Kino – Lepiej mieć climax niż nie – Gaspar Noé stonerowo

Joanna Najbor | Opublikowano w: #1, publicystyka

Gaspar Noé jest wyrafinowanym Stonerowcem. Weźmy przykład pierwszy z brzegu: ot, sekwencje  rozpoczynające „Love” i „Climax”, czyli dwa ostatnie filmy reżysera. Jeśli chodzi o prolog tego  pierwszego, to nie uwierzę, że Francuz (!) nie wie, co to jest gra wstępna, ale jeśli wie, to ma do niej sceptyczne podejście: gdyby nie melancholijne „Gnossienne” Erika Satiego, bezdyskusyjnie zdradzające erudycję  i artystyczne ambicje, bylibyśmy od pierwszych sekund wrzuceni na głęboką wodę zupełnie dosłownego pornola, pełniącego tutaj rolę Hitchcockowskiego trzęsienia ziemi. Stary trik, ale jakże skuteczny: jeśli do sceny dodasz muzykę klasyczną, wtedy nawet orgia wyda się szlachetniejsza. To wysublimowana zasłona dymna, pod którą skrywa się kicz, czy może jednak już Sztuka przez duże „S” i zapowiedź „sentymentalnej seksualności”, której Noému w kinie niedostatek? Choć „Love” z rozmachem zaczyna się erotycznym climaxem, to „Climax” nie zaczyna się miłością no, chyba, że do tańca. Melodie Satiego, przetransponowane na język muzyki elektronicznej przez Gary’ego Numana, są tu z kolei przerysowane i odrealnione, jakby dobiegały ze świata baśniowych koszmarów, w którym dyktat sprawuje Dario Argento (patrz: soundtrack „Suspirii”).   Koszmaru, do udziału w którym nomen omen za moment zostaniemy zaproszeni.  Już w tych sekwencjach widoczna jest wyraźna kreska stylu reżysera: bezpretensjonalnego w formie, choć nieraz  pełnego pretensji w wymowie, odrażającego, ale przez to pociągającego, wyrafinowanego stylistycznie, a przy tym zupełnie bez retuszu.

Krzyk, płacz, przekleństwa, inwektywy, gwałty, aborcje; neonowe światła, długie korytarze, kadry zza pleców i dużo, ale to bardzo dużo czerwieni. Dreszcze, mdłości, dragi, tripy; zawroty głowy, orgie, spazmy i orgazmy. To tylko kilka słów-kluczy, które mogą być natychmiastowo kojarzone z twórczością żyjącego we Francji Argentyńczyka. Bez gwarancji zadowolenia, za to z „gasparowym” znakiem jakości. Główny bohater „Love”, Murphy, zupełnie oczywiste alter ego twórcy, mówi zresztą w pewnym momencie: „I wanna make movies out of blood, sperm and tears. This is the essence of life”. No i jesteśmy w domu, ale nie da się ukryć, że to dom patologiczny, do którego możemy na dwie godzinki seansu wstąpić, porozglądać się, pokiwać głową (trochę z niesmakiem, a trochę z fascynacją), aby następnie wrócić z ulgą do siebie i przy herbatce odetchnąć, że ten trip już się skończył. W podobnej scenerii toczy się też akcja najnowszego  „Climaxu”, po którego obejrzeniu zestaw słów-kluczy można poszerzyć o jeszcze jeden wyraz: „sangria”.

Już od początku Noé postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Seks i agresja są dla niego tym, czym efekty specjalne dla hollywoodzkich twórców, a to – wbrew pozorom – stawia autora „Samego przeciw wszystkim” w niewygodnej pozycji niewolnika własnego stylu (prawdziwym zaskoczeniem byłby pewnie obraz jego autorstwa utrzymany w  atmosferze slow cinema bez muzyki, ale tego sobie chyba nie życzymy, z całym szacunkiem dla tego typu stylistyki). Już „Carne”, debiutancki średni metraż z 1999 roku, stanowił zapowiedź kina odnajdującego perwersyjną przyjemność w przełamywaniu tematów tabu (im więcej ich – tym lepiej), a  po słynnej, naturalistycznej scenie gwałtu w „Nieodwracalnych” urodzony w Buenos Aires Francuz oficjalnie stał się takiego kina patronem, stał się takiego kina papieżem. Choć w początkowych filmach pobrzmiewają jeszcze echa wyrafinowanego francuskiego neobaroku spod gwiazdy Bessona czy Caraxa, to jednak charakterystyczna dla owego nurtu rozbuchana scenografia zostaje z czasem ograniczona do labiryntu wąskich korytarzy, pogrążonych w półmroku mieszkań, kadrowanych z góry łóżek. Jeśli ktoś choruje na klaustrofobię, epilepsję, nerwicę – powinien skonsultować seans wchodzącego wkrótce do kin „Climaxu” z lekarzem, i nie mówię tego pod żadnym pozorem prześmiewczo, bowiem byłam świadkiem,  gdy zawarte w nim hektyczne obrazy wywoływały u widzów niebezpieczne dla zdrowia reakcje, z omdleniami włącznie. „Welcome to my sick world”, mruga jakby zza kamery twórca „Nieodwracalnych”, „take it or leave it”.

