Proza – Kunawki

Pamiętam dzień, w którym to wszystko się zaczęło.

Jeszcze nie byłem spóźniony na uczelnię, ale niewiele brakowało. Musiałem się spieszyć. Wsiadłem do auta, wrzuciłem jedynkę, ruszyłem – cinkuś uniósł się odrobinę jakbym najechał na kamień i coś chrupnęło – pod lewą nogą i lewym kołem. Zobaczyłem cień znikający w krzakach przy bramie.

I tyle.

Pojechałem na wykład z historii mediów, jeden z ostatnich przed egzaminem. Notowałem w skupieniu, kiedy Baśka położyła mi dłoń na kolanie i zacisnęła ją mocno.

– Przestań – syknęła.

– Ale co ja robię?

– Podskakujesz. Wszystko się trzęsie.

Dopiero wtedy zauważyłem, że moja lewa noga lekko drży, zupełnie jakby nie mogła zapomnieć ruchu góra-dół, po tym, na czym samochód podskoczył jak na kamieniu, ale co kamieniem na pewno nie było. Kamienie nie uciekają spod kół w krzaki.

Wzruszyłem ramionami, a Baśka wkrótce przesiadła się gdzie indziej.

Do domu wróciłem dopiero wieczorem i pewnie zapomniałabym o zdarzeniu z rana, gdyby nie to, że okno mojego pokoju wychodziło na bramę i krzaki, w których zniknął cień. Wydawało mi się, że poruszały się delikatnie i postanowiłem sprawdzić, czy coś w nich jest. Choćby po to, by uspokoić nogę i sumienie.

Wyszedłem z domu, podszedłem do krzaków i rozchyliłem liście – leżał tam, jak cień wśród cieni, zwierzak futerkowy.

Kuna, pomyślałem.

Wciąż oddychała. Jej brzuch poruszał się dziwnie, jakby trochę na boki. Patrzyłem zdumiony, bo nie mogłem zrozumieć, jakim cudem auto jej nie rozgniotło.

Podskoczyło przecież.

A ta cały dzień dogorywała w krzakach. Żałowałem, że nie zajrzałem tu od razu po zajęciach, ale z drugiej strony – kto woziłby połamaną kunę do weterynarza?

Z garażu wziąłem łopatę i wykopałem dołek w rogu kwiatowej rabaty przy płocie, tam, gdzie matka nic nie zasadziła. Kuna wciąż oddychała, kiedy wrzucałem ją do dziury. Pisnęła cicho. Z ciężkim sercem poszedłem po ostrą saperkę – jeden szybki, silny cios w szyję skrócił agonię zwierzęcia.

Chrupnęło tak samo jak rano. Polała się krew, czarna w księżycowym świetle, ale od razu wsiąkła w ziemię. Brzuch kuny drgał jeszcze, kiedy ją zakopywałem.

Gazy, myślałem.

***

Pamiętam, że wkrótce potem, jeszcze zanim zaczęła się sesja, przyjechała do nas w odwiedziny siostra ze swoim synem. Przywieźli całą skrzynkę sadzonek truskawek. Miały ząbkowane liście, małe, białe kwiatki i młode, bladozielone owoce.

Oskar, pięcioletnia przyszłość polskiego rolnictwa, uparł się, że posadzi je u babci w ogródku.

– Pod płotem, babcia nawet nie zauważy – obiecał.

Kopał dołek za dołkiem, sadził truskawki, oznaczał je kolorowymi chorągiewkami – te dla babci, te dla dziadka, te dla wujka, tamte dla niego, dla mamy i taty.

Truskawki rosły, a ja zagrzebałem się w książkach.

W końcu była sesja.

***

Oskar nie był zadowolony z tego, jak zaowocował przeznaczony dla mnie krzaczek. Pielęgnował go troskliwie: próbował mu śpiewać i przemawiać do rozsądku, ale nic z tego nie wyszło.

– Truskawki wujka są dziwne – oznajmiał wszystkim, a mnie było trochę wstyd.

Zbyt późno zauważyłem, że posadził krzaczek w rogu pod płotem, nad martwą kuną.

Aż dziwne, że nie wykopał truchła.

Zawiązały się trzy owoce. Krwistoczerwone jak trzeba, ale nieforemne; bardziej przypominały fasolki niż normalne owoce. Kiedy przyszedł czas uroczystej degustacji, Oskar z powagą podawał truskawki i patrzył wyczekująco, trzymając w ręku zeszycik, w którym rysował smutne i wesołe buzie.

