ludzi wychodzą w tej samej serii, połączone szatą graficzną, a częściowo i składem stopki redakcyjnej. To jednak nie jedyne płaszczyzny, na których obie propozycje się przecinają. Biedrzycki i Rybicki od dawna konsekwentnie programują w swoich poetykach nowe warianty wzniosłości, która przy każdym skoku ponad amplitudę znośności zostaje błyskawicznie spłaszczona blagą, zgrywą z miejsca poezji w kulturowej merkantylizacji. Głosy te łączy zatem tożsame zainteresowanie egzorcyzmowaniem postromantycznego widma natchnienia, skupienie na odczarowywaniu kapitału symbolicznego zunifikowanego pod pomnażanie miraży kapitalistycznego spektaklu. Generatorem energii, która wprawia oba poetyckie układy w ruch, pozostaje czysto materialistyczne zewnętrze, pękające w szwach od artefaktów, w których tli się możliwość przezwyciężenia maszynowej bylejakości pogoni za „dobrobytem”.

Zacznijmy od refleksji nad społeczno-politycznym usytuowaniem instytucji poety w polu kulturowej wymiany, nad egzystencjalną tonacją fraz, w których obaj bohaterowie szkicu ujawniają się właśnie jako poeci. W tej perspektywie jednym z kluczowych manifestów wydaje się wiersz z początku Porumbu; „Cóż ja mogą do Państwa powiedzieć. / To nie jest naturalna sytuacja. / Ludzie w ten sposób nie rozmawiają ze sobą na ulicy”. Zarazem tylko ten wariant profetycznej wiary w sprawczość mowy wiązanej sprawia, że MLB może „jechać przez zadymkę, przez mgłę jak przez tunel, / wypatrywać świata w odchuchanym skrawku szyby”. Na skrzydełku Wiosny ludzi znalazł się fragment książki, który nie wszedł do książki: „mówi do nas / jak umie / słuchamy / jak możemy”. Biedrzycki wielokrotnie, przy okazji spotkań autorskich podkreślał, że wiersz jest dla niego jedynym gatunkiem mowy, w którym jest w stanie wyrazić własne myśli, reszta to small talk, beznamiętne samplowanie komunikacyjnych algorytmów. Co zatem w ujęciu formowania podmiotowości wiersza odróżniało MLB od reszty debiutantów z „fioletowej” serii, a w konsekwencji sprawiło, że „był nie stąd”? Indywidualizm znajduje w tej poezji odmienne drogi wyjścia z impasu konfesji na rzecz przeformułowania ja w my. Biedrzycki równie często bywa flâneurem przechadzającym się wzdłuż alejek zaminowanych odchodami, jednak ciało podmiotu nie zostaje zaryglowane na wszelkie inwestycje zewnętrzności, wręcz odwrotnie – bohater tych tekstów wystawia się na działanie krajobrazu wokół, wchodząc z nim w organiczną symbiozę:

Chodzę, chodzę, chodzę, starłem podeszwy,
zeszlifowałem bruki, wyświeciłem asfalt.
Źdźbła trawy i psie kupy na Błoniach nawołują się:
zobacz, znowu idzie ten.

W jednym z esejów ze zbioru W drodze do języka Martin Heidegger wskazywał, że misją poety nie jest produkowanie niepowszednich wypowiedzi, a jedynie pochwytywanie tego, co powiedziane już zostało, ale nie mogło do tej pory wybrzmieć w składni, która podkreślałaby wyjątkowość owej myśli[1]. Misją poety, co doskonale rozumie MLB, byłoby więc wydestylowanie wzniosłej melodii, która pozwala uporządkować znaki w sposób odróżniający je od ciągów mowy powszedniej.

