Faza Bieżąca – Podsumowanie muzyczne I połowy roku 2021

Pandemiczna przerwa w koncertowaniu zmotywowała wielu artystów do zaszycia się w studyjnych pieleszach – oczywiście celem wysmażenia kolejnej pozycji w dyskografii. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, ze zmiennym szczęściem – na szczęście nie brakuje perełek, przechowywanych zwykle poza zasięgiem dzieci. Bawcie się dobrze, na końcu tekstu znajdziecie link do playlisty.

Black Country, New Road For the first time

Brakujący element układanki na brytyjskiej scenie alternatywnej, coś jakby w pół drogi między brexitcorem a poszukiwaniami muzyków z black midi. Siedem osób na pokładzie, szeroki wybór inspiracji, od muzyki klezmerskiej i jazzu, przez avant-pop, aż po post-rock i noise – w sześciu kompozycjach składających się na ok. czterdzieści minut muzyki mamy prawie wszystko. I choć teksty nie porywają, a podkłady są jeszcze polem dla ścierania się różnych wizji, jest w tym albumie coś, co nie pozwala się od niego oderwać. Swoje na pewno robi maniera wokalisty, plus wspomnienia z odkrywania Spiderland Slint. Wszyscy coś przeczuwali, ale chyba nikt się nie spodziewał, że longplay wyjdzie równie smakowicie. The next big thing już tu jest!

Brodka BRUT

Z której strony nie podejść, status Brodki należałoby zawrzeć w słowach to skomplikowane. Gwiazda pop z ambicjami? Najbardziej popularna artystka niezależna? Cóż, jeśli zal ma się spotykać z niezalem, to niech to robi właśnie w ten sposób: z dobrymi melodiami, z mocnymi synthami (singlowe Game Change), biorąc z niezalu wolność (nie mylić z wolnościowością!), a z zalu – dobrą produkcję. Niektóre wycieczki zaskakują – Hey Man brzmi trochę jak Who the Fuck? PJ Harvey, z podobnie agresywny, „pozrywanym” riffem. Miał być ślub, a jest BRUT, i niech tak pozostanie.

Citizen Life In Your Glass World

Muzycy grupy Citizen zostali znalezieni martwi na swoim najnowszym albumie długogrającym.

Cloud Nothings The Shadow I Remember

Powiedzieć, że jestem fanem Cloud Nothings, to jak nic nie powiedzieć – bardzo podobało mi się ich wściekłe, post-hardcore’owe Last Building Burning, ale lubię też te ich mniej wypolerowane, bardziej lo-fi punkowe krążki. Steve Albini za konsoletą oznacza raczej to drugie wcielenie, ale jakie to jest dobre wcielenie! Warto zwrócić uwagę na długość poszczególnych piosenek – tym razem nie dostajemy żadnego dłuższego utworu z noise’ową, instrumentalną poszukajką w środku, same bangery. Rewelacyjne jest singlowe Nothing Without You, z gościnnym udziałem Macie Stewart. Ogólnie bardzo dużo tu melodii – choć brzmienie pozostaje lekko przybrudzone, piosenki na płycie mają wręcz popowy powab, nawet jeśli opierają się na mocno połamanym, pociętym pauzami rytmem, jak w Only Light. Nie wiem, jak to robią, ale grają na ogromnym luzie, nie tracąc przy tym nawet odrobiny intensywności. Kolejna perełka w dyskografii.

