FAZA BIEŻĄCA – Podsumowanie muzyczne II połowy roku 2020

| Opublikowano w: Faza Bieżąca, publicystyka

Zasady znamy, nie jesteśmy na wczasach – kilka zdań o każdej z płyt, jedna piosenka z płyty na obowiązkowej playliście, do której link znajdziecie pod tekstem. Miłego słuchania!

Adrianne Lenker: songs

Wokalistka Big Thief zaszyła się z gitarą akustyczną w domku w zachodniej części stanu Massachusettes, żeby jakoś sensownie przeczekać początek pandemii, i przy okazji poradzić sobie z rozstaniem. Rezultatem jest wyjątkowo osobista, niezwykle kameralna płyta, która z pewnością przypasuje twojej wewnętrznej jesieniarze. Uwaga – może zawierać śladowe ilości właściwości terapeutycznych i herbaty z cytryną.

Alpha Male Tea Party: Infinity Stare

Pamiętacie jeszcze średnio wysmażone trio Komuda-Piekara-Ziemkiewicz? Otóż to kompletnie nie są oni, i chwała im za to. Karierę Brytyjczyków śledzę w sumie od niedawna – załapałem się na ich poprzedni album, Health, który zapamiętałem głównie z dziwnych łamańców i nieco plastikowo brzmiącej gitary. Infinity Stare jest rozwinięciem poprzedniczki – zostało nietypowe podejście do podziałów rytmicznych, dużo matematyki w tle, gitarowe riffy rozpięte gdzieś między Shellac a God Is an Astronaut, no i duża dawka melodii, choć nie jest to melodia łatwa. Ale niektóre zagrywki spokojnie da się zanucić, choć nieco trudniej tupać przy nich nóżką. Wczytajcie się.

Billow: III

Jakiś czas temu napisałem kilka zdań o Seascape, poprzednim albumie Billow, a po mniej więcej roku Czesi powracają z nową płytą. Nastąpiło dość wyraźne wychylenie w kierunku dream popu, zwrot w stronę intymności – mam wrażenie, że jeszcze nigdy nie pozwolili podejść tak blisko. Więc pewnie środkowe Slowdive, trochę z ostatniego Turnover, pierwszy album Warpaint, jakieś elementy z Beach House i M83, generalnie – same smakowitości. Wyjątkowo przystępne i przyjemne, choć nie tak lekkie, jak mogłoby się wydawać. Ale zdaje się, że wszyscy potrzebowaliśmy takiej płyty.

Crippled Black Phoenix: Ellengæst

Jeśli macie ostatnimi czasy jakieś dziwne, delikatnie niepokojące przeczucia odnośnie końca świata, to właśnie znaleźliście odpowiedni soundtrack. Zespół trochę się zredukował od czasów Great Escape, które opisywałem na tych łamach dwa lata temu, ale nie miało to wielkiego wpływu na materiał, z którym obcujemy – nadal to duszny, mocno progresywny, depresyjny metal alternatywny, wyjątkowo podniosły, niejako obezwładniający słuchacza. Tak jest od samego początku, od przejmującego House of Fools. A dalej już tylko więcej i lepiej – większe od boiska piłkarskiego Lost jako drugie w kolejności, i fenomenalny cover Bauhaus (She’s in Parties) na zakończenie. Czujcie się niekomfortowo.