Epifanie i katatonie Rybickiego otwierał wyraźnie grechuciarski remiks NIE WIESZ JEZCZE, ILE WE MNIE NIEPRZEBYTYCH ŚĆIEŻEK. Mniej więcej od Mott robali wytrychem pozwalającym otwierać „JA-OWO-ŚĆ” podmiotu na przepływy zewnętrzności, a w reszcie – częstować czytelniczych gości własnym ciałem, pozostawały eksperymenty gramatyczne z formami zaimka zwrotnego, co po drodze przerabiali też Tomasz Pułka, Maciej Taranek, a ostatnio Justyna Kulikowska. Te same strategie podtrzymuje nowy zbiór. Zgodnie z tytułem Myśl śliną wnosi o intuicjonizm w formułowaniu sądów na temat zewnętrzności, a większość fraz markuje gest zapisu automatycznego, zdając się złożonymi wyłącznie na bazie fonetycznych utożsamień: „Gąszcz trzcin. Kąt dna. / Złudny gest. Pokrzyw gąszcz. // Mur rwy. Kur rwy / (…) Rząd szyn. Swąd bździn. Woń rdzy”. Głos ten nie jest więc nigdy wsobny, zawsze sytuuje się w roli przekaźnika brzmienia zewnętrzności. Organizm poetycki trawi dźwięki krajobrazu, który go otacza, a następnie wypluwa je w postaci fonetycznych wiązań odtwarzających kształt owego otoczenia. Mowa więc o natchnieniu zawieszonym pomiędzy Bergsonowskim élan vital a Heideggerowską optyką wyłapywania tego, co już powiedziane, w sekwencjach obdarzających zwykłą mowę pierwiastkiem niepowszedniości. W wierszu Rzygośpiew, którego tytuł możemy odczytać jako charakterystykę tej fizjologicznej metody składania wersów, poeta pyta:

Co ja mam Wam powiedzieć jako człowiek czterdziestoletni,
właściwie czterdziestopięcioletni?

Jakiej stopy metrycznej mam do tego użyć?
Jakim wiązaniem międzysłownym przygrzać?

Stąd już szalenie blisko do wątpliwości, które trapią podmiot z cytowanego wyżej wiersza z Porumbu. Obu poetów zajmuje próba wytłumaczenia się z przywiązania do sztuki, której nikt nie traktuje poważnie. „Jakby się tu wyjęzyczyć”, skoro „to nie jest naturalna sytuacja”, a „ludzie w ten sposób nie rozmawiają ze sobą na ulicy”? W obu przypadkach stawką pozostaje więc naturalizacja nienaturalnej mowy, bo tylko ta – w przestrzeni zdominowanej przez nużącą sztampowość zleżałych kodów komunikacji – może stanowić propozycję estetyczną pobudzającą więdnącą wyobraźnię. Co najważniejsze – i Rybie, i MLB udaje się znaleźć miejsce, z którego można uwznioślić język bez ocierania się o patos i przaśność. Co to za przestrzeń?

To porządek społeczno-polityczny, w którym demokrację liberalną zastąpiła demokracja proceduralna, gdzie rozważamy opodatkowanie robotów, upada ostatnia kryptowaluta, czytnik linii papilarnych decyduje, czy wpuścić nas do środka, a w miejscu brzózkowego zagajnika – jak grzyby po deszczu – wyrastają „maszyny do mieszkania dla maszyn do wyrabiania zysków”. O ile wcześniejsze tomy obu autorów, co podkreślał Kujawa, jako źródło injustice współczesności wskazywały przede wszystkim postfordowski reżim pracy najemnej, alienujący klasę robotniczą od owoców własnej wytwórczości, o tyle w ostatnich tomach pod przemarsz kapitalistów podpina się defilada katastrof technokratyzmu i antropocenu. Mózg i umysł to figury najczęściej powracające w Myśl śliną i Wiośnie ludzi. Na przekór wszechogarniającej protokolorności, która zagarnia naszą obecność towarzyską, zawodową i twórczą, Biedrzycki stwierdza, że „mózg nie chce, by go wylogowano z powodu braku aktywności”.  W dupczą mój mózg Rybicki zastępuje starożytne stopy metryczne „geopaleontologią” i „paleobiogeografią”, głos wydobywa się z zakamarków Ziemi jeszcze nie zreifikowanych pod akumulację  kapitału,  a mowa, będąca tych żywiołów przekaźnikiem, staje się bardziej żywiczna: „Mój mózg jest kapeluszem grzyba, / a rdzeń kręgowy jest nóżką”. „Rzygośpiewna” składnia Ryby zostaje zwrócona przeciwko mechanizacji codzienności, a MLB optymistycznie prorokuje, że „pewnego abulafijnego dnia wypełznie z samego zupy dna / nowy biom / na pływający ląd”. Być może to tłumaczy tytuł wyczekiwanego zbioru, a wiosna jest w tej kombinacji renesansem sprawczości ludzi, których ekstatycznie pobudzona wyobraźnia odzyskuje zdolność deterytorializacji gospodarki maszyn zagarniającej przestrzeń życiową.

