Faza Bieżąca – “Języku, wejdź we mnie po żleby żeber”

| Opublikowano w: Faza Bieżąca, publicystyka

Z dużą regularnością krytyczne zestawienia jakiejkolwiek poezji – szczególnie tej powstającej poza idiomem niemiecczyzny – z dykcją Paula Celana przyprawiają o życzliwy, aczkolwiek pobłażliwy uśmieszek tych, którzy w mniejszym bądź większym stopniu zetknęli się z wielopoziomową arcydzielnością projektu poety z Bukowiny. W naszym rodzimym polu, a biorąc pod uwagę efemeryczność takich zestawień – raczej poletku, wyjątkiem, a więc autorem najsprawniej adaptującym na własne potrzeby poetykę autora Die Niemadsrose, byłby Ryszard Krynicki, być może najbardziej kongenialny z polskich tłumaczy tej twórczości. I to niezależnie od spostrzeżenia, że o ile między debiutanckim Aktem urodzenia a tomem Nasze życie rośnie admiracja ta ogrywana jest ekspedite, to, gdy Krynicki za Celanem milknie, zwraca się w stronę minimalizmu i semantyzacji światła, z tego patronatu zagarnia już dla siebie – zgodnie z tytułem kolejnej książki – niewiele więcej. Odważne zatem wydaje się rozpoznanie Karola Samsela w blurbie pompującym debiutancki tom Krzysztofa Schodowskiego: „najistotniejsze pozostaje tu to, co ukryte, a więc – bezprzedmiotowe, niewysławialne sacrum poezji Celana, które Schodowski nietknięte próbuje przenieść we własną rzeczywistość, nie mniej niż u autora Działu śniegu (jak usiłuje nas o tym sugestywnie przekonać) opresyjną”. Co najważniejsze – nie ma w tym wskazaniu żadnej przesady.

Informacja chce być wolna. Informacja chce się przytulać z innymi informacjami. Pragnie kontaktu i wymiany. Na słowa nie ma copyrightu. Używamy tych samych słów co wszyscy. Jesteśmy wtórni, jesteśmy po recyklingu, jesteśmy ponad.

Zostawmy na moment Antschela – to nie jedyna tradycja, w której wypada, a właściwie trzeba, czytać Schodowskiego. On sam rozrysowuje nam pewną mapę matro- i patronatów, umieszczając na końcu zbioru notkę copyrightów, wskazującą na źródła intertekstualiów wpisanych kursywą w kolejne sekwencje książki. A przekrój jest tutaj szeroki i temporalnie zaskakujący: od Wisławy Szymborskiej, przez Małgorzatę Lebdę, do Oliwii Betcher, Justyny Kulikowskiej i Patrycji Sikory, od Allena Ginsberga, przez Rafała Wojaczka, do Konrada Góry, gdzieś między nimi Tytus Czyżewski, T. S. Eliot, Roman Honet, Piotr Przybyła, Julian Przyboś i jego imiennik – Kornhauser. I rzeczywiście z poezji każdego z tych autorów coś udaje się Schodowskiemu uszczknąć dla własnej frazy. Czasem są to jedynie pretekstowe transfery cytatów, czasem głębsze inklinacje między poetykami. W tym drugim ujęciu najważniejsze wydają się – obok Celana – przywołane przez Schodowskiego, a nie wymienione wyżej, nazwiska przedstawicielek warszawskiego neolingwizmu: Joanny Mueller i Marii Cyranowicz.

Po niemal dwóch dekadach od opublikowania Manifestu Neolingwistycznego 1.1., który tuż za progiem nowego milenium niewątpliwie organizował dyskusję o nowych językach ówczesnej poezji, wydaje się, że stołeczny neolingwizm, przynajmniej w proklamowanej wtedy formie, nieco stracił na impecie, wyhamował, rozpłynął się między innymi poetykami o neoawangardowych podejściach do wsobności języka. W międzyczasie Mueller, jako redaktorka najistotniejszych „Biurowych” książek ostatniej dekady, wpływała na kształt fraz zarówno „połowionych” debiutantów, jak i „Portowych” weteranów. Sama jednak zrywa z neolingwizmem w solowym manifeście REinkluzJA. U schyłku lat pierwszych poetycko milkną natomiast Marcin Cecko i Jarosław Lipszyc, podobnie Cyranowicz, której bibliografię zamyka denpresja z 2009 roku. Czy Schodowskiego można uznać za kontynuatora porzuconego przez nich nurtu? Przecież nie tylko tymi rejestrami karmi się dykcja debiutanta, przekrój admiracji jest dużo szerszy. To raczej neo-neolingiwzm. Schodowski zabiera z tych języków coś, co może pozostać wciąż aktualne i przystające do rzeczywistości, którą próbuje relacjonować, a do tych amplitud dostraja dykcje zapośredniczone w pozostałych bliskich mu poetykach. Nie jest to jednak epigoński kolaż czy intertekstualna mozaika – raczej retencyjna ekspozycja wysokiej świadomości językowej materii przeszłości implikowana do zupełnie świeżej dykcji, która tę materię aktualizuje. Schodowski byłby więc gospodarzem spotkania niemożliwego, meetingu ekstatycznego warszawskiego neolingwizmu i okaleczonej składni Celana, gdzie moderatorem dyskusji pozostaje Tymoteusz Karpowicz, godzący w swojej dykcji obie strony. Nieprzypadkowo Milion depesz stąd otwiera cytat z GAUDEAMUS IGITUR: „kiedy brałem na kolana więźniarki skazane przeze mnie na śmierć / czułem wtedy po raz pierwszy czym jest prawdziwe ojcostwo”. Ten właśnie wyimek z autora Trudnego lasu, tworzący wspólnotę z zagładowym kontekstem poezji Celana – zupełnie inny od drzewnych melodii, którymi stroiła swój ekokrytyczny projekt choćby Paulina Pidzik – stanowi tu formę wytrychu. Ze wszystkich passusów tego tomu ten jeden dwuwiersz wydaje się pragmatycznie najbardziej przejrzysty, obrany z lingwistycznego łamania struktury i językowej ekwilibrystyki. Dalej jest już tylko ciemniej, ale spróbujmy oświetlić tę drogę ramami ewokowanymi przez kolejne postulaty Manifestu Neolingwistycznego 1.1. Bo choć część z jego ustępów straciła na aktualności, na co wskazywała już Mueller, to zaskakująco dobrze czyta się Milion depesz… właśnie w kategoriach przez tenże manifest narzucanych.

Zsyłamy do piekła wiersze różniące się od życia tylko biegunką enterów, wiersze pamiętniki i wiersze piosenki. Czas po raz kolejny uwolnić słowa. Zsyłamy do piekła wiersze. Jest tekst.

Zabierając głos w toczącej się wciąż „Biurowej” dyskusji o nowych językach poezji, Joanna Orska oceniła język współczesnej krytyki jako „stary, skostniały, stetryczały, sflaczały, zakisły, zgubiony i zepsuty”. Surowa to ocena, a jednocześnie, gdy spróbujemy mówić o czym właściwie jest debiut Schodowskiego lub solowo eksplikować wiersze składające się nań, dostrzeżemy deficyty w inwentarzu krytycznych kategorii, którymi posługujemy się w ostatniej dekadzie – już po zwrocie w kierunku destylacji zaangażowania. Pasują one jak pięść do nosa, jak pozytywizm Markiewicza do lektury Paralaksy w weekend Tomka Pułki. Do Schodowskiego trzeba więc podejść pod włos, zrezygnować z prób tworzenia spójnej krytycznej narracji mającej przylegać równolegle do tematyczno-fabularnej płaszczyzny książki, bo być może takiego poziomu w niej w ogóle nie ma. Zamiast charakteryzować świat w niej przedstawiony, zastanówmy się, jakie czynniki wpływają na jego autorską organizację i jak przystają one do tych, które organizują naszą rzeczywistość. Bo przecież mamy tu do czynienia z wyobraźnią równie ośmieloną jak u Honeta, wymiarem zastępczym, równoległą przestrzenią dziania się, zawieszoną w próżni wyznaczanej przez powracające symbole i figury, w której rekwizytorium komponowane jest na zasadzie metonimii, zagarniającej społeczne porządki naszej politycznie zakrzywionej współczesności i wypluwającej je w strukturę wiersza już odbite od wypukłego lustra Parmigianina. Wiersz Schodowskiego różni się od życia, Wittgensteinowskie stany rzeczy nie układają się tutaj w ciągi logicznych obrazów faktów. Być może nie ma w tym tomie również podmiotu sztywno osadzonego w doświadczeniu poety. Jest raczej mówiącym wsobnym, owszem – łatającym prześwity w tożsamości „bohatera” konfesyjnymi świadectwami biograficznymi – ale przede wszystkim budującym polifoniczną wspólnotę głosów o zbieżnej tożsamości: pokoleniowej, społeczno-politycznej, seksualnej. Mimo wszystko spróbujmy z tego komunikacyjnego rozwarstwienia wyłuskać figury, kategorie i klisze, które – czy to bezpośrednio, czy też metonimicznie – wypełniają kolejne depesze.

Ojcostwo – zarówno w perspektywie krytyki społecznego przyzwolenia na domową przemoc jako źródła społecznej alienacji jednostki, jak i deformacji kulturowo akceptowalnych form tacierzyńskiego spełnienia – jest tutaj odmieniane niemal przez wszystkie przypadki zakrzywionej relacji z synem. Przecież już Karpowiczowski cytat, wzięty przez Schodowskiego za motto, odsyła do zagładowej perspektywy opiekuna-oprawcy, dającego i odbierającego życie. W otwierającym tom Intro mówiący rozrysowuje panoramę rozbicia rodziny, oddalenia ojca, którego dom nie jest już domem mówiącego: „wymykałem się do jego domu ułożonego w podkowę / choć bardziej przypominał płonący samochód na końcu drogi // i ramiona wypuszczały pędy chorobliwie spragnione”. Coś zatem przerwało relację na linii bohater – ojciec bohatera, „chorobliwe pędy” po omacku szukają drogi do opiekuna, lecz na końcu tej ścieżki stoi już nie dom, a „płonący samochód”. W kolejnych sekwencjach tomu podmiot wielokrotnie próbuje odbudować tę kłączowatą symbiozę. Im bardziej obserwacja familijnych relacji uświadamia go w przekonaniu o niesprawiedliwości społecznie aprobowanej patriarchalnej relacji ojciec-matka, tym mocniej przerwane zostają drogi „chorobliwych pędów” do ojcowskiego domu. Najbardziej wstrząsający raport z tego mizoginicznego uprzedmiotowienia kobiety/matki, gdzie ta sprowadzona zostaje raz do roli inkubatora, innym razem dostarczycielki cielesnej przyjemności, stanowią dwa listy od matki: „po pierwszym dziecku wchodził we mnie / jakby rozkopywał polanę na której zapragnął // powstać po drugim poszedł w świat i przepadł / (…) trzeciego nie będzie mam psy // daję się im lizać”; „pamiętam dzień zagrzewający do walki kiedy nie pił i najczęściej myślałam wtedy o swoim ojcu (masz jego biodra chytre jak zapasy) // (…) ale najpierw w udach // przywołujące na oślep gwiazdy leją się po ściankach jak kluski”. Ojcowska przemoc, również ta seksualna, przelewa się także na bohatera, który powraca do drastycznych scen w wierszu o wiele mówiącym tytule chorowałem na ciało i ten dom się we mnie rozrastał:

aż wzięli nas ojcowie jednego po drugim oprawiali siłą twarze

potem przyszedł także po mnie miał wybite nadgarstki paznokcie
zakrojone krwią i oczy wsłuchane w chłopięcą skórę z taką żarliwością

jakby chciał wprowadzić w moje płuca pękniętą żarówkę chodź
uszyję w tobie dom dla obłąkanych wejdę gwałtownie po żleby żeber

będę brał cię każdego dnia grzebał w języku ten szklany świat

W pewnym momencie książki wyartykułowany zostaje również strach przed biologicznym dziedziczeniem cech tyrana: „moje ciało rzuca twój cień tato wysiadający ze snów”. Istotnie, wiele z tych traumatycznych wizji ojcowizny pochodzi właśnie z onirycznej warstwy świadomości bohatera. Ojcowie śnią się po nocach, zarówno własny ojciec-stręczyciel, ojciec-oprawca, jak i Ci ojcowie, którzy umierają w erotycznych snach podmiotu: „śniłem seks z polonistą nie widziałem go dziesięć lat / (…) / z nagłą informacją o śmierci jakaś część mnie zaczyna pakować walizki / gdy widzę klepsydrę powoli li-te-ru-ję nazwisko to nie jest sample / story to pogrzeb ojcowizny nagły jak atak padaczki”.

Rozprawy Schodowskiego z ojcowizną toczą się jednak na wielu poziomach, nie tylko na tym dotyczącym rodzinnego trójkąta mizognicznego wyzysku. Ojcowie z kart Miliona depesze stąd to w większości moralni wykolejeńcy, budujący swoją podmiotowość na skrzętnym korzystaniu z wciąż niewyplewionych patriarchalnych porządków społecznych, ustanawiających cichą aprobatę na rozniecanie piekła z domowego ogniska. Gdy jednak przeczytamy, nawet te same fragmenty, w perspektywie dyskusji o największej chorobie toczącej kościół katolicki – hierarchicznym przyzwoleniu na pedofilskie wycieczki biskupich eminencji, co wiążę się z aktualną Don Stanislao-gate – dostrzeżemy, że w wielu przypadkach ojców-oprawców z wierszy Schodowskiego z powodzeniem można wymienić na kleryków, którzy „biorą jednego po drugim, oprawiają siłą twarze, wsłuchani w chłopięcą skórę z taką żarliwością”. Zupełnie inaczej czyta się wtedy również sam tytuł wiersza, z którego te fragmenty pochodzą. O ofiarach pedofilów w koloratkach często mówi się jako o chorujących na ciało, a „ten dom, który się w nich rozrasta” byłby domem bożym, w którym zamiast hosanny powtarza się unde malum. Co bardzo ważne: w Milionie depesz… wszystkie zbrodnie popełniane przez ojców na synach i matkach mają wymiar zawłaszczania cielesności ofiar. Najczęściej odbywa się to przez naznaczenie, skalanie ich fizycznej indywidualności. U Schodowskiego wszystko, co cielesno-somatyczne u bohatera, w Karpowiczowski sposób rezonuje na język, w którym ten artykułuje swoje świadectwo. Jeżeli zatem – zgodnie z postulatem manifestu neolingiwstów – jest tekst i nic poza nim, to w depeszach zakodowanejest ciało i nic, co cielesne nie pozostaje obojętne na to, co tekstowe. Ekstatyczność dykcji, „niespokojna składnia” – jak w Stroniu frazę Schodowskiego określiła Joanna Mueller w odniesieniu do somatyczności języka Karpowicza – referują stan cielesnego rozbicia podmiotu. Rozbicia wynikającego z zawłaszczenia ciała przez ojców-oprawców. To fraza awaryjna, bo podmiot dostrzega, że „zawsze będzie ciałem awaryjnym”. Ta mocno Celanowska symbioza doświadczenia fizycznej krzywdy z okaleczeniem języka, w którym o krzywdzie się opowiada, rozciąga się na przestrzeń całego debiutu, organizuje poranioną dykcję. Do tego jeszcze wrócimy.

Kolejnym z negatywów, metonimii, przez których pryzmat mówiący przygląda się rzeczywistości (bo przecież wiersz ma różnić się od życia, nie może być prostą relacją) jest pamięć Holocaustu. By trzeci raz nie powracać do oczywistego tropu narzucanego przez Karpowiczowskie motto, przejdźmy od razu do konkretów. Rzadko w tym tomie pojawiają się postacie kobiece, z wyjątkiem matki/matek i córek. Wszystkie jednak są „więźniarkami” patriarchalnej rzeczywistości, czy to historycznej – obozowej, czy współczesnej – społeczno-politycznej. Zagłada nie jest tu wyrażana bezpośrednio w postaci dziejowych narracji, za wyjątkiem wiersza obersturmbannführer, w którym Schodowski udziela głosu Celanowi, adaptując słynną frazę z Fugi Śmierci:

próbowałem okryć tamtą nagość kolejnymi
skórami ale niezupełnie byłem wtedy topielcem

miałem wybór drewnieć lub napełniać podbrzusza
po brzegi tymczasem on jest mistrzem z niemiec

pielęgnuje pismo gdy obracam się do niego plecami
mówi że mieszka w opuszczonej komorze pamięta

dym który rwał do źrenic całe pokolenia gromadził
po nich włosy buty okulary śpiewając nie dopuścić

życia do owoców śmierci niech pękają

Tak jak ojcowska przemoc zawłaszcza osobność osobowości bohatera, tak oprawca zawłaszcza podmiotowość obozowej ofiary: „to nie tylko rodzaj tęsknoty w niektórych obozach // numery wydawane powtórnie mogły otrzymać dwie a nawet trzy osoby. Jak w fragmencie GAUDEAMUS IGITUR ojciec daje życie zaszczepiając swoją „lepkość” w łonie matki, ale i odbiera je, rozbijając indywidualność mówiącego. Schodowski przenosi też panoramę Zagłady z płaszczyzny quasi-historycznej refleksji nad Holocaustem do mocno ekokrytycznych rozważań nad zgładzeniem nagiego życia zwierzęcego: „/lata skomlące jak pies przywiązany drutem do drzewa / pozostawione w nim mięso wyje do mięsa które cuchnie // we mnie/”. Jeszcze wyraźniej widać to w wierszu sekcja jaźni – choć nie tworzy tu pasażu masowej ubojni, jak Konrad Góra w świetnej Matce boskiej rzeźnej, to kontekst masowości uśmiercania zwierząt wybija się na pierwszy plan. Głównie za sprawą świetnie wmontowanego we frazę fragmentu z wiersza Patrycji Sikory, który z powodzeniem mógłby zagnieździć się w poetyce Małgorzaty Lebdy, szczególnie ze Snów uckermärkerów, co zauważa Olga Wiktoria Wybodowska1: „wyżłobią tereny rojne place zabaw dla zwierząt / których obwody głów mierzył rano ojciec”.

Gdy dostrzeżemy, że wszystko, co językowo niespokojne i osobliwe w tej frazie wypływa z pogłębionej referencji kodu i ciała, symbioza języka i fizyczności przeniesie się naturalnie na perspektywę seksualności mówiącego. Homoerotyzm to nie tyle temat wielu depesz, co raczej dynamo wprawiającego w ruch skomplikowany system krwiobiegu wiersza. Ekstatyczna, lingwistycznie wykolejona dykcja Schodowskiego to nie tylko efekt projektu zespolenia mowy i somatyzmu, to przede wszystkim mocno Bartczakowski wyraz postrzegania wiersza jako tworu organicznego, rozwijającego się i czującego, poranionego i zadającego rany, seksualnie wsobnego. Trudno byłoby znaleźć w ostatniej dekadzie, a wcześniej jeszcze trudniej, poetycki głos równie radykalny i bezpruderyjny w świadczeniu o własnej seksualności, tym bardziej, gdy ta w skostniałym, prawackim dyskursie politycznym postrzegana jest w ramach nienormatywnego odchylenia od familiarystycznego schematu. Wśród pojawiających się w ostatnim czasie w naszym polu homoerotycznych głosów poetyckich interesującą propozycją były Bosiny Tomasza Pietrzaka. Tam jednak tekstualizacji podlegało przede wszystkim doświadczenie utraty ukochanego, językowego przepracowywania żałoby po zmarłym partnerze, u Schodowskiego zaś/najważniejsze pozostaje zespolenie świadomości społecznej przekraczania familiarystycznego porządku i świadczenia erotycznej ekstazy, próba złączenia tych dwóch kategorii w nowym, organicznym, libidalnym języku. Momentami homoerotyzm przechodzi tu wręcz w panseksualizm, a popęd płciowy kierowany jest nie tylko na podmioty, a w ogóle na rzeczywistość otaczającą mówiącego. W wierszu haj Schodowski przechwytuje matrymonialną formułę prasowych anonsów towarzyskich: „szukam mężczyzny który lubi sobie spuścić z krzyża onanisty kumpla do zabawy typu / wzajemna masturbacja oral po prostu układ żeby od czasu do czasu sobie pomóc”. W jednym z najdłuższych utworów, poemacie latami upinał w kobiece koki, pojawia się wspomniana już wcześniej sekwencja o śnieniu seksu z polonistą: „na lekcjach nosił koszulę w kratę i wytarte jeansy / ale trzy dni temu był kompletnie nagi i wisiał nade / mną jak księżyc to jest ten rodzaj spokoju / którego nie potrafi przyjąć papier”. Mamy tu zatem świadectwo niemożności oddania pełni seksualnego uniesienia w poetyckim języku. Najciekawszą z homoerotycznych depesz wydaje się jednak mitologia posiadania synów, gdzie ścierają się ze sobą dwie kluczowe ramy lirycznej narracji tomu: homoerotyzm i ojcowizna.

Nie chciałem by nas oglądano zabarwiłem węglem ściany
zasłoniłem okna i przyjmowałem ojców obcych kolegów

przychodzili w ciszy w progu zostawiali buty marynarki
sztruksowe spodnie na wersalce pustoszały jak żony

teraz patrzy na mnie tata olka ten najbardziej wytrwały
w ćwiczeniach wchodzi we mnie coraz głębiej myślę że jest uparty
czasem przynosi ciuchy po starszym chłopcu

Intensywność zbliżenia zmienia się, gdy w homoerotyczną relację z bohaterem wchodzą heterycy, co najistotniejsze ci, którzy poza pokojem o „zabarwionych węglem ścianach” wpisują się w sztampę społecznych norm związanych z pełnionymi przezeń familiarystycznymi rolami – są przede wszystkim ojcami. W momencie szczytowania przyznają: „mitologia posiadania synów nie przestroi / zrywów natury”. Można zaryzykować obserwację, że każdorazowo „wchodząc gwałtownie po żleby żeber” w cielesność mówiącego, ojcowie zostawiają w nim swoje ojcowskie doświadczenie. Seksualna wsobność podmiotu polegałaby na zbieraniu tych doświadczeń i ewokowaniu ich sumy. W momencie fizycznego złączenia ciał bohater byłby wszystkimi niezaspokojonymi ojcami, wszystkimi – wydanymi przez ich „lepkość” – synami, wszystkimi synami zawłaszczonymi przez ojców-oprawców, wszystkimi żonami przez ojców-oprawców odrzuconymi. Gdyby dla opisania przekroczenia familiartystycznej granicy społecznej konwencji ojcostwa przez kochanków mówiącego posłużyć się koncepcjami wysnutymi przez Georgesa Bataille’a w jego traktacie Erotyzm, to owo przekroczenie nosiłoby znamiona złamania społecznego zakazu, bez którego niemożliwa byłaby transgresja, a co za tym idzie osiągnięcie wysoce świadomej rozkoszy erotycznej.

Doświadczenie wewnętrzne erotyzmu wymaga od tego, kto je przeżywa, równie wielkiej wrażliwości na trwogę, z której wyrasta zakaz, jak na pragnienie pogwałcenia zakazu. Wymaga wrażliwości religijnej, która zawsze ściśle wiąże pragnienie z lękiem, intensywną rozkosz z trwogą2.

Wrażliwość na lęk i trwogę mówiącego w tomie Schodowskiego wynika z drastycznych i nieprzepracowanych doświadczeń z ojcami-oprawcami. Zbieżna wrażliwość ojców-oprawców wyłania się ze świadomości wyłączenia z bezpiecznej strefy familiarystycznego układu społecznego wraz z przekroczeniem granicy i podążeniem za homoerotycznym popędem.

Doświadczenie wewnętrzne dane jest człowiekowi w chwili, gdy rozdzierając kokon poczwarki ma on świadomość, że rozdziera sam siebie, a nie że walczy z oporem przeciwstawiającym mu się z zewnątrz. Przekroczenie świadomości obiektywnej, ograniczonej kokonem poczwarki, jest związane z tym rozdarciem3.

W ekstazie zbliżenia podmiotu i „ojców obcych kolegów” dochodzi do przekroczenia granicