Między kibolami. Buford, Kanonierzy, FPL

Mateusz Górniak | Opublikowano w: #8, publicystyka

Wiecie, za co najbardziej nie lubię Green Street Hooligans? Film ten opowiada się przez figurę przyjeżdżającego z zewnątrz, najbardziej ze wszystkich racjonalnego Amerykanina. Krok po kroku wchodzi w kibolski świat West Hamu, a widzowie mogą być spokojni, że wszystko dobrze się skończy skoro koleś ma jeszcze do załatwiania kilka spraw na Harvardzie. I rzeczywiście wszystko się w tym filmie kończy na bezpiecznych podusiach – bohater wchodzi w młyn plemiennej przemocy i agresji tłumów, a potem wychodzi z tego wszystkiego odmieniony, z wyciągniętą lekcją, jak na racjonalnego białego człowieka przystało. Wyciąga z tego wszystkiego jakiś tam morał o woli mocy, a potem mieli go w swoim móżdżku tak, żeby wyciągnąć pożytek dla swojej racjonalności. Wraca do Stanów, gdzie kończy Harvard i film się kończy, czarna plansza i napisy. Wszystko pośrodku jest ucieleśnieniem naszych fantazji o brytyjskiej przemocy na stadionach.

Kompletnym odczarowaniem takiej perspektywy jest wydany w zeszłym roku przez Cyrankę reportaż Billa Buforda Między kibolami. Tam, zamiast po hollywoodzku zmontowanego rytuału przejścia i zrekonstruowania się w jeszcze-mądrzejszego-Białasa, jest skrupulatny zapis fascynacji faszyzmem. A zamiast fantazji – gęstym stylem napisane gonzo, w którym akcentowane na każdym niemal kroku ja chce być jak najbliżej energii rozpościerającej się wokół stadionowych oprawców.

Zajebiście przetłumaczona przez Krzysztofa Cieślika książka najbardziej działała na mnie, kiedy widziałem w niej nie wydarzenia z Wielkiej Brytanii lat 80’, ale zawieszoną w bezczasie, udekorowaną kibicowskimi szalikami i butelkami lagera faszystowską dystopię. Początek opowieści, którą snuje Bufford, jest iście genetowski i leci mniej więcej tak, że on, dziennikarz z USA, siedzi w sobotę popołudniu na jednej z brytyjskich stacji kolejowych i staje się świadkiem kibolskiej burdy. Ewidentnie zakochuje się w tych bandytach, z jakiegoś powodu i na samym początku może to sobie jeszcze nazywać jako miłość do wkurwionych chłopców z marginesu. Zaczyna się interesować. Nie może skumać, dlaczego w większości brytyjskich miast co sobotę jest rozpierdol, bo dwie drużyny grają w piłkę nożną. Robi więc dziennikarski research, a potem idzie na mecz, a po meczu – na bekonowe czipsy i lagera ze świrusami z ekipy Manchesteru United. Tam dowiaduje się, ile człowiek może wypić piwa oraz jaki piwo wywołuje apetyt. I orientuje się, że opowieść o kibolach nie będzie dotyczyła jakkolwiek rozumianej walki klas. Kibol to spryciarz, który dobrze sobie radzi na wolnym rynku. Ma firmę albo pracę. Czasem nawet jest bonzem i na wyjazdy dociera luksusową furą, za zdziczałymi chłopakami w wynajętym autokarze. Żyje więc w dobrej symbiozie z kapitalizmem i nie stamtąd pochodzi jego agresja. Między kibolami to nie jest więc książka o świętych lumpach i szybko gubi się tu genetowski dryg wywołany zakochaniem w przepływie czystej agresji. Bufford prowadzi śledztwo pełną parą. Mapa facetów z normalnym życiem, którzy w sobotę muszą wypić kilkadziesiąt litrów piwa, zobaczyć mecz i wpaść w destruktywną energię tłumów robi się coraz szersza. Bufford angażuje się reportersko w działalność Frontu Narodowego. Chodzi na rozprawy w sądzie, kolekcjonuje biuletyny, zasięga języka jak wytrawny reporter, bo w końcu nim kurde jest. Jedzie też z kibolami do Turynu, skąd zapisuje epicką scenę rozróby przy fontannie, a potem na stadionie, a potem na mieście. Jednej, wielkiej, rozrastającej się rozróby. Jeździ też z nimi w inne miejsca i czasem relacjonuje naprawdę obrzydliwe, trigger warning rzeczy. Książka jest całkiem długa i naprawdę dobrze napisana.