Miejsce rabbiego Abrahama Abulafii, profetycznego kabalisty, który mesjańskich znaków nawrotu poszukiwał w kombinacjach liter boskiego imienia, w Wiośnie ludzi podkreślał już Wawrzyńczyk. W zbliżoną grę z otwartością znaków wchodzi MLB w drugiej części książki – Stronie nie/do/kończenia, gdzie przecinające wyrazy slashe albo nie pozwalają na domknięcie frazy, zostawiając miejsce na jej dopełnienie Innemu, albo wskazują na możliwe warianty wyboru, które upłynniają zarzut o autorytaryzm metafizycznych sądów, od których – mimo ciągłego renegocjowania porządków codzienności – fraza ta aż pęcznieje. Znów powraca kategoria natchnienia, o której MLB rozprawia bez obciachu, nawet w miejscach, w których bohaterem czyni boską instancję: „Pomyślałem o wszystkich, / którzy nie słyszeli twojego głosu ani razu. / (…) Twoim światłem zaczyna się świt”. Na sąsiedniej stronie znalazł się jeden z najgenialniejszych liryków całej książki, zbudowany na jednym rymie, znów w formule apostrofy do absolutu, którego wyjątkową pojedynczość podkreśla sam tytuł – Mono:

Każde drgnienie, każde tchnienie
cała gleba i kamienie.
Każde rzeki przegłębienie,
przed powodzią podtopienie,
po powodzi pól suszenie,
nagłe, letnie przeziębienie,
w Tatrach śniegu zatrzęsienie,
nawet kwas i pogodzenie
śpiewa twoje pojawienie.

Jak brzęczał Cugowski – „A po nocy przychodzi dzień, jak po burzy spokój”. U MLB po zimie maszyn, musi nadejść wiosna ludzi.

Dynamika omniprezencji, nawracania raz w formie przyrodniczego fenomenu, raz w formule pochłaniającej ten fenomen katastrofy, rezonuje z panteistycznym zacięciem całego tomu, w którym podmiot zdaje się przekaźnikiem energetycznej mocy natury odradzającej się na zgliszczach przegranej cywilizacji. Mesjanistycznie zwiastowana siła pozostaje przy tym kołem zamachowym poetyckiego natchnienia, które musi zostać spożytkowane w formie ekstatycznego pejzażu. Ten talent pozostaje tyle darem, co przekleństwem, bowiem poecie nie sposób wyzbyć się wrażenia, że obcuje jedynie z nieudolną kopią doskonałości przygotowanej przez tego, którego „światłem zaczyna się świt” – „Ziarna gleby, żyłki liście, powidoki na dnie oka / trwają w swoich kształtach tylko chwilę. / Przy pierwszej sposobności odrywają się i pędzą / w dziesiątkach kierunków”. Oba zacytowane tu fragmenty pochodzą z pierwszego cyklu – Strony dokończenia. Istotnie – sporo tutaj symptomów końca, jednak towarzyszenie tym krańcowym doświadczeniom historii zdaje się tutaj co najmniej euforycznym rytuałem – „Zatańczyć, żeby to uczcić, niechby / tylko chwilę”.