Dinosaur Jr. Sweep It Into Space

Patrzę na zdjęcie muzyków Dinosaur Jr. pochodzące z sesji promującej ich jedenasty album, i myślę sobie, że za dwadzieścia-trzydzieści lat chciałbym być takim kolorowym i wyluzowanym dziadersem, który nic nie musi, ale nadal może bardzo wiele – bije z tego jakiś niesamowity splot wigoru i doświadczenia, jest siła, a także pewien rodzaj opanowanego optymizmu, którego tak bardzo tu czasem brakuje. No dobrze, ale co z płytą? Pogubieni jak Pearl Jam? Nudni jak Pixies? Nic z tych rzeczy, dostajemy w łapki album, który spokojnie staje w szranki z młodszą konkurencją, i wychodzi z tego starcia przynajmniej z remisem. Dużo przesterów, charakterystyczny styl gry J. Mascisa i Lou Barlowa, unikalne solówki gitarowe (jak ta w To Be Waiting), ale także ogromne pokłady melodii – bardzo słonecznych melodii, takich, które potrafią poprawić dzień, nawet, jeśli to wtorek, a do końca dniówki zostało pięć i pół godziny. Klasa i szyk, ale w stylu tie-dye.

Dry Cleaning New Long Leg

Ktoś tu chyba postanowił podnieść poprzeczkę w kategorii poezja do muzyczki, ale żadna tam, kurwa, poezja śpiewana. Londyńczycy, tym razem produkowani przez Johna Parisha, znaleźli mistrzowską formułę na coś między Sonic Youth a the Fall, między Wire a black midi, z charakterystyczną dla współczesności blazą. Duża w tym zasługa Florence Shaw, której sceniczna charyzma opiera się na absolutnym braku charyzmy, co doskonale wpisuje się w post-punkową estetykę. Shaw beznamiętnie recytuje swoje mocarne teksty o byłych, hot dogach i siusiaczkach, a stojący za nią zespół robi wszystko, żebyśmy na chwilę się zatrzymali – dużo gitarowego jazgotu, smaczne pętle basowe, dość mechaniczna gra na perkusji. Jak dla mnie mamy pełen pakiet, jeśli macie ryzykować zdrowiem i życiem, żeby kogoś posłuchać na żywo w trakcie pandemii, to niech to będzie Dry Cleaning, a nie arcybiskup Jędraszewski.

Fiddlehead Between the Richness

Amerykańska supergrupa (złożona z członków Basement i Have Heart) wydała właśnie swój drugi longplay, a ja nadal nie jestem przekonany do tego pomysłu. Muzyka proponowana przez Amerykanów nie tylko nie spełnia oczekiwań, ale także nie dorasta do najlepszych rzeczy wypuszczonych przez ich macierzyste formacje. To ledwie poprawny – zasługujący chyba na opatrzenie przedrostkiem paleo – post-hardcore. Jasne, słychać, że muzycy znają się na rzeczy, wiele fragmentów z pewnością świetnie sprawdzi się na koncertach, ale cały czas mam wrażenie obcowania z czymś przynajmniej drugiej świeżości, a przy tym przynajmniej o klasę gorszym od grającego podobnymi sentymentami Turnstile. Wyróżnię tylko dynamiczne, różnorodne Eternal You.

Garbage No Gods No Masters

Pięć lat przyszło nam czekać na następcę Strange Little Birds, a mimo to dostajemy raczej zbiór szkiców, niż gotowy album. Ponadto mam wrażenie, że Garbage grają w tej chwili zupełnie dla nikogo, no, może tych paru dziwnych osób, które wysoko cenią Adore i obie Machiny the Smashing Pumpkins. Trochę elektroniki, trochę przesterów – niestety, przeprodukowanych, takich, które będą rozkładać się przez tysiące lat, a przede wszystkim – bliżej niezidentyfikowane poczucie zagrożenia, rodzaj gonitwy, w której widzimy gonionego, ale niekoniecznie goniącego. Jakby chcieli wynaleźć jogging na nowo. Niestety, czuć delikatny posmród przepoconych skarpet Antify Konstancin.