Deftones: Ohms

Na nowy album Deftones czekał chyba każdy, komu gitara miła – nawet, jeśli nie do końca był zachwycony ostatnim, lekko plamistym Gore. Tym razem jest lepiej. Przy pierwszym przesłuchaniu zwraca uwagę brzmienie: w jakiś sposób sludge’owe (oczywiście nie na tyle, by zagrodzić drogę do pierwszej piątki Billboardu), jakby przybrudzone, nie do końca czytelne. Na całej długości płyty trwa przeciągnie liny między Moreno a Carpenterem, ale tym razem dzieje się to bez szkody dla muzyki – dobrym przykładem tej rywalizacji jest Urantia, w której wokal kompletnie nie idzie w kierunku mocno riffującej gitary, co daje przyjemne, lekko schizofreniczne wrażenie, i to bez konieczności hospitalizacji. Z całym albumem jest jednak jeden problem: brakuje jakiegoś wyrazistego singla, numeru, który szczególnie zapadałby w pamięć. Jasne, są dobre kawałki, np. Error, który eksploruje spokojniejszą stronę Deftones, albo kolejny The Spell of Mathematics, trochę jakby Hum coverował Toola. Albo, może najbardziej przebojowy This Link Is Dead, przypominający złote czasy White Pony. Tak, jest lepiej niż ostatnio. Zasłużyli na psie ciasteczko, no, może nawet dwa.

Double Grave: Goodbye, Nowhere!

Trio z Minnesoty powraca z drugim albumem, rozciągającym się między pradawnym slow core’em (z czasów sprzed psucia piosenek) i nowocześnie ujętym shoegaze’em (trochę jak na ostatnim DIIV). I choć dość często bywa to łączeniem plum z parapaparapapa, płyta pozostawia raczej dobre wrażenie. Może dlatego, że całość dość dobrze sprząta bas, który brzmi adekwatnie do okazji? Jakieś znaczenie może mieć także to, że raczej dominują przesterowane momenty, bo te akustyczne, przepraszam wrażliwych sensorycznie, pachną wschodem słońca w namiocie ulokowanym nieopodal toalet na Przystanku Woodstock dziesięć lat temu. I to ostatniego dnia festiwalu. Mimo wszystko chciałbym sprawdzić ich na żywo.

Elbow: elbowrooms

Dziewięć piosenek z katalogu Elbow nagranych przez muzyków Elbow w ramach cyklu transmisji video nagrywanych z domu w warunkach powszechnego lockdownu. Jeśli coś z 2020roku warto katalogować, no to może akurat to.

Fontaines D.C.: A Hero’s Death

Nie kazali długo czekać na następcę świetnego Dogrel. Debiut był w sumie dość szczeniacki, mocno intertekstualny i nieco zgrywuśny. Tym razem dostajemy dobrze wymyślony, mocno sekcyjny post punk, poprzecinany gdzieniegdzie będącymi bardzo nie na miejscu gitarami. I są to gitary, jakby to określił Leszek Balcerowicz, celne, jak w bardzo intensywnym Love Is the Main Thing. Porzucili piosenkowość na rzecz bardziej złożonych kompozycji, dlatego próżno tu szukać hitów w stylu Big czy Boys in the Better Land. Zamiast tego dostajemy umiarkowane tempa i bardziej osobiste teksty, poruszające się w rejonach zbliżonych do Protomartyr. Beztroską atmosferę debiutu w warstwie podkładu przywołuje utwór tytułowy, ale to jest jaskółka, która afterka nie czyni. A na koniec stawiamy zarzut umieszczenia przedmiotu w nieodpowiednim miejscu i słuchamy ballady. Warto doczekać.

Fuzz: III

Ty Segall średnio się wstrzelił w swój czas, nagrywa raczej poza czasem, ale nie przeszkadza mu to nagrywać cały czas – w zasadzie w każdym takim zestawieniu powinno znaleźć się miejsce na chociaż jeden jego krążek. Tym razem padło na trzeci album mocno psychodelicznego, protometalowego Fuzz. Bardzo lubiłem ich debiut, wydawał mi się uroczy, nawet mimo tego, że miejscami atakował z mocą Oh Sees. Jest jakaś romantyczność w tych przesterowanych gitarach, to wszystko jakieś takie tęskne za czasami słusznie minionymi, spowite stonerową chmurą, ale puszczające oczko. Nagrane w 100% na serio pewnie byłoby niestrawne, a tak, zachowując uświęcony dystans, zwyczajnie sprawia radość. Ktoś to kiedyś odkopie i powie wow.