Przeczytałem więc zajebiste gonzo, które rozpostarło przede mną faszystowską dystopię. A potem zacząłem się zastanawiać, ile jako obserwator czy uczestnik widziałem w swoim życiu kibolstwa, jak sam kibicuję i w jakiej jestem grupie kibiców.

Mam tylko jedną opowieść z tak zwanego realnego życia. To opowieść o dzieciństwie, rozegrana w dwóch rozdziałach. A więc u mnie można było być albo za Ruchem „Śmierdziele” Chorzów albo za GKS „Cygany” Katowice. Ja byłem za Ruchem, za niebieskimi, czternastokrotnymi mistrzami kraju. Długo nie widziałem ich meczu ani w telewizji, ani na żywo i długo nie miałem koszulki. W podstawówce byłem jednak identyfikowany jako kibic niebieskich i dzięki temu z chłopakami identyfikowanymi jako gieksiarze mogliśmy się gonić po boisku i kopać czasem po brzuchach, ale nie za mocno. No i przeklinać na siebie, strasznie wtedy wszyscy przeklinaliśmy. Potem przestaję być małym dzieckiem i staję się średnim dzieckiem albo nawet świeżo upieczonym młodzieńcem. Kilka miesięcy wcześniej byłem pierwszy raz na meczu (będę jeszcze tylko dwa razy). Pierwszy raz w życiu piję wódkę z dwoma kolegami. Upijamy się więc szybko i na tym nowopoznanym wrażeniu mocy i odwagi bierzemy z garażu ojca kolegi spreje i piszemy na naszej podstawówce „Ruch”, a na jakimś innym budynku przy drodze „Jebać Gieksę”. Kiedy w następny weekend jedziemy na mecz, wiozący nas na niego kibic ze starszej gwardii mówi, że cały Śląsk na kibolskich forach się z naszej mieściny śmieje, że tutaj dzieci z zespołem downa malują kibolskie napisy na ścianach.

Moja druga opowieść dzieje się trochę wcześniej i równolegle do opowieści powyżej. Dorastałem jako Dziecko Neostrady i robiłem niezły gnój na piłkarskich stronkach, głównie na kanonierzy.com, gdzie miałem chyba z pięć zbanowanych kont, ale teraz już nie mogę do nich dotrzeć, bo zmienili serwer. Wyzywanie piłkarzy przy jednoczesnym braku poszanowania dla zasad polskiej ortografii – to był mój najczęstszy występek. Czasem dostawałem po uszach, czyli na przykład ostrzeżenie, za niewinność, bo serio byłem młody i jeszcze nie ogarniałem, że jak się napisze „z kąt” to kogoś to strasznie mierzi. Nie wyciągnąłem oczywiście z tamtego epizodu żadnej sensownej lekcji, ale po dziś dzień czytam komentarze na różnych odwiedzanych przeze mnie witrynach z plotkami transferowymi i innymi newsami. Tam też nie ma żadnej walki klas. Jest natomiast rasizm, wolny rynek, analizy bukmacherskie i luźne spostrzeżenia, czasem wartościowe specanalizy dotyczące na przykład kryzysu napastników sprzed kilku lat.

Proponuję ćwiczenie – wejdź na meczyki.pl i poszperaj z pół godzinki, wycinając z komentarzy albo artykułów różne frazy, a potem złóż u siebie na laptopie swoją własną, konceptualną faszystowską dystopię sponsorowaną przez meczyki.pl. Tak to działa.

To wszystko, co uczciwie mogę od siebie powiedzieć o kibolstwie, jakkolwiek szeroko rozumianym. Może jeszcze tylko tyle – z perspektywy firm posiadających prawa do transmisji spotkań angielskiej Premier League i europejskiej Ligi Mistrzów jestem kibolem w tym sensie, że jestem internetowym piratem, bo szukamy z przyjacielem w sieci dobrze działającej, nielegalnej transmisji, a potem ją odpalamy na laptopie podłączonym do telewizora i przysuwamy ten telewizor do kanapy, na której siadamy na pełne dziewięćdziesiąt minut plus przerwa i czas doliczony, żeby pić colę, jeść czipsy i oglądać na przykład naszych kochanych Kanonierów w akcji.

A teraz mam dwie, w przeciwstawieniu do dystopijnej narracji Buforda, utopijne opowieści o kibicowaniu.

