Proza – Monika Olejnik. Poranek Radia Zet

Bartłomiej Zdunek | Opublikowano w: #3, literatura

Wilgotno, dawno, mokro. Zimą. Dobro. W górach. Stamtąd przybywam, szyjąc wspomnienie, otwierające umysł na świat pełen wrażeń, spojrzeń w dno, ono może być nawet drugie, bo trzeba przyznać od razu, że nieźle nas jebło. NARKOTYKI. Od lokalnych dilerów, ale SPROWADZANE ZZA GRANICY. Przechowywane w skrytkach, w zeszytach. Emocje, już się nie możemy doczekać, poranki, jeszcze one, czwartek przetrwać, piątek mija szybko. Hop przez kozła, na koniec wf, drzemka w autobusie do domu. Obiad był tłusty, pożywny. Telefon do Darka. Jedziemy? Wiadomo, że tak. Zaraz po ciebie przyjdę. A wszystko masz? Taa, jeszcze wziąłem gram, gdyby szybko zeszło.

            Ćpanie. Ale w granicach rozsądku. W celu niewywoływania traum. Z miejscowymi wzmożeniami tylko. Tak, żeby omijać lekarzy, terapię. Broń boże. To wszystko kosztuje hajs. Za długo trwa. To był kwas i nikt z nas nie brał po raz pierwszy, dreszczyk trwał, takie mrowienie, że…

            Magnetofonem pstryk. Telewizorem. Prawdopodobnie Viva Zwei. Zespół gra, gwiazda schodzi po schodkach do mnie, nieco chwieje się, wreszcie jest przy mnie szepcząc – co ty, ze mną nie weźmiesz malutki? Ale proszę pani ja… – patrzę na nią, nucąc nuty, nucąc nuty, nucąc nuty, dobra, chuj, wiadomo, że wszystko z tobą zeżrę. Kocham cię.

            Schronisko zaś było bliżej od gwiazd. „Docieramy do przełęczy”, powtarzaliśmy z Darkiem, mając z tego ubaw po pachy. Do tego Kuba i Dawid – bliźniacy, szli za nami, oraz Monika Olejnik w kolorowym płaszczu, dzierżąca kluczyki w dłoni, zajmująca prawie cały parking swoim wielkim samochodem. Swoim płaszczem. Teraz. I doprawdy nie wiem, czy Monika ma nadal audycję w Radiu Zet.

            Ale wtedy miała.

            Już po wszystkim, podczas powrotu do domu słyszałem w busie brzęczenie filiżanek, stukot widelców do ciast. W radiu Jan Rokita gryzł, przełykał, mówił, był z Moniką w eterze. Byli inni, ale to Jana zapamiętałem. Monika pytała, dezawuowała, wydawała sądy. Łysa głowa Jana lśniła, widać, musiała. Bo jeśli mózgu nie zaprzątają złe myśli, od których oddziela pleksi – tak też można to zobaczyć i czuć – to dobrze jest, można się oddać lśnieniu. Po to się ćpa.

            Gdy zestawiam swoja obecną inkarnację z tą sprzed szesnastu lat, idą chmury, inflacja szybuje pod sufit, ostatnie liście natomiast na odwrót, lecą z drzew nie tyle dryfując spokojnie pośród podmuchów zefirka, co upadając na ziemię z łoskotem. Tak to słyszę, bo nie patrzę. Odwracam od siebie wzrok. Unikam luster. W przebieralniach sprawy załatwiam po omacku. Nie, nawet nie przymierzam, wchodzę, od razu wychodzę. Kupuję ukradkiem. Później w domu przerzucam sterty niepotrzebnych ubrań, nieustannie je piorę. Byle nie pluskwy! Żeby tylko one do mnie nie przyszły. Boję się! Troska jak chorobliwa tkanka dawno rozsiała się po całym ciele. Działa to tak, że spotykam dziewczynę, idziemy do kina, do łóżka, budzimy się rano i normalnie otworzyłbym przed nią serce, zwieńczając miłe pół doby, ale nie mogę. Nie wypada, trzeba rozmyślić stronę lewą, prawą, w poprzek postawić trzeba barykady, i że dopiero za pół roku, ewentualnie na święta, przy proporcjonalnym zaangażowaniu, gdy coś wzejdzie z tego, a coś innego, barykada, zejdzie, zwyczajnie przestanie istnieć, to może. Po drodze wydarzają się inne rzeczy i tak gonimy się jak te psy po podwórku.

            A wtedy to co innego.

            Zanim Jan oddał pole zastawom stołowym w radiowym studiu, złorzecząc wcześniej PRZECIWNIKOM POLITYCZNYM, wydarzyły się rzeczy, których świat nie widział albo na odwrót, zobaczył jak nigdy. I ja w centrum świata. I ze wszystkich stron. Na granicach cyklonu.

            Nie wiem jak chłopaki, nie pamiętam, ale docierałem do schroniska zlany potem. Bo jednak trzeba było się trochę wspiąć. Dziś podobnie szybko się męczę wchodząc pod górę, ale wyniki mam dobre, więc zrzucam to na karb nienawiści do szczytów bardziej, niż na ułomność ciała. Pierdolić wspinanie. Jak w tej rozmowie dokładnie, w której dziewczyna, może być ta sama, co wcześniej, pyta: słuchaj, może w weekend pojedziemy w góry, podobno U STÓP Bieszczad jest wspaniały ośrodek, wytyczono piękny szlak; a ty na to: wiesz co, może nie, chodźmy na koc do parku.

            Więc zlany potem, po kolana w śniegu, mówię do Darka: Darek, to już? A on, że tak, już blisko. I nie kłamał, doszliśmy. Jeszcze tylko śnieg do zrzucenia z butów, z czapek, przydział pokoju i można było przystępować do akcji. Czasy przełomu oraz lęk związany z datą. Było tak. W związku z czym nasz kwas również wpisywał się w rocznicowe obchody. Baba na rowerze, edycja milenium – papierek, koło roweru, długie włosy.

             Podzielono, rozdano.

            Z przydziałową porcją, każdy na swojej pryczy, już mieliśmy wkładać kwas pod język, gdy do pokoju weszli oni. Parka. Sorry, ale straszne fleje. On w polarze, bojówkach, twarz rozdziobana przez kruki. Z wronami chuj. I dziewczyna taka sama jak on, tylko mniejsza, z cyckami. Mruknęli coś i od razu zaczęli otwierać okna na oścież. A my na to, że nie, pojebało was, zamknijcie. Bo to byli właśnie tacy ludzie, którzy najchętniej wszystko by otwierali, wiecznie im ciepło w swetrach. Powietrze – powtarzają jak opętani. Ci jednak uspokoili się. Jakoś. I wreszcie, wdychając i wydychając nieco stęchłą, muszę to przyznać, zawiesinę, przedstawili się. Dorota i Marek. „Czuwajcie” – dodali, wyciągając tanie wino. Czy to pozdrowienie ze szlaku? Patrzę na Darka, Dawida i Kubę, oni na mnie patrzą, tak jak ja na nich, ze zdziwieniem, jeszcze raz ja na nich oni na mnie, chwila trwa, tak, chwila trwa, trwa, potem oni bardziej na mnie niż ja w ich kierunku, chwila trwa, trwa. Wreszcie Marek zapytał, czy chcemy trochę. A my na to, że nie, dzięki, mamy swoje. Od dawna na szlaku? – dodał. A Kuba na to, że tak, za chwilę ruszamy. Wyciągnęliśmy z plecaków po symbolicznym browarku, jarając się wiedzą, że nie o browarek w tej wyprawie chodzi. Puszki parsknęły piwem jak śmiechem. Młodzi ludzie w schronisku. Szlak. I zaczęli gadać skąd przyszli, którą górę zdobyli, dużo o ciszy było, którą niesie las. O zwierzętach. O sarnach. Wreszcie wyszli na fajkę. Bang, proste, wtedy zażyliśmy narkotyk.