Haiku Hands: s/t

Rzadko zarzucam coś tak nachalnie tanecznego, a przy okazji – tak różnorodnego, atakującego od pierwszych minut właściwie ze wszystkich stron. Inspiracje raczej szlachetne, więc nie powinno być wstydu, gdy zdecydujecie się odpalić Haiku Hands na domówce. Manbitch od razu kojarzy się z Charli XCX, Sunride ma w sobie coś z La Roux, choć raczej chodzi o ogólne wrażenie artystyczne niż o brzmienie. A potem wjeżdża Jupiter, z bezwstydnie funkową gitarą, gotowy do przejęcia nocy, tej, i każdej następnej. Zdecydowanie najlepszy numer na płycie. Dobry jest też dość agresywny brzmieniowo Onset. Z kolei Eat This Bass jest nieco szczeniackie, kieruje nas już bardziej w stronę afteru. Załóżcie wygodne buty.

IDLES: Ultra Mono

Już miałem pisać, że ten cały brexitcore to nie do końca jest moja rzecz, kiedy w otwierającym album War przykurwili jak Killing Joke za najlepszych czasów (a warto pamiętać, że Killing Joke zawsze mieli najlepsze czasy). Mr. Motivator jest mocno fallowy, wściekły, z lekko patusiarskim sznytem. Taktycznie taneczne jest Modern Village, ale nie sądzę, by przypadło do gustu didżejom z warszawskiego ratusza. Może woleliby Reigns, z rolującym się na całej długości utworu basem? Ależ owszem, czemu nie, trzasku też należy się. A kończący album Danke zasadza się na w sumie prostym, ale bardzo efektownym patencie gitary, odpowiednio podklejonym bębnami. Dobra, po tej płycie chyba zaczynam rozumieć ruch w interesie i połajanki od Sleaford Mods.

If Anything Happens to the Cat: Kingdom of Roots

Jak powszechnie wiadomo, zespoły o długich nazwach nie wychodzą na encore, ponieważ muzycy kładą się spać, zanim fani zdążą przypomnieć sobie jak oni się ten… Mniejsza, najważniejsze, że moi ulubieni post-rockowcy (i to spod znaku riffu, nie plamy) powrócili z kolejnym albumem. Trochę więcej tu partii wokalnych, więc nie jest to już tak dobra muzyka tła, ale płyta generalnie nie rozczarowuje, być może niektóre z wycieczek w rejony God Is an Astronaut są nieco zbyt wulgarne, ale nie zaciera to wrażenia albumu przynajmniej solidnego. A warto wspomnieć, że mówimy o gatunku, w którym chyba właśnie solidność jest tym, czego powinno się wymagać – ciężko jest wyobrazić sobie w 2020 roku longplay, który wywróci post-rockowy stolik. A jeśli mamy wymagać od nich, nawet jeśli sami od siebie nie wymagają (pozdro 2137), to niech IAHttC gra nam w tle.

Into It. Over It.: Figure

Aż cztery lata kazał nam czekać Evan Thomas Weiss na kolejny krążek swojego jednoosobowego midwestemowatego wehikułu. Na progach tego nietypowego pojazdu wyłazi już korozja, ale serce nadal zdrowe – jeszcze kilka tysięcy kilometrów przed nim. I choć brakuje tu szlagierów na miarę Midnight: Carroll Street, jazda przebiega bardzo przyjemnie, bez większych zakłóceń. Nie jest to tak angażujące słuchacza jak The World Is a Beautiful Place & I’m No Longer Afraid to Die, za to świetnie sprawdza się w tle rozmaitych czynności – w wiele warstw, w chwilach wzmożonej uważności, można się zanurzać, ale nie ma ryzyka, że całość stanie się przesadnie przytłaczająca i przy krojeniu cebuli poleje się krew, a nie sok i łzy. A co zapamiętam z tej płyty? Pewnie Courtesy Greetings, z charakterystycznymi rollami werbla i nośnym refrenem. Albo sympatycznie zgitaryfikowane, singlowe We Prefer Indoors, trochę w stylu Tiny Moving Parts. A jak zapomnę, to wrócę.