Rybicki jeszcze nigdy nie był tak gorzki i traumatyzujący w relacjonowaniu squaterskiej poniewierki, na jaką wystawia go apatia dysydentów kapitalistycznego realizmu – „Docisną nam sprężynę i będziemy / jęczeć z głodu, ludzie władzy”; „Kiedy skończę głodować? / Zabiadolę Was do bólu”. W Myśl śliną dostaje się nie tylko kapitalistom, ale i politykom żerującym na ukraińskiej krzywdzie, redaktorowi poczytnego magazynu, „który spierdział się brzydko”, czy atawistycznym profesorom, podtrzymującym na naszym podwórku strzechy kato-faszystowskiego spektaklu – „Polska jest Frankensteinem Europy, / który rzyga krwią”. Trzy powracające fizyczne afekty, które towarzyszą podmiotowi przez cały tom, to głód, ból zęba rozchybotanego na ostatniej pajdzie chleba i szarpanie nogi, co wiąże się mocno ze zgłaszanym tu rozczarowaniem kształtem współczesnego przemysłu futbolowego (Ryba to w końcu najlepszy piłkarz wśród poetów i najlepszy poeta wśród piłkarzy). Cierpienie bywa jednak uzdrawiające, a przede wszystkim – pozwala zobaczyć więcej, sięgnąć przekrwionymi gałami za kurtynę spektaklu.

Boska instancja zostaje bezpośrednio przywołana w potężnej pod każdym względem prozie poetyckiej Luz, która domyka najnowszą książkę autora Stosu gitar.

Bögg, jako Absolut, tak myślany, to te odprute kawałki wody w meteorytach, kometach, planetoidach, jak jakaś jego kosmiczna ślina, co sieje życie? Bögg kichnął w kosmos i my, jako seria w domino, jak te spadające klocki w teorii ewolucji, w dominie ewolucyjnym, stoimy nad własną przepaścią, przepaścią rzeczywistości, przepaścią jaźni, jako konieczny, ostateczny zgubny wniosek w tym logiczno-ewolucyjnym ciągu.

Tak więc w nowym tomie Ryby – jak u MLB – bohater-poeta przemawia w poczuciu zmierzchu obecnego układu, mimo gorzkiej tonacji, dostrzegając w zagładzie obecnych form życia społecznego tlącą się iskierkę nadziei na ustanowienie sprawiedliwszych porządków. We wcześniejszych zbiorach na odpięcie wrotek i zanurzenie się w nieskrępowanej wizyjności pozwalało poecie wejście w tryb somnambulicznych fantazji. Oniryzm pozostawał filtrem umożliwiającym blagowanie porowatej struktury rzeczywistości. Tym razem podmiot zostaje brutalnie wybudzony ze snu, co sygnalizuje, powracająca na kartach Myśl śliną kilkukrotnie, formuła – „wpadłem w toń snu, / ale teraz / jest jawa”. Jawa dociska aparat mowy poety, zmuszając go do niewygodnej szczerości, w ramach której najczęściej rozprawia się właśnie o dotarciu do finału ewolucji, będącej przy okazji boskim żartem.

W jakim trybie stojący nad „przepaścią jaźni” bohater może snuć rozważania nad nowym początkiem? Znów kluczowa okazuje się kategoria wzniosłości i potraktowanie jej potencjałem misji poety jako tego, który widzi coś po raz pierwszy, obwieszcza nadejście możliwego – „Abonament na percepcję, / Marzenie jest widzeniem przyszłości”. Jeżeli język, którym posługujemy się na co dzień, utrwala w swojej algorytmicznej powtarzalności negatywność współczesności, remedium może być jedynie przełamanie tego gramatycznego impasu poprzez rozrzedzenie składni – „poezja nas uratuje od systemu / gramatyki, / nieszczelnej gramatyki języka polskiego, / płyn hamulcowy ścieka po zawieszeniu, / poezja jest szczelnością, // ostatnią śrubką uszczelniającą przestrzeń”. Tymi warsztatowymi motywacjami można tłumaczyć instynktowność frazy Myśl śliną, quasi-dadaistyczną mimowolność „rzygośpiewnych” haseł, którymi Ryba „uszczelnia przestrzeń” rozpadającą się na naszych oczach, albo tę, która ma dopiero nadejść. W tym syntaktycznym wariactwie tkwi więc konsekwentna metoda – „tylko obłęd jest prawdziwy”.