            Darek mówi – Bartek… A ja mówię – co…? Chwila trwa, ona trwa, wchodzi.

            Wszedł kwas. Poznałem pierwsze symptomy. Coś jak iskierki w głowie, wyobrażone ledwie, niewidoczne. Później ciepło oblewające ciało i oto – jeszcze chwilę trzeba poczekać – powoli ukazują się pierwsze zarysy struktury. Świata. Spokojnie, najpierw sufit, istota betonu. Niby nic specjalnego – szlaczki nałożone na ścianę, na podłogę, ale jednak COŚ KUREWSKO CIEKAWEGO. I cholera wie, co to jest. Wobec egzegezy jestem na nie. Blady sens – mnie taki wystarczy, choćby tylko we wzorkach, w umiarkowanych dawkach.

            Darek w tym czasie zajął się parką, gadali, a słowa płynęły im wartkim strumieniem. Wypływały na zewnątrz. „Ho, ho, ho” – pomyślałem i stało się dla mnie jasne, że pohukiwanie prowadzi do sów. Poszedłem za nim, jasne że w głowie, ciałem byłem w schronisku. Małe punkciki jawiły mi się, szybko przechodząc w opuchliznę wokół mieszków włosowych, dopiero później udało mi się pomyśleć, że Bartek, to jest przecież las. Drzew bądź włosów, nie zgadniesz, już miejsca zajmowały w nim sowy. Mościły gniazda. Karmiły młode.

            Rozejrzałem się, Dawid kopał nogą w poręcz łóżka. Wołał – „o ja pierdolę”. Głośniej i głośniej. Kuba nie pamiętam, co. Zgadzałem się z jednym i drugim. Darek z parką chlał wino wyciągnięte z plecaka. Czuwali. Trochę minęło – jak Boga kocham nie wiem ile – aż Darek wstał i zwrócił się do nas:

– Ej panowie, idziemy na dansing?

 – ???

– Jest, jest, widziałem kartkę. – Otworzył oczy zdziwiony, świdrując mi wzrokiem dziurę w czole. – Darek boli, Darek boli, Darek boli…

– Stary, tu nie ma żadnego dansingu. – Zdobyłem się wreszcie na odpowiedź.

 – Jeeeeest. – Było znów w zwolnionym tempie.

            I rzeczywiście był. W małym schronisku, w niewysokich górach. W pomieszczeniu przypominającym jadalnię bawiła się grupka ludzi. Muzyka, światła, kula zwisająca z sufitu. Trzydziesto-, czterdziestolatki prosili się nawzajem do tańca. Pokrzykiwali. Bartol, nie pierdol, chodź, przekonywał Darek, a ja na to, że dobra, już idę. Ale stałem. I ok, patrzyłem, obserwacja odbywała się. Jedna z kobiet szybko zainteresowała się Darkiem. Nic dziwnego, wyglądał dojrzale. Może coś będzie z tego, pomyślałem, natomiast sam POZOSTAŁEM konsekwentnie nieśmiały. Na nic się zdały zdjęcia z netu, porno w niskiej rozdzielczości. Ściągane, katalogowane, odhaczane, podpisywane, podziwiane, pootwierane, zamykane za szybko.

            – Ale jaja, jedna złapała mnie za dupę. – Darek podszedł do mnie. Dalej nie musiał opisywać. Od razu to widziałem. Przeszło w fantazję. Czyją? Nie wiem, zlało się. Już byłem w głowie Darka. Albo on był w mojej, wtedy ja w roli skorupki jajka. Występowałem. W środku, twardniejące żółtko reprezentowało seks.