James Dean Bradfield: Even in Exile

Solowy album lidera Manic Street Preachers, jedynego zespołu, który był na topie brytyjskiej listy przebojów i na kawie u Fidela Castro, nie rozczarowuje. Płyta wręcz ocieka stylem jego macierzystej kapeli, choć jest też kilka smaczków, których próżno szukać na ostatnich płytach MSP. No i melodie – chyba najlepsze od Send Away the Tigers. Weźmy takie The Boy From the Plantation – krystaliczna gitara, trochę zabaw wajchą, szczypta poezji zaangażowanej, a całość wieńczy refren godny zapamiętania. Świetne wrażenie sprawia też From the Hands of Violeta, z zachęcającą do wielokrotnego odtwarzania partią gitary prowadzącej. Niestety, nie wszystkie piosenki na płycie trzymają tak wysoki poziom, niektóre sprawiają wrażenie szkiców, powrotów do niezbyt udanych eksperymentów z elektroniką z początku wieku. Ale ten gość cały czas to ma. Oby jak najdłużej!

Jeff Rosenstock: NO DREAM

Legendarny solista z Long Island, który gra, jakby miał się rozpaść, powrócił z nowym albumem. Ciężko w tych czasach o bardziej bezpretensjonalny i przebojowy pop punk, a tu mamy czterdzieści minut skocznych riffów i lekko żenujących solówek, czyli bawimy się przynajmniej nieźle. I sięgając dna, sięgamy do źródeł, skoro takie Scram! brzmi jak the Clash (zwrotka) wymieszane z the Offspring (refren). Utwór tytułowy przypomina trochę nurt rocka alternatywnego granego na amerykańskich kampusach w latach dziewięćdziesiątych – w zamyśle miał być raczej podniosły, ale wyszło, jak zwykle, więc Jeff troszkę nam się zdekomponował w końcówce. F a m e niesie nam chóralny zaśpiew, zupełnie jakbyśmy nie mieli innych zmartwień. Fantastyczne jest Live It In the Sun, trochę jak Sebadoh na swoich najlepszych płytach. Równie dobre jest Old Crap, zwłaszcza w tych mniej galopujących momentach. Pop punk jest trochę jak skateboarding – bycie dobrym nie jest wymagane do dobrej zabawy. A Jeff Rosenstock wie to najlepiej, a przy okazji jest dobry.

Knuckle Puck: 20/20

Trochę rozochociłem się z tym pop-punkiem, to już kolejna płyta w zbliżonym klimacie, choć nagrana z nieco innym nastawieniem – mam wrażenie, że chłopaki z Knuckle Puck NAPRAWDĘ wierzą w to, co robią, naprawdę pielęgnują naiwność, zamiast po prostu ją udawać. Ale robią to z klasą wczesnego Basement – riff z Tune You Out spokojnie mógłby trafić na I Wish I Could Stay Here. Słodkie nastolęctwo! No, może nawet przesadnie słodkie – wokalizy czasem mdlą, co nieco obniża satysfakcję z obcowania z płytą, znacznie trudniej wyłapywać smaczki, których przecież nie brakuje – tam przyjemnie chrupka partia basu, tu gitara akustyczna w tle. Może po prostu jestem za stary, żeby przepaść całkiem, chociaż doceniam. Ktoś młody będzie miał z tego pożywkę.

Komety: Alfa Centauri

Jest jeden zespół, którego płyt słucham tylko po to, żeby wiedzieć, przy czym będę tuptał przy okazji najbliższego koncertu gdzieś w okolicy. I to jest właśnie ten zespół – autorska mieszanka piosenki poetyckiej z punkiem i rockabilly, warszawska do cna, zmuszająca do ruszenia pod scenę nawet taką programową niemotę jak ja. No dobrze, to co tym razem porwie mnie do tańca? Na pewno Dominika się waha, kto-wie-czy-aby nie-sequel Karoliny z płyty Luminal, ewidentny banger. Bas w Na sprzedaż również sugeruje tupanie nóżką, niestety – wokalnie nie ma tu nic do wspólnego śpiewania, więc raczej nie znajdziemy tego utworu na setliście. Utwór z trójmiejskim vibe’m ma coś w sobie, chociaż jest to vibe raczej smithsowy niż clashowy. O, Nigdy, z przycinaną gitarą w zwrotkach, plus miłostki, które zawsze dobrze wchodzą. Dobra, bierzemy. Tak samo Upiory w szuwarach, zalatujące polskim romantyzmem. Do tego kończący Horyzont, prosty, ale nie prostacki – nada się idealnie. To kiedy jakaś potupajka?