Jeżeli w obu omawianych tu tomikach wizję poetyckich powinności stymuluje nowe konceptualizowanie kategorii wzniosłości, to trzeba dodać, że rejestr ten jest umiejętnie redukowany, gdy czujemy, że w układzie tym mogłoby dojść do przesilenia, wynikającego z naiwności w przedstawieniu roli poety we współczesnym obiegu kultury. U Rybickiego z aforystycznymi miniaturami, ku którym zwracał się już w blasku glac, sąsiadują syntaktycznie poszatkowane hejnały, bazujące na ciągach fonetycznych sąsiedztw śpiewnie „wyrzygiwanych” fraz – „głos wył z dna / róż w świt wbił / jak kąt w obłok  i obrok, / taaa, głód gna przez darń, rwij darń, // czerń brwi Twych / śpiew lwa plew // w chlew plwał tłem”. Ciało poety staje się niejako katalizatorem dźwięków zewnętrzności, szczególnie tej organicznej, która przemawia przez niego nieskrępowana gramatycznymi powinnościami. Obok niewygodnych i brutalnych konfesji z marginesu pojawiają się językowe bon moty, a chwile zadumy nad metafizyką codzienności przecinają wulgaryzmy skierowane do tych, którzy odwracają wzrok od bezduszności politycznych gabinetów – „chujem będę machał Wam”. Z charakterystycznego dla swojej dykcji poczucia humoru i blagi nie rezygnuje również MLB, który – w ramach sprawnie zorganizowanej krytyki technokratyzmu – przemyca perspektywę pięćdziesięciolatka zagubionego w dzisiejszych realiach społecznego współistnienia, starającego się empatycznie zawierzyć płaskoziemcom i foliarzom, by przetestować na własnej wrażliwości, czym dziś stała się myśl spekulatywna. Wszystko więc działa tutaj na zasadzie zdrowego wyważenia proporcji, temu co domknięte i ustalone, musi więc wtórować – właściwa dla drugiego cyklu – radykalna otwartość.

Każdorazowo zderzenie ze sobą nieprzyległych rejestrów, punktów widzenia czy propozycji estetycznych powoduje pofałdowanie ja obecnych w tych książkach, a tak sfałdowana linia egzystencji, penetrując zewnętrzność w poszukiwaniu śladów działania transcendentnej instancji, wprawia w drgania czysto materialistyczne elementy krajobrazu, które napotyka na swojej drodze. Zarówno w Myśl śliną, jak i w Wiośnie ludzi mowa więc o rodzaju konstrukcyjnego konceptyzmu, który – podobnie jak choćby u Šalamuna – ma za zadanie scalić to, co profetyczne, z tym, co profaniczne, tworząc horyzontalny układ językowy wymykający się jednoznacznemu, wertykalnemu klasyfikowaniu podług kryterium wysokie-niskie. Otwierając analizę monadycznego projektu Leibniza, Gilles Deleuze pisał, że „Barok nie odsyła do żadnej istoty, lecz raczej do pewnej funkcji operacyjnej, pewnego konturu”[1]. Właściwe dla barokowego projektu estetycznego byłoby natomiast „rozporządzanie” mnogimi fałdami. Francuski filozof dostrzega, że u Leibniza łączenie się poszczególnych substancji w immanencji natury odbywa się podług następującego schematu:

Materia gromadzi się u dołu, zgodnie z pierwszym rodzajem fałdowania, następnie zaś porządkuje się ona wedle drugiego w tej mierze, w jakiej jej części stanowią narządy „odpowiednio do tego, w jaki sposób są ukształtowane i w jakim stopniu rozwinięte”. U góry z kolei dusza wyśpiewuje bożą chwałę, podążając za swymi fałdami, bez powodzenia usiłując do końca je rozwinąć, „ponieważ ciągną się one w nieskończoność”[2].