– Za dużo gówna stary, wracam do KOMNATY. – Pamiętam doskonale, co powiedziałem, albowiem nadal tworzę komnaty, takie ze szczytu zamczyska, że wspinasz się wspinasz, dochodzisz, już sięgasz dłonią wielkiej mosiężnej klamki, myślisz, cholera nie otworzę, ale otwierasz, nawet łatwo idzie i wówczas, licząc się z nadzieją jak poukładany pies liczy się z panem, czyli będąc gotowym na to, co niesie wnętrze, to za drzwiami, wchodzisz, a tam nic, pusto, ciemny pokój. A droga z powrotem dopiero przed tobą.

            Ale wyszedłem, udało się.

            Wstąpiłem do kibla. Sikałem, a strumień moczu miał kolory disco, leciał. Na końcu kapało. Małe pociski w rytm kawałka Boney M. Spuściłem wodę i od razu wiedziałem, że to jest brodzenie w rzece. Płytkiej. Chyba się upomnę o kajak, pomyślałem, i ruszę wraz z nurtem do Bałtyku. „Darek!” – zawołałem, ale nie słyszał, mój głos rozbijały fale, wołałem chłopaków, zero odzewu, nic. Musiałem sobie radzić sam. W nurcie dostrzegłem ryby, wydawało mi się, że chwytam je w dłoń, ale to było obejmowanie wzrokiem. Łososie, te skurwysyny, pruły do mnie nurt. Ale ucieknę, schowam się tam. Jak będzie trzeba, ikrę złożę pod kamień, w okolicach zatoki. Na taką wpadłem myśl, zupełnie pomijając spływ, kajak, elementy współpracy w sporcie. Niekoniecznie wyczynowym. To się bardzo szybko stało. Już byłem z rybami, zabrano mi głos. Poruszałem ustami. W poszukiwaniu pokarmu przemierzałem dno, sycąc się swoim opływowym kształtem. Milczałem, gdy mijała mnie łódź podwodna, czułem jej atomowy napęd. Łuski świeciły się. Wreszcie dopłynąłem do fiordu, wyszedłem na brzeg To chyba znów był szlak. W bieszczadzkim lesie mijał mnie niedźwiedź, albo to ja go mijałem. Nie pamiętam dokładnie, kamera kręciła się. Strzepnąć wodę, powtórz, teraz fokus. Dobra, wróciłem do reszty.

            W pokoju zaś odbywało się zimowisko. Dawid i Kuba, kobieta z dansingu, jedna, o imieniu Aneta, i ludzie ze szlaku nadal w to samo miejsce wklejeni. Z magnetofonu dobiegała muzyka, była to melodia piosenki „Rzucę na ciebie czar” w wykonaniu Marilyna Mansona. Wokal bohatera Cudownych lat odbijał się od ścian .

  1. Aneta od pasa w górę naga, na dole spódnica.
  2. Dawid pierdoli, mówi że „chuj, ale zrozum, kurwa, ten pokój”.
  3. Kuba, tarzając się po podłodze, łapie mnie za spodnie, sycząc – chodź tu, chyba się zesikam.
  4. Darek zgrabnym krokiem przemierza pokój od pryczy do pryczy, trochę tańczy, trochę kica.
  5. Najgorzej wypadli ludzie ze szlaku. On nad nią, ona rzyga, ale mówi, że to wcale nie koniec, wstaje i upada, wstaje, upada, wstaje, idzie tu, zbliża się do moich ust, wyciąga język, woła – NIE BÓJ SIĘ, TO DOPIERO POCZĄTEK.