Pierwsza jest o tryumfie fikcji i rozgrywa się raz na jakiś czas w moim życiu. Umawiamy się z przyjacielem, rodzice nazwali go Paweł, na oglądanie jakiegoś średnio ważnego dla nas meczu (czyli po prostu – nie gra Arsenal, któremu obaj kibicujemy od dziecka). Przychodzę do niego z paczką karbowanych paprykowych czipsów i coca colą, a on ma często w lodówce piwko na drugą połowę. A potem, zawsze z jakiegoś konkretnie nazwanego powodu, nie odpalamy transmisji, tylko gramy w FIFĘ. Jako kibice drużyny, której ostatnio idzie średnio, wolimy fikcję. Odpalamy więc na przykład mecz, tak na początek, na rozgrzewkę, między Realem Madryt i Arsenalem. Ja gram Realem, Paweł Arsenalem i mówimy sobie, że to Liga Mistrzów, jak kiedyś, wtedy kiedy Henry przebiegł tak strasznie dużo metrów po zielonej murawie i wsadził na Santiago Bernabeu bramkę dającą nam awans do ćwierćfinału tych najbardziej prestiżowych rozgrywek. Kiedy Paweł ze mną wygrywa w takim meczu, mogę się cieszyć swoją przegraną i jego zwycięstwem, bo nie dość, że przegrałem z przyjacielem, to jeszcze sterował on za pomocą pada ludzikami z naszej ulubionej drużyny. Coś wspaniałego!

 Druga z utopijnych opowieści jest o lidze Fantasy Premier League założonej przed rokiem przez Krzysztofa Pietralę i Patryka Kosendę. Gra w niej wielu moich kolegów i jedna koleżanka. Do ostatniej kolejki śledziem wyścig pomiędzy drużyną KS Kosibki a HSGT FALAFELo zwycięstwo (btw. – piękna analogia do ubiegłorocznych rozgrywek realnej Premier League, gdzie do ostatniej kolejki rozstrzygały się pomiędzy Manchesterem City a Liverpoolem losy mistrzostwa kraju). Ale od początku.

Że cała ta liga, nazywać się miała Sir Coaster Jones, to nie będzie zwykła zabawa, zorientowałem się dzień przed rozpoczęciem rozgrywek. Wówczas to Kosenda napisał na facebooku, że początek Premier League, a także początek rywalizacji w fantasy sprawiają, że zasypia, czując się jakby jutro miał pójść pierwszy raz do nowej szkoły albo pierwszy raz wrzucić kwasa. Ja też zrobiłem więc swoją drużynę i nazwałem ją Mechaniki. Wystartowałem w rozgrywkach, codziennie sprawdzałem swój skład, robiłem transfery i znałem na pamięć tabelę naszej ligi. Gra w Fantasy była wspaniałym oderwaniem od codziennych trosk. Nie przeszkadzała mi też nie oglądać aż tak dużo piłki, jak kiedyś, za łebka. I dzięki temu przypomniało mi się coś bardzo cennego.

Otóż w lidze Sir Coaster Jones szło mi naprawdę słabo. Z zawodników, którzy nie porzucili już dawno gry, byłem lepszy tylko od jednego. Dokładnie tak samo czułem się podczas półfinałów Mistrzostw Polski w szachach dla dzieci w 2007 roku. Arsenal grał jeszcze wtedy w Lidze Mistrzów, a ja poznawałem smak porażki. Był październik, a ja pojechałem na ten turniej do Ustronia i nie musiałem chodzić do szkoły przez cały tydzień (super). Miałem wtedy jednak inną lekcję, cenniejszą. Moja lekcja przegrywania wyglądała tak, że na dziewięć partii jedną dostałem walkowerem, a drugą zremisowałem. Resztę przegrałem, czasem walcząc jak lew do samego końca. Codziennie widziałem tabelę z zawodnikami i swoim nazwiskiem na szarym końcu. To wcale nie było takie najgorsze, a nawet więcej – bywało orzeźwiająco przyjemne.

Ilustracja: Piotr Marzec


Mateusz Górniak (ur. 1996) – autor fikcji literackiej i tekstów dla teatru, redaktor „Stonera Polskiego”. Jego teksty wystawiane były m.in. w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie czy w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Laureat Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Debiutował powieścią eksperymentalną Trash Story (Ha!art 2022).

Piotr Marzec – rysuję komiksy. Wydałem w selfpublishingu „Sweet-ass dudes like us”, które w ZOZO dostały nagrodę Złotego Kurczaka za najlepszy scenariusz i komiks roku oraz nagrodę Maszin za komiks roku. Komiks w wersji 2.0 jako „Słodkie chłopaki” ukaże się w tym roku w wydawnictwie Kultura Gniewu – właśnie to cisnę. Urodziłem się w Myślenicach. Dyplom na ASP zrobiłem u Bałki – a to podobno daje licencję na robienie rzeczy.