Goat Girl On All Fours

Wielkie zwycięstwo czterech dziewcząt z Londynu. Widać jakąś nić porozumienia z tym, czego doświadczyliśmy na nowej płycie Iceage – post-punk został tu wygładzony, potraktowany jako szkielet, na którym budujemy dobre piosenki i wyrażamy lęki. Z odrobiną ska, jak w Badibaba, idealnym do słuchania w towarzystwie Łeby i smażonej flądry. Jazz (In the Supermarket) to szybki jam, w sam raz, żeby zaciąć się na ruchomych schodach w centrum handlowym – nie będę przecież połykał stopni jak parias z gierkowskiego blokowiska! Pod pozornie beznamiętnymi wokalizami niemal wrze – PTSD from a hot cup of tea, saloony wypełniają tabuny smutnych kowbojów. Nie jest dobrze, dzięki czemu może być dobrze.

Godspeed You! Black Emperor G_d’s Pee AT STATE’S END!

Bardzo przyziemna odyseja kosmiczna – więcej o płycie pisałem tutaj.

Guided By Voices Earth Man Blues

Katalog rzeczy, które można z powodzeniem robić w reżimie sanitarnym nie jest przesadnie opasły, ale właśnie dołączyło do niego nagranie nowego albumu Guided By Voices. Weterani amerykańskiego indie spisali się dość dzielnie – zdalna praca nad płytą niesie za sobą pewne ryzyko, bo ogranicza proces wymiany energii między muzykami, ale jeśli powiem, że kompletnie tego nie słychać, to będzie to chyba największy komplement pod adresem Earth Man Blues. Duża klasa, ale też wielka radość – recenzenci z prasy zagranicznej twierdzą, że to może być ich najlepsza płyta od przeszło ćwierćwiecza.

Iceage Seek Shelter

Jeśli kiedyś znudzi Ci się bycie duńskim the Fall, zawsze możesz zostać duńskim Radioheadem – tak chyba można podsumować założenia stojące za Seek Shelter. I są to świetne wieści, zwłaszcza, gdy skontrujemy je singlowym Shelter Song, brzmiącym zupełnie jak skrzyżowanie The Bends ze Screamadelicą. Dalej już nie zawsze jest tak słodko – post-punkowe korzenie nie obumarły całkiem, jeszcze gdzieniegdzie słychać zawodzenie gitary lub prosty, jednostajny, nieco industrialny beat perkusji. Ale proporcja została nieco odświeżona, mamy kilka wycieczek w różne nieoczekiwane miejsca – spodziewalibyście się echa Spiritualized na płycie Iceage? Cóż, gdyby się nad tym dłużej zastanowić, i przeczytać, że współproducentem płyty jest Pete Kember z legendarnego Spacemen 3, pewnie dałoby się w to uwierzyć. Sprawdźcie to.

Jeff Rosenstock SKA DREAM

Scrolluj dalej, to tylko zeszłoroczne NO DREAM przearanżowane na ska – gdyby ktoś poprosił mnie o definicję słowa sloppy, puściłbym mu Jeffa Rosenstocka. Absolutnie wspaniałe!

Kiwi Jr. Cooler Returns

Witamy w tym niecodziennym miejscu, w którym Kanadyjczycy są bardziej amerykańscy od Amerykanów! Drugi album grupy z Toronto (a pierwszy dla legendarnej wytwórni Sub Pop) przenosi nas do czasów, gdy Archers of Loaf, Built to Spill i Pavement rozdawali karty w muzyce indie, i na ogół nie były to karty znaczone. Szkliste gitary, trochę wpływów country, dziwny miks lo fi z hi fi, piosenki o wizycie u fryzjera – gdyby bycie hipsterem nadal było czymkolwiek (a wydaje się, że w ostatnich latach znowu stało się wyjątkowo hipsterskie), kaseta z Cooler Returns byłaby kluczowym elementem wystroju wynajętego pokoju w wynajętym mieszkaniu w przedwojennej kamienicy. Tylko patrzeć, aż zagrają na Off Festivalu, jeśli oczywiście będzie jakieś po pandemii…

LICE WASTELAND: What Ails Our People Is Clear

Mocne uderzenie na początek roku, po linii raczej mało ostatnio obleganych inspiracji (sewingneedle i Carl Sagan’s Skate Shoes), bardzo szlachetny post punk wychylony w kierunku noise, z bardzo czujną sekcją rytmiczną, puszczoną samopas gitarą i wokalami kojarzącymi się z jednej strony z IDLES, z drugiej zaś z the Jesus Lizard. A podobno wszystko zaczęło się od ogłoszenia, w którym gitarzysta i perkusista szukają wokalisty, który ma ochotę robić i mówić straszne rzeczy. Może tak być, że na początku było słowo.