Metz: Atlas Vending

Nie wiem, czy mamy w tej chwili jakąś bardziej przystępną noise’ową kapelę – taką wiecie, na którą nie tylko się idzie na koncert, ale którą można też na spokojnie odpalić w domu i jest z tego trochę radochy nieprzerywanej interwencjami sąsiadów i policji. Nie wiem, od czego to zależy, ale zaryzykuję stwierdzenie, że wynika to z nieco szerszego wachlarza inspiracji i odniesień, tych drobnych ukłonów raz w stronę Nirvany, innym razem do post-punkowych klasyków. Nie bez znaczenia może być także sposób realizacji nagrań, moment zawahania przy przekręcaniu pokrętła gain. Jest bardzo czytelnie, każda partia ma szansę wybrzmieć, wszystko jest dobrze wypoziomowane. No i jest kilka potencjalnych szlagierów, jak np. Blind Youth Industrial Park czy wręcz popowe No Ceiling. Świetnie, że nadal są świetni.

Narrow Head: 12th House Rock

Jeśli tęskniliście za dobrymi piosenkami the Smashing Pumpkins, to odwróćcie na chwilę wzrok od szurskich rewelacji papy Corgana i koniecznie odpalcie najnowsze dzieło Narrow Head. Znajdziecie tu w zasadzie wszystko, za co kochaliście Dynie na ich pierwszych trzech albumach – mocne bicie w gary, gitarowe riffy na potężnie rozkręconych fuzzach, zagrane w punkt solówki, no, w zasadzie pełen pakiet. Dobra, Jacob Duarte nie jest tym łysym, tłuściutkim cherubinkiem, ale też ma dość ciekawą manierę, również bardzo najntisową, więc wszystko jest na swoim miejscu. Posłuchajcie utworu tytułowego, który zaczyna się niemalże jak Rocket odmienianego tu przez wszystkie przypadki zespołu, albo przysłuchajcie się Hard to Swallow, które mocno przypomina Hum z okresu You’d Prefer an Astronaut. A Night Tryst to przecież wykapane I Am One! Samo mięsko, prawie godzina rewelacyjnej zabawy. Aż chciałoby się znowu wypastować glany.

Nothing: The Great Dismal

Nothing nie zawodzi. Nadal trzymają się sprawdzonej, lekko wzmocnionej shoegaze’owej formuły, gdzie klimat idzie w parze z mocniejszym pierdolnięciem i wszystkimi korzyściami takiego stanu rzeczy. W jakimś sensie jest to pokrewne z Narrow Head, ale słychać, że Nothing mają już większe doświadczenie i zwyczajnie lepiej sobie radzą ze stopniowaniem napięcia, zdejmowaniem na moment przesterów, utrzymywaniem intensywności na poziomie całej płyty. No i są też momenty, w których wznoszą się na absolutne wyżyny – takiego kawałka jak Famine Asylum chyba jeszcze w dyskografii nie mieli – łączenie agresji wczesnego Swervedriver ze strukturami dźwiękowymi rodem z Ride, absolutnie przepiękne gitary, murowany hit w nieco lepszych czasach przemysłu muzycznego. Będę wracał.