To samo zróżnicowanie poziomów zdaje się regulować potraktowanie materii i oddziaływania boskiej instancji w tomikach Ryby i MLB.

Poziom pofałdowania materii odzwierciedlają zmagania podmiotu z organizmami i obiektami, które u MLB – choćby w formie „nawołujących się” źdźbeł trawy i psich odchodów na Błoniach – pojawiają się na ścieżce spaceru flâneura. Ten rodzaj fałdowania obecności bohatera przez kontakt z krajobrazem, który go otacza, scalania się jego substancji z materią wokół, odznacza się w inspirowanym Gymnopédiami Erika Satié cyklu Zimnopedie – „Po wypisie z oddziału ostrej frazy / zacząłem ściskać przestrzeń. / Między palcami, w dłoniach, w brzuchu”; „Nuda z tym naciskiem przedmiotów na podłoże. / Naciskają – to naciskają, po co drążyć? / Widocznie mają w sobie małe magnesy czy coś”. Te same fizyczne zjawiska „stykania” się ciała ja z „podłożem” interesowały Biedrzyckiego już w debiucie, z którego pochodzi wiersz Virtual reality – „idę & podziwiam jak precyzyjnie jest to zrobione / nacisk na podeszwę dokładnie w chwili / kiedy spód nogi spotyka się z chodnikiem”. Odświeżeniem w Wiośnie ludzi byłby jednak jeszcze wyraźniejszy rozrost fałd duszy, która próbuje sięgnąć nieskończoności „wyśpiewując boską chwałę”. MLB wskazuje, że zanurzając się w rozważaniach nad konsekwencjami antropocenu i przemysłowej mechanizacji, zapomnieliśmy o pytaniach podstawowych, a to (nie)możliwa próba odpowiedzi na nie musi stanowić fundament pod budowanie nowej organizacji codzienności.

U Rybickiego większe zagęszczenie fałd występuje na pierwszym, organicznym poziomie. Zgodnie z tytułem zbioru myślenie jest procesem czysto fizjologicznym, wręcz zwierzęco instynktownym, w związku z czym fałdowanie duszy poprzez mistyczny kontakt z absolutem okazuje się wtórną siłą napędową. Deleuze pisze o „mięśniowej koncepcji materii”[3], co w składni Ryby odkształca się na samonapędzającym i nieokiełznanym w swojej dynamice puchnięciu języka w gębie. Języka, który – co wielokrotnie już podkreślono – pełni funkcję przekaźnika materii, która z jednej strony wypełnia, a z drugiej otacza mówiącego – „Niewidzialnie mkniemy my, cząsteczki”. Mnogie przegięcia powstające w miejscach nakładania się fałd materii i duszy stanowią fundament barokowego perspektywizmu. W tym ujęciu Leibnizjański relatywizm poznawczy nie jest „zmiennością prawdy zależną od podmiotu, lecz warunkiem jawienia się podmiotowi prawdy pewnej zmienności”[4]. Jedynie głos umocowany na tej perspektywie ścierania się pojedynczości z nieskończonością ma szansę wyartykułować myśl w porządku obcym gramatyce powszedniości, objawić zmienność jako szansę na pomyślenie nowego porządku społecznego.