Manchester Orchestra The Million Masks Of God

Choć złośliwi twierdzą, że Andy Hull narodził się tylko po to, żeby gościnnie użyczyć swojego głosu w tej jednej piosence na ostatniej płyie Touche Amore, nie wierzcie im. Szósty longplay Manchester Orchestra to niemalże koncept album: bardzo filmowy, będący w zasadzie jedną długą piosenką w jedenastu aktach – pod tym względem przypomina nieco ostatnią płytę Seahaven, zresztą podobieństw między albumami jest znacznie więcej. Inne skojarzenie to Wait for Love Pianos Become the Teeth – podobny rozmach, zbliżony stopień pogodzenia z losem, a i brzmieniowo znalazłoby się parę podobnych patentów. W pewnym momencie w eterze pojawia się bardzo istotne pytanie: Are you hollow? Cóż, podejdź, zapukaj, sam oceń.

Modest Mouse The Golden Casket

Szare myszki wracają po prawie sześciu latach milczenia. Otwierający Fuck Your Acid Trip jest czymś pomiędzy ostatnimi dokonaniami the Dandy Warhols a zgrywą w rodzaju Butthole Surfers. Paranoiczny optymizm, można by rzec. Singlowe We Are Between to już czysto hiciarskie indie jakby żywcem wyciągnięte z lat zerowych, lekko funkujące, być może nawet bardziej chwytliwe w zwrotkach, niż w refrenach. Dalej mamy lekki spadek tempa, ale próbujemy nadrabiać aranżacjami (dęciaki!). Walking and Running przykuwa uwagę linią basu i lekko schizofreniczną wokalizą, której nie powstydziłby się Mike Patton. Wooden Soldiers rozpoczyna się od nieco mantrycznego motywu, ale potem – na szczęście! – intensywność nieco wzrasta. Mocno psychodeliczne jest The Sun Hasn’t Left – ze swoją nieco zdziecinniałą gitarą, świetnie sprawdziłoby się jako podkład do czołówki nieco skwaszonej kreskówki dla dorosłych. Wysoką formę potwierdza Leave a Light On. Szkoda tylko, że za winyl nie da się zapłacić eurogąbkami.

Mogwai As the Love Continues

Szkoci powracają z pełnoprawnym (a więc – nie będącym soundtrackiem) albumem: dostajemy jedenaście nowych kompozycji, w sumie nieco ponad godzinę muzyki, która doskonale sprawdza się jako tło do robienia rzeczy, a przecież każdy z nas musi czasem robić rzeczy. Ogólny nastrój As the Love Continues jest niebywale wręcz melancholijny, właściwie mamy styczność nie tyle z piosenkami, co z elegiami rozpisanymi na gitarę i klawisze. Mimo to, płyta nie przytłacza – choć niektóre zagrywki są nieco bardziej ekspansywne, niż na ostatnich płytach, muzycy z Glasgow bardzo dobrze operują dynamiką, więc wszystko pozostaje wyważone i stonowane jak schizofrenik po 30 mg olanzapiny. Wyjątkiem od tej zasady jest singlowy Ritchie Sacramento, który z miejsca staje się shoegaze’owym szlagierem na miarę kolejnej dekady i świadectwem tego, jak wiele muszą się jeszcze nauczyć muzycy z DIIV. Wydaje się, że dostaliśmy płytę, którą śmiało można postawić obok największych dokonań Mogwai.

Moontype Bodies of Water

Trio z Chicago serwuje bardzo soczyste indie podlane odrobiną dream popowego sosu. I robi to na tyle dobrze, że Sadie Dupuis ze Speedy Ortiz napisała dla nich notkę biograficzną – jeśli to nie jest odpowiednią rekomendacją, to co nią jest? Może to, że praktycznie każdy utwór z Bodies of Water poziomem dorównuje najlepszym piosenkom Mariki Hackman? Albo to, że gitarzysta Ben Cruz zdecydowanie ma coś własnego do opowiedzenia, łącząc alternatywny konkret z jazzującymi zagrywkami? Że potrafią połączyć chwytliwą melodię z dziwnym metrum? Powinni być więksi, wypatrujcie ich.

Palberta Palberta5000

Zespół, który uważa się za najdziwniejszy byt w całym Nowym Jorku (sorry, Wall Street) zdecydował się na delikatny flirt z popem, by wypuścić koniec końców gitarowy album, który przypomina nieco środkowe Sleater-Kinney. Rozwiązanie, które prawdopodobnie docenią osoby, które uważają The Center Won’t Hold za stworzenie równie dziwne, jak Pokemony z generacji trzeciej i kolejnych. No dobrze, ale co mamy na Palberta5000? Na przykład Big Bad Want, który ma w sobie coś z I Fought the Law the Clash. Albo bardzo specyficzne Fragile Place, z przedziwną perkusją, której dorównać próbuje gitara. Bębny na tej płycie to w ogóle osobna historia – zdecydowanie wykraczają poza przyjęty dla gatunku kanon, przypominają raczej pocieszne występy na żywo dziewczyn z the Coathangers, które akurat tego dnia lekko przesadziły z tequillą. Warto spróbować nadążyć.

Pom Poko Cheater

Indie z rejonów the Breeders i Speedy Ortiz, gdzieniegdzie dość hałaśliwe, a w większości przypadków bardzo zaskakujące i ożywcze, z dokładnie tą nutką szaleństwa, której tak brakowało na ostatnim albumie Pixies. Norwegowie doskonale łączą cukier i kreskówkowość ze zwyczajową zawartością kontenera na gruz – tak jest w drugim na płycie Like a Lady, który nie jest najbardziej typowym kawałkiem na świecie. Wybrałbym się na organizowane przez nich warsztaty gitarowe i myślę, że zasługują na uwagę. Moją już zdobyli.

Shame Drunk Tank Pink

Historia nieco zbliżona do tego, co przydarzyło się Fontaines D.C. – młoda brexitcore’owa kapela bierze się za drugi album, i koniecznie chce zasygnalizować rozwój, nagrywa więc nieco bardziej złożone kompozycje, niż na debiucie, składając ofiarę całopalną z przebojowości. Choć wydaje się, że poświęcili mniej, a osiągnęli więcej – taki Niggel Hitter (gdybym chciał się podzielić prywatą, to powiedziałbym, że w pierwszej chwili drugi człon tytułu przeczytałem nieco inaczej) to potężny post-punkowy przebój, rzecz zdecydowanie warta zapamiętania. Słychać też, że dużo pracy włożono w to, by gitara brzmiała jak wszystko wokół, tylko nie gitara – znacznie mniej tu klasycznych riffów, przeważają próby dźwiękonaśladowcze, plamy i hałas. Co nie musi być przecież złym rozwiązaniem!

Sleaford Mods Spare Ribs

Jeśli jeszcze nie znudziła wam się ta formuła, to czeka na was kolejny album duetu z Nottingham. Czy lepszy od poprzednich? Tak/nie/w sumie ciężko powiedzieć, na pewno trochę bardziej organiczny, niż dwa ostatnie, co w sumie nie musi być aż tak dobrą wiadomością dla planety, jakby się wydawało. W tekstach cały czas dobrze, trochę o Elonie Musku, parę ciepłych słów pod adresem hołownianych żołnierzyków. Spróbuj wejść z nimi w dialog, siusiaciarzu. Nawet, jeśli z elokwencją krucho, a ochoty na grę w niezalu brak.

Sleater-Kinney The Path of Wellness

Corin Tucker i Carrie Brownstein powracają, by rzucić wyzwanie siłom mroku. Więcej o płycie tutaj.

Squid Bright Green Field

Trochę obrodziło rzeczami uważanymi powszechnie za the next big thing, a Squid z pewnością należą do tej kategorii. Debiut Brytyjczyków jest ogromny – żywi się historią muzyki mniej lub bardziej popularnej, budując kolejne warstwy kompozycji. Weźmy na tapet takie G.S.K. – trochę post-punk, trochę free jazz, z gitarami a la amrykańska alternatywa ostatniej dekady dwudziestego wieku, plus patent wokalny wzięty żywcem z Anthrax Gang of Four (dwie równoległe partie głosu, jedna podejmuje próbę śpiewu, druga ogranicza się do deklamacji). Singlowy Narrator  to już jazda nieodłącznie kojarząca się z Bright Blue Sky Ought – jeśli cokolwiek lubię w śmierci radia, to chyba właśnie to, że można przestać myśleć o tym, czy piosenka zmieści się między dwoma blokami reklam środków na zaparcia, i po prostu zapierdolić ponad ośmiominutowy singiel. Jeśli w ogóle pojawiają się jakieś pytania, to o Simona Reynoldsa nowej post-punkowej ofensywy.

St. Vincent Daddy’s Home

Czy David Bowie była kobietą? Wskazywałby na to nowy album St. Vincent, kto-wie-czy-aby-nie-ostatniej nadziei inteligentnego popu – cały unurzany w latach siedemdziesiątych, trochę z funku, trochę z knajpianego jazzu (utwór tytułowy jest bardzo lounge), do tego bardzo osobisty, stanowiący rodzaj manifestu pisanego w rozkroku między graniem na gitarze przez cały dzień, a pochodzącą z zewnątrz potrzebą macierzyństwa. Ale nie zawsze jest słodko i cicho – otwierające album Pay Your Way In Pain spokojnie mogłoby trafić na solowy album Kim Gordon, gdyby tylko trochę to przeprodukować. Albo na poprzednią płytę Sleater-Kinney, ale tę historię już znacie…

Tigers Jaw I Won’t Care How You Remember Me

Jest taki magik konsolety, Will Yip, który miał rączki tutaj, i tam, i jeszcze w wielu innych wspaniałych albumach poprzedniej dekady. Will ma taką przypadłość, że czego się nie dotknie, wychodzi z tego realizacyjna perełka – bębny są wzorcowo przestrzenne, bas chrupiący, a gitary dynamiczne jak samochody, na które nas nie stać. Nie inaczej jest na nowym albumie Tigers Jaw – niemalże wzorcowym, jak na współczesne indie odwołujące się do kapel ze sceny Midwest emo. Mamy trochę gitar akustycznych (utwór tytułowy), sporo przesterów, i bardzo subtelną grę sekcji. Wokalnie mamy nieco harmonii i (he he) dialogu, śpiew jest niewymuszony, raczej delikatny, wspaniała comfort music + solóweczki. Jeśli tęsknicie nieco za Balance and Composure i/lub nie do końca podobała wam się ostatnia płyta Speedy Ortiz, będziecie zachwyceni I Won’t Care How You Remember Me.

Tomahawk Tonic Immobility

Choć Mike Patton w ostatnich latach nieco zwolnił, i nie wydaje już tak wielu różnych rzeczy, jak w pierwszej dekadzie XXI wieku, to jego forma wydaje się stabilna, a właściwie – stabilnie nieosiągalna. Dlatego dwadzieścia lat od debiutu Tomahawk dostajemy album, który z miejsca przejmuje kontrolą nad playlistą. Mamy tu trochę metalu (z lekko funkowym odchyłem – singlowe Business Casual przypomina nieco nastrojem Caffeine Faith No More), trochę klimatów post hc i hc (Howlie), gitarzystę the Jesus Lizard (to powinno starczyć za analizę pomeczową) lekko schizofreniczne wokale, a nade wszystko – poczucie obcowania z czymś świeżym i istotnym. Nie spodziewałem się, że w 2021 sprawi mi przyjemność album metalowy. 

Viagra Boys Welfare Jazz

Zaczynamy partią basu jak z Youth Against Fascism, w sumie całe Ain’t Nice ma bardzo zbliżoną dynamikę, co jest oczywiście proste i skuteczne, słuszne i zbawienne. I jeśli memologiczna teoria dwóch wilków w ogóle ma jakieś zastosowanie w tzw. prawdziwym życiu, to w tym przypadku oba wilki są zaskakująco zgodne – to zajebista płyta! A odkąd Refused są fucking dead, a saab nie istnieje, Viagra Boys mogą być najlepszym produktem ze Szwecji – wyciągającym to, co najlepsze z długiej tradycji post-punkowego grania na Wyspach, ale dokładającym do tego unikalny nastrój, no i taki instrument dęty drewniany, o którego pozornej blaszaności krążą legendy w wielu kiepskich liceach. Nie dajcie się zwieść, dajcie się uwieść.

Wurld Series What’s Growing

Christchurch w Nowej Zelandii od pewnego czasu kojarzy się dosyć smutno i jednoznacznie, a bynajmniej nie powinno, o czym świadczyć może najnowszy album Wurld Series. Nowozelandczycy kontynuują swoje dość niespieszne indie spod znaku Pavement – odrobinę niechlujne, wiecznie spóźnione na rozmowę o pracę, ale w jakiś sposób urocze, ot, może i pierdoły, ale jakie to są pierdoły! Najlepsi są w tych bardziej rozwibrowanych, hałaśliwych momentach, jak Distant Business, kojarzący się z Archers of Loaf. Świetne jest też Feeling Crushed, zupełnie niespieszne, bardzo lo fi, klimatem przypominające nieco wczesne the National, gdyby ich trochę przybrudzić. Bardzo solidna płyta.

Yung Ongoing Dispute

Dialog zagęszcza się. Wygląda na to, że Duńczycy nie do końca są świadomi tego, z czym (kim?) obecnie kojarzy się dialog w jednym z państw Europy Środkowo-wschodniej, na szczęście ich drugi album należy określić mianem dialogicznie niezachwaszczonego. Mamy tu wszystko, czego spodziewacie się po dobrym indie – precyzyjną, zapewniającą solidną podstawę sekcję rytmiczną, gitary w najrozmaitszych odcieniach pokrętła gain i wokal z lekko brytyjską manierą. Dobrze brzmią zwłaszcza te momenty, gdy instrumenty nieco chowają się na dalszy plan, i zostajemy z wokalistą twarzą w twarz – tak jest chociażby w Progress. Nieźle wypadają też te fragmenty, w których zdecydowanie więcej noise’u, niż melodii, jak w Above Water – zwróćcie uwagę na to, jak mocno pracuje perkusja, jak bardzo pilnuje tego, żeby zespół się nie rozpadł.  

Obiecaną playlistę znajdziecie tutaj.

Ilustracja: Emilia Waszak


Tomasz Bąk – kolektyw schizofreniczny, autor sześciu książek z wierszami i jednoaktówki Katedra (Wydawnictwo papierwdole, 2019 r.), ostatnio wydał tomy O, tu jestem (WBPiCAK, 2021) i Playbook (Warstwy, 2021). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut za tom Kanada (WBPiCAK, 2011), Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka za tom Utylizacja. Pęta miast (WBPiCAK, 2018) i Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii poezja za poemat Bailout (WBPiCAK, 2019). Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.

Emilia Waszak (ur. 1994 r. ) – absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych w Toruniu. Dwukrotna Stypendystka Ministra Nauki, ma na swoim koncie wiele wystaw indywidualnych i zbiorowych, czynnie bierze udział w sympozjach zagranicznych. W malarstwie dominują  baśniowe i teatralne światy nasycone melancholią.