Seahaven: Halo of Hurt

Stała się rzecz raczej niespotykana: zespół, który zawsze uważałem za w najlepszym razie drugoligowy, nagrał płytę, która jest jednym z najlepszych albumów emo ostatnich pięciu lat, pozycjonowanym gdzieś w okolicach Science Fiction Brand New i ostatniego Foxing. I zrobili to, właściwie odchodząc od klasycznej formuły piosenek, zdecydowaną większość Halo of Hurt stanowią utwory bardziej konceptualne, raczej zrobione niż zaimprowizowane, ułożone kawałek po kawałku, naprawdę pomysłowo zaaranżowane. Dobrą robotę robią gitary, zarówno w świetnych, skradających się riffach z wykorzystaniem palm mutingu, jak i w partiach quasi-solowych, które mi osobiście przypominają te z trzeciego albumu wspomnianego już Brand New. Wydaje mi się, że nikt tak pięknie nie wyśpiewał słowa lose.

Spanish Love Songs: Brave Faces Everyone

Pozostając w klimatach emo pierwszej dekady trzeciego tysiąclecia, dostajemy nieco ponad 40 minut muzyki, która często-gęsto uśmiecha się do nagrań, które znamy i lubimy. Jest tu trochę z wczesnego oso oso, doprawionego odrobiną the Wonder Years, jakieś echa Rival Schools, amerykański wariant rezygnacji uczestniczącej ze szkoły Jawbreaker, plus uporczywe, otulające jak śpiwór zmęczenie – tak jest w otwierającym album Routine Pain. A dalej w duchu nieodżałowanego Marka Fishera, niskich płac, wysokich kosztów utrzymania, znudzenia, frustracji, nadwątlonych relacji towarzyskich i rodzinnych – wszystko się sypie, ale jak pięknie się sypie!

The OBGMs: The Ends

Mam wrażenie, że tradycje nie do końca poważnego grania przechodzą obecnie renesans, zupełnie jak stany lękowe wywołane życiem w Polsce… Sąsiedzi PUP, zaczynają od uderzenia przywodzącego na myśl te najbardziej zwariowane rzeczy Butthole Surfers, gdzieś z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. A potem czerpią z najlepszych w swoim fachu – trochę chóralnych zaśpiewów rodem z Gender Roles, parę schizofrenicznych wokaliz z mclusky, no i gitara w stylistyce ogólnego pastiszu, twój ulubiony dinozaur rocka grany przez Pixies w środku ciężkiej imprezy. A wszystko cholernie przebojowe, bezczelnie wręcz. Mam nadzieję, że nigdy nie posprzątają tego pokoju.

The Smashing Pumpkins: CYR

Ten wujek, który zawsze opowiada o tym, że w liceum był kapitanem męskiej reprezentacji siatkarskiej, a teraz głównie pije – no cóż, właśnie puka do waszych drzwi, i już od progu, pachnąc nieco lepszym alkoholem niż zwykle, przekonuje, że się zmienił. Dla porządku dodajmy, że mamy na pokładzie trzy czwarte oryginalnego składu (wrak D’Arcy widocznie nadal nie został zespołowi zwrócony), album został wyprodukowany przez Corgana, no i próżno tu szukać riffów rodem ze Siamese Dream (ok, jest jeden, w lekko gotyckim Wyttch). Mamy za to rozmach w stylu Mellon Collie… (dwadzieścia utworów, przeszło godzina muzyki), sporo syntezatorów i próbę reanimowania klimatów Adore pożenionego z Oceania. Co im z tego wychodzi? Rzecz między wczesnym IAMX a środkowym Beach House, z kilkoma momentami, w których potykają się o dobrą melodię (tak jest choćby w utworze tytułowym). Ogólnie nie jest najgorzej (bo najgorzej było chyba na Monuments to an Elegy, zawsze boję się, że Spotify nieopatrznie odtworzy Anaise!, brr), do szczytowej formy też daleko, no i mam wrażenie, że przyjęta formuła nie do końca wykorzystuje potencjał Jimmy’ego Chamberlina i Jamesa Ihy, a cały czas chcę wierzyć, że nadal mają trochę paliwa w baku… Jakiejś odpowiedzi prawdopodobnie udzieli zapowiedziana na przyszły rok następczyni wspomnianego już Mellon Collie…, ale chyba jestem bardziej zaniepokojony, niż podekscytowany.