Zwrotnicą tej kreacyjnej energii pozostaje ośmielenie zmysłów, rozprężenie świadomości, które Ryba od wielu książek łączy z dobrodziejstwem inwentarza substancji psychoaktywnych. Tożsame surrealne przebiegi napędzają również spekulatywne myślenie u MLB. We wstępie do nigdy nieukończonej pracy nad zagadnieniem „kwasowego komunizmu” Mark Fischer dostrzega szansę na rekompozycję pola społecznego owładniętego widmami realizmu kapitalistycznego w odzyskaniu wyobrażeniowego potencjału kontrkulturowych ruchów lat sześćdziesiątych. Zdaniem większości badaczy dorobku brytyjskiego filozofa przymiotnik „kwasowy” jest tutaj formą prowokacji. Zarazem nie sposób przeoczyć, że psychodeliki i komuny ich testerów miałyby być w ramach tej koncepcji remedium na uwiąd potencjału kolektywnych działań na rzecz zanegowania politycznych porządków, społecznie znaturalizowanych jako jedyne możliwe wyjścia z impasu XX-wiecznych autorytatyzmów. W opozycji sfera narkonautycznych halucynacji zaprasza do wejścia w rezerwuar nowych pomysłów na przeżywanie codzienności. Narkotyczna faza nie jest więc punktem dojścia, a przystankiem na drodze do odbudowania kolektywnych działań na rzecz poprawy środowiska, w którym biernie egzystujemy, milczeniem przyzwalając na wyzysk, przemoc, alienację i naturalizację zaburzeń psychicznych całych generacji.

Nowe teksty Ryby i MLB działają jak „respirator-bongo dla wytrwałych”, pozwalają złapać oddech, przywrócić organizmowi społecznemu podstawowe funkcje życiowe. Droga do odczarowania dojmującej codzienności nie wiedzie przez protest i wnoszenie sprzeciwu, poezja musi nie tylko wskazać na niesprawiedliwości, ale przy okazji skonstruować wizję Świata ich pozbawioną, wnieść alternatywę, co już Kujawa uznawał za największą wartość obu projektów. Receptą nie jest wkurwienie, a idąca za nim reakcja – „Dopiero gdy się zbakam, mniej wkurwu we mnie”, po zimie maszyn i towarów musi bowiem nadejść wiosna ludzi. Owocem pracy obu autorów na rzecz psychodelicznego pobudzenia potencjału kolektywnego działania w zakresie rekompozycji pola społecznego pozostają prace spod szyldu KSP im. AF, który to zdobi tylne okładki obu tomików.


[1] G. Deleuze, Fałda. Leibniz a barok, przeł. M. Janiak, S. Królak, Warszawa 2014, s. 7.

[2] Tamże, s. 7-8.

[3] Tamże, s. 16.

[4] Tamże, s. 45.

Robert Ryba Rybicki – Myśl śliną oraz Miłosz Biedrzycki – Wiosna ludzi, Ha!art 2022. Zdjęcie z fb wydawcy

Ilustracja: Małgorzata Greszta


Oskar Meller (ur. 1993 w Zgorzelcu) – asystent w zakładzie Literatury polskiej XX i XXI w UWr, krytyk literacki. Recenzje i szkice publikował w „artPapierze”, „Kontencie”, „Literaturze na Świecie”, „Nowych Książkach”, „8. arkuszu Odry” i „Wizjach”. Obecnie kończy przygotowywać rozprawę doktorską dotyczącą języka poetyckiego Tomasza Pułki i jego wpływów na dykcje pokoleniowych rówieśników. Interesuje się głównie polską poezją najnowszą, XX-wieczną poezją anglosaską oraz reprezentacjami nurtu Bildungsroman w literaturze XIX i XX wieku.

Małgorzata Greszta – przygotowywała ilustracje i eseje wizualne do magazynów Wizje, Czas Kultury, Glissando, z którym współpracowała również jako graficzka odpowiedzialna za projekty okładek i skład. Jest autorką prozy poetyckiej, opowiadań SF i artykułów społeczno-kulturowych, które zazwyczaj sama ilustruje. Uczestniczyła w kilkunastu wystawach w kraju i za granicą m.in. The Wrong Biennale, 1st Feminnale of Contemporary Art w Biszkeku. Jako autorka i twórczyni wizualna jest zaprzyjaźniona z Galerią 01. 

https://www.facebook.com/mmgreszta