Filmy te – nie bez powodu – kojarzone są też z wizualizacją narkotykowych tripów. Swoją drogą, nie tak dawno to właśnie Stoner Polski przypominał, iż słowo „ćpać” w staropolskim oznaczało: jeść dużo, długo, żarłocznie. Kino Noégo aż dostaje skurczów z przejedzenia; owe poczucie przesytu jest tu, często dosłownie, zwracane na aktorów, na widzów, na pokrzywdzone dzieci, bo w każdym filmie jest takie chociaż jedno. Rodzi się z egzystencjalnego w swej naturze przesytu życiem, będącego przecież wynikiem stanu wręcz przeciwnego: witkacowskiego, gubiącego ludzkość od wieków nienasycenia. Najnowszy „Climax”, tegoroczny hit canneński, to film konwulsyjny, uderzający i pulsujący niczym przyspieszone tętno, zakrawający o exploitation horror muzyczny, który podnosi ciśnienie i pobudza zmysły niczym zatruta sangria. Ktoś zabawnie skomentował, że to taki „Step Up”, jednak przepuszczony przez typowy dla twórcy ćpuńsko-patologiczny filtr. Reżyser wizualizuje nam imprezę ostateczną, na którą byśmy bardzo chcieli i nie chcieli trafić – nie dajmy się jednak zwieść, bo w gruncie rzeczy najnowszy wytwór Gaspara to nic innego jak przewrotna, z ducha konserwatywna lekcja, dlaczego nie należy zażywać narkotyków. Twórcy decydują się trzymać sprawdzonej zasady trzech jedności: na jedną noc  – i zaledwie 90 minut projekcji – widz zostaje zamknięty z dwudziestką młodocianych tancerzy w escape roomie, ale cały twist polega w tej chorej zabawie na tym, że nie ma z niego ucieczki. Fabuła to pretekst i nie ma większego znaczenia: gdzieś tam bohaterowie odbywają mniej lub bardziej poważne rozmowy, ktoś zaszedł w ciążę, ktoś chce ją usunąć, inny rozmawia, tamten ćpa i popija zatruty przez kogoś alkohol. Temperatura z każdą minutą rośnie, atmosfera zagęszcza się i drży, narasta aż do histerycznego finału.  Wszystkie dzieci diabła tańczą – parafrazując słowa znanego pisarza – aby Noé mógł zaprosić je na swoją arkę i kazać im wszystkim po kolei utonąć, oczywiście przy akompaniamencie niezmiennie wybitnej (!) playlisty. I jeśli nie jest to danse macabre na miarę XXI wieku, to ja już nie wiem, co nim jest. Można twórczości Francuza nie lubić, można się nią brzydzić, ale jedno trzeba temu kinowemu anarchiście oddać: portretowanie punktów szczytowych, owych climaxów życia, pasji podniesionej do potęgi entej idzie mu zdecydowanie najlepiej. Fakt, że film ten jest tak uzależniający, powinien pewnie socjologicznie niepokoić, ale tak to już chyba z używkami bywa, że niepostrzeżenie wciągają jak wir, z którego ciężko się wyrwać. A kino Francuza jest jak zbyt gwałtowne zaciągnięcie się papierosem. I to wystarcza. Bo czy „Climax” to przerost formy nad treścią? Oczywiście. Czy dostarcza nam on grzesznej, trudnej do wytłumaczenia rozkoszy? Jak najbardziej. Wychodząc z kin, będziemy mieć ją wypisaną na twarzach, i to dużymi, neonowymi  literami.


Asia Najbor (1992 r.) – urodzona w Zakopanem, studentka V roku dziennikarstwa i filmoznawstwa UJ. Podobno kiedyś studiowała też filologię francuską. Gra na wiolonczeli, czasem pisze. Niezbyt poważnie. Wyróżniona w tegorocznym konkursie krytycznofilmowym Powiększenie.  Gdy gdzieś nie jeździ, mieszka w Krakowie.