Nie mogłem powiedzieć dziecku prosto w oczy, że tego nie zjem, prawda? Zresztą nawet jeśli pokraczne, były to przecież tylko trzy truskawki. Zmusiłem się do uśmiechu i wsunąłem do ust pierwszą z nich. Była ciepła jakby nagrzana słońcem. Kiedy ją rozgryzłem, po brodzie pociekł mi sok, czerwony i gęsty.

Nigdy wcześniej nie jadłem tak słodkich owoców.

***

Zatrułem się potem okrutnie. Przez dwa tygodnie leżałem ze wzdętym i bolącym brzuchem, ale wszyscy zrzucili to na stres po sesji.

Kiedy ból ustąpił, wciąż czułem truskawki zalegające mi w żołądku. Nieprzyjemny ciężar jakbym połknął kamienie.Nie miałem apetytu i schudłem. Rodzice jesienią wysłali mnie na badania, ale nie wykryto ani chorób, ani pasożytów.

Zacząłem zwracać uwagę na martwe zwierzęta przy drogach. Woziłem ze sobą łopatę i nieraz blokowałem pas, zeskrobując z drogi martwe jeże.

Zawsze sprawdzałem, czy pod maską mojego auta nic się nie chowa, ale i tak wciąż widziałem cienie umykające spod kół. Czasem, kiedy na poboczu znalazłem oddychające zwierzę, zawoziłem je do lecznicy. Była już zima, a nie chciałem, by coś zamarzło. Wkrótce znano mnie we wszystkich okolicznych schroniskach. Kiedy rodzice pytali na co mi to, mówiłem, że dziennikarz powinien dawać głos tym, którzy go nie mają.

Nic to jednak nie pomagało i truskawki wciąż ciążyły w moim żołądku.

Nocami budziła mnie ciepła słodycz soku w ustach. Tęskniłem za tym smakiem. Stawałem w oknie i patrzyłem na zasypany śniegiem ogród.

Czasem wydawało mi się, że z kuniego grobu unosi się para.

***

Nie planowałem tego.

Którejś marcowej nocy, kiedy nie mogłem zasnąć, zacząłem rozważać, co się stało ze zwłokami kuny. Po takim czasie już się rozłożyły, ale kości pewnie nadal są w ziemi. A taka czaszka jest prawie jak trofeum.

Poszedłem do garażu po łopatę.

Zacząłem bez przekonania kopać w ogródku, jednak kiedy zobaczyłem czaszkę kuny, serce zabiło mi mocniej. Na szczęście jej nie uszkodziłem. Odłożyłem łopatę, wziąłem saperkę i ostrożnie wybrałem resztę ziemi, odsłaniając szkielet.

*

Kręgi szyjne, klatka żeber, łapy przednie, trzy małe szkielety, łapy tylne, ogon. To jednak nie były gazy, myślę, jakbym opowiadał puentę nieśmiesznego dowcipu. Już chcę zakopać wszystko z powrotem, kiedy czuję, jak zalegające dotychczas w żołądku kamienie zaczynają się poruszać. 

Wiem, co muszę zrobić. Ostrożnie podnoszę pierwszą z czaszek. Nie są duże – nie większe niż paznokieć.

– Za Hyzia – mówię cicho i wkładam ją do ust.

Smakuje zimnem i ziemią, jest gładka jak skorupka jajka.

– Za Dyzia. – Rozgryzam z chrzęstem drugą czaszkę.

– Za Zyzia. – Trzecia pęka z trzaskiem.

Chrupie jak zeschnięty chleb z mączki kostnej. Przeżuwam powoli, dokładnie, brakuje mi śliny, ale kiedy ostre krawędzie kaleczą podniebienie, dziąsła i język, moje usta wypełnia krew, gęsta jak sok z truskawek.

Wyciągam z ziemi maleńkie żeberka, drobniutkie kręgi i połykam je w całości.

Z płytkiego grobu wyciągam czaszkę kuniej matki. Ostrożnie chowam ją do kieszeni bluzy. Resztę szkieletu zasypuję. Ubijam ziemię saperką, ale nie za mocno. Nie chciałbym, żeby wgłębienie było widoczne.

W uszach wciąż słyszę chrupanie.

Tak samo chrupnęło, kiedy najechałem na kunę i później, kiedy strzaskałem jej szyję.

***

Budzę się na podłodze w moim pokoju.

Przez chwilę mam jeszcze nadzieję, że to był sen, ale potem czuję ból w ustach i widzę żałobę za paznokciami. Słyszę, jak kuni mi się w żołądku.

Na poduszce dumnie spoczywa czaszka. Cichcem, jak cień, przemykam do łazienki.

Dawno nie miałem tak spuchniętego brzucha.

Po długim prysznicu schodzę do kuchni, ale mdli mnie na widok kanapek. Zjadam tylko szynkę. Zjadłbym jeszcze jabłko, ale zbyt bolą mnie szczęki.