            Próbowałem okiełznać to co się działo, lecz myśl zawisła mi w głowie zaczynając się – przyznam, że totalnie bezczelnie – audiowizualizować. Była kwiatem. Czasem znajomym jak róża, czasem egzotycznym tak, że najbardziej roślinna w nim była sama forma słowa kwiat. Kwiat śpiewał do mnie głosem Anety, lecz w ciszy, a ja dopisywałem mu zgłoski, które były płatkami róż. Oraz inne smoki połykały ogony. Przestałem ogarniać. Chuj, jak przypał, to przypał. Podniosłem myśl, ewidentnie z dna rzeki, wydawało mi się, że zrywam kwiat. Podwodny.

– Gdzie ta chryja? – Podszedłem do Darka, próbując ustalić cokolwiek.

– Jaka? – Darek dziwił się.

– ??? – Echo było słabe. Ściany pokoju drewniane.

            Pierdolę, pomyślałem, będę sam. Położyłem się, zająłem dół piętrowego łóżka. Góra majaczyła nade mną i wiadomo przecież, że opadła. Tuż nad moją głowę. No i grób? No i dobra. Zacząłem wciągać hausty powietrza do płuc. Głęboko. Wstrzymywałem je. Puchłem. Widziałem ocean, więc wciąż prześladował mnie temat wodny. Wypuściłem powietrze. Zrobiło się ciemno, a moja twarz, wystająca lekko nad poziom oceanu, została wyspą. Z oczu zamienionych w studnie czerpały wodę zamieszkujące wyspę plemiona. Miały dwie studnie, więc nie musiały się od razu bić. Ale mogły. Po odprawieniu modłów, tuż nad krawędzią moich ust, zaczęły się pierwsze potyczki. Lada moment, a coś by jebło. Elektrownia kopciła się. Wtedy zdmuchnąłem ich nosem – przyznam, że pod wpływem kaprysu – by wsłuchać się w odgłosy dobiegające z pokoju. Ich sens mruczał jakby burza była bardzo daleko.

            Rozejrzałem się. Darek całował Anetę na łóżku. Parka spała. On spokojnie, nią zaś potrząsał sen alkoholowy. Umierałem dłuższą chwilę, wyszło na to, albo byłem niszczycielem światów. Teraz już wiem. Kuba samotnie popijał piwo na krześle. Dawid skończył, wiadomo, z kopaniem, układał już planszę pod skoczki. Będziemy grać? Będziemy grać?

            Wreszcie nawiedziła nas świeżość poranka. I nie szkodzi, że mówi się zupełnie inaczej. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zapalić to, co przyniosłem. Trawę. Wydusiłem z siebie, że zgubiłem wszystko podczas spływu rzeką. Skończyło się tak, że opaliliśmy starą lufkę, którą nosiłem w wewnętrznej kieszeni puchówki. Trochę trzepnęło, jeszcze na moment wrócił kwas, patrz na te figurki, mówiłem do Darka, widzisz to, co ja? Wtedy Aneta wstała, zakrywając piersi ręcznikiem. Chyba moim. Zapytała o męża. Kuba zasugerował, że może poszedł na szlak, że ludzie szaleją w górach od tego powietrza. Wyszła. Dorota z Markiem wstali, przetrzepali się i bez słowa opuścili pokój. Nie było nawet „cześć”.

            Teraz siedzę i myślę: dojrzali mężczyźni powinni trzymać się z dala od takich szczeniackich atrakcji. To rozpamiętywanie nieznośne, nie fair zupełnie wobec nowych zadań. Ale potem siedzę i pytam: co wy z tymi zadaniami? Już dajcie spokój. Którymi? Wszystkimi. Chwila triumfu, patrzę na dorosłych mężczyzn z góry. Za chwilę spadam, i znów wspinanie. Muszę dużo myśleć, żeby odwrócić uwagę. Wszystko mnie boli. Zdzierają mi tatuaż z ramienia. To była sowa, jeszcze widać resztki piór.

REDAKCJA: Mateusz Górniak
KOREKTA: Basia Chowaniec


Bartłomiej Zdunek – publikował w gazecie i internecie, w 2018 roku wydał tomik wierszy pt. „Lato w parku”.