Touché Amoré: Lament

Czasem życzymy ludziom ‘wszystkiego najlepszego’, nawet jeśli wiemy, że będzie to ze szkodą dla nas. I tak jest właśnie z nowym albumem Touché Amoré – byłem przekonany, że płyty równie intensywnej, co wspaniałe Stage Four, zwyczajnie – jako ludzie – nie wytrzymają. Że bezdusznym byłoby oczekiwanie, że znowu umrą ich wszyscy ulubieni bohaterowie z Ulicy Sezamkowej. Dlatego dobrze wiedzieć, że zwrócili się w nieco bardziej słoneczną stronę, nie tracąc przy okazji swoich znaków rozpoznawczych – czytelnego krzyku Jeremy’ego Bolma, doskonale uzupełniających się gitar i świetnie punktującej sekcji rytmicznej. Zaczynamy od dość wściekłego Come Heroin (no tak, jasna strona), a potem przychodzi utwór tytułowy, przypominający nieco wspaniałe Rapture z poprzedniej płyty. Lekko kabaretowe jest Reminders, z tym przypominającym PUP zaśpiewem w refrenach – koncertowy pewniak. Zupełnie inny ciężar gatunkowy ma Limelight,  który mógłby służyć za wzór utworu post-hc, ze sposobem, w jaki operuje dynamiką i intensywnością. Zaskakuje A Broadcast – niepokojąco wyciszony, balladowy wręcz. Do tego intensywne Deflector i zapadające w pamięć I’ll Be Your Host. Warto było czekać te cztery lata!

Vermona Kids: RSVP

W sumie sporo namieszali – z pop punkowych rejonów, w których czuli się naprawdę świetnie, przeszli na pozycje bardziej emo, choć nie pozbawione zadzioru, jakby spod świeżego tynku wyłaziły warstwy położone na poprzedzającym Very Sorry. Gdybym miał wskazać jakieś pierwsze skojarzenie, to byłoby to the Anniversary, ale pożenione z gitarowymi poszukiwaniami Sparty i Circa Survive. Bardzo emo jest utwór zatytułowany Intersections, zagrany w wolnym tempie, jakby strząsający kurz z takich zapomnianych projektów jak Rainer Maria czy the Appleseed Cast. Druga połowa krążka trochę traci rozpęd i rezon, ale i tak warto dać jej szansę, bo zwyczajnie niewiele polskich zespołów próbuje grać w ten sposób.

Wicketkeeper: Shonk

Być może najbardziej najntisowa rzecz ze wszystkich najntisowych rzeczy nagranych po przedawkowaniu narkotyków przez Scotta Weilanda. Czerpiąca garściami z różnych rzeczy granych w alternatywnych rozgłośniach – od Archers of Loaf, przez L7, Pavement i Sebadoh, aż po Weezer. Cudownie bezpretensjonalna, wchodząca gładko od pierwszych akordów (których, prawdę mówiąc, nie ma tam za wiele), uderzająca niemalże dziecięcą radością, która, miejmy nadzieję, towarzyszyła muzykom podczas nagrywania tej płyty. Słychać, jakby towarzyszyła, no i zwyczajnie dobrze się tego słucha, bo płyta nie ma właściwie żadnych wymagań sprzętowych, nie zaleca się przy niej okadzania ani palenia świec, po prostu się ją zarzuca, a ona robi resztę, i robi tę resztę cholernie dobrze. Dla mnie jedno z przyjemniejszych zaskoczeń ostatnich miesięcy.

Ilustracja: Grzegorz Tortellini
Korekta: Dominika Barnaś


Tomasz Bąk (ur. 1991 r.) – kolektyw schizofreniczny, autor trzech książek z wierszami, poematu Bailout (WBPiCAK, 2019) i jednoaktówki Katedra (Wydawnictwo papierwdole, 2019). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut, Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka i Nagrody Literackiej Gdynia. Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.

Grzesiu Tortellini – audiowizualny gostek w 3d, członek zarządu Satuk Gamma.
instagram: toortellini
soundcloud: tortellini