– Źle się czuję – mówię.– Lepiej się położę.

Na szczęście matka nie pyta, co robiłem w nocy. Wracam do pokoju i kładę się obok czaszki.

Chciałbym, żeby szeptała, ale uparcie milczy. Nie mogę zasnąć, więc wstaję i długo szukam dla niej miejsca – biurko, szafka, szuflady – wszystko wydaje się nieodpowiednie. W końcu ustawiam ją na parapecie, na niedużym pudełku, które obkładam białym papierem. Myślę, że nas obserwuje i czuję drapanie w żołądku.

Śmieję się bezgłośnie.

Zrobiłem pierdoloną kapliczkę!

Brakuje tylko kwiatów i świec.

Rano jest już dobrze i wściekle głodny, wgryzam się w resztki kurczaka z wczorajszego obiadu. Zagryzam kabanosami, poprawiam bananem i jestem gotowy, by jechać na uczelnię.

Zakładam luźną koszulkę zakrywającą wystający brzuch.

***

Jem dużo mięsa i owoców, ale nie mogę się nasycić.

Rodzice są zadowoleni z powrotu mojego apetytu. Słyszę westchnienia ulgi, kiedy biorę dokładki, choć matka skarży się, że jestem rozkojarzony i nieobecny. Nie wdaję się w dyskusje, tłumaczę, że mam dużo nauki, jeszcze więcej pracy i wracam do pokoju.

Patrzę na czaszkę kuny i myślę, że matki powinny kochać bezgranicznie.

To nie moja wina, tłumaczę sobie, że siedziała pod autem. Skąd mogłem wiedzieć? Może, gdyby nie schowała się w krzakach, ktoś znalazłby ją wcześniej. Wtedy na pewno było już za późno, myślę, choć wciąż pamiętam, jak poruszała się skóra na jej brzuchu. To nie moja wina. Równie dobrze mógł ją dorwać lis czy pies.

Drżenie nóg powróciło. Drżą za każdym razem, kiedy myślę o czaszce, a myślę o niej często. Nic nie mówi, ale patrzy na mnie znacząco. Obrastam w wyrzuty sumienia.

Mimo że na zajęcia chodzę rzadko, Baśka już chyba z przyzwyczajenia trzyma rękę na moim kolanie. Patrzę na jej palce – paznokcie pomalowała opalizującym, złoto-zielonym lakierem. Wyglądają jak pancerzyki żuków. Słyszę jak burczy mi w brzuchu i czuję, że do ust napływa mi ślina. Żuczki biegają tam i z powrotem. Łapię jednego z nich, po czym bez namysłu zaciskam zęby na błyszczącym pancerzyku.

Chrząszcz umyka, a ja na próżno usiłuję go złapać.

***

W domu jem za czworo, ale wciąż chudnę.

– Wszystko dobrze? – pyta zmartwiona mama. – Może to jakiś tasiemiec?

Obiecuję, że znowu pójdę do lekarza.

– Wszystko dobrze? – pyta zmartwiony ojciec. – Stało się coś na uczelni?

Kręcę głową. Na zajęcia nie poszedłem od incydentu z żukami. Całymi dniami spaceruję w pobliskim lesie.

Żołądek boli mnie coraz mocniej, ale patrzę w puste oczy czaszki i myślę, że ją bolało bardziej. Wytrzymam jeszcze trochę i spłacę swój dług.

Hyzio, Dyzio i Zyzio rosną.

Dotykając brzucha myślę, że to już najwyższy czas. Małe pazurki drapią mnie niecierpliwie, a czaszka uśmiecha się ze swojej kapliczki.

Trochę żałuję, że nie jestem kobietą. Może byłoby mi łatwiej. Kilka dni temu kupiłem skalpel, który teraz wsuwam w pępek. Skóra poddaje się zdumiewająco łatwo, ale zaraz po pierwszym szoku przychodzi strach.

Bóle porodowe naprawdę są koszmarne.

Przed oczami latają mi szydercze cienie, ale zaciskam zęby i wsuwam palce w ranę. W końcu udaje mi się wyciągnąć całą trójkę. Kunięta są pomarszczone, ślepe i czerwone – wyglądają zupełnie jak truskawki.

Kładę Hyzia, Dyzia i Zyzia na otwartej dłoni i zwijam się w kłębek. Zaopiekuję się nimi.

Słyszę, że matka woła mnie na kolację, ale nie jestem już głodny.

Kunia czaszka szczerzy się z satysfakcją.

KOREKTA: Julia Mikusek


Anna Maria Wybraniec – autorka opowiadań ze Śląska, publikowała w Kontencie, OkoLicy Strachu, Snach umarłych i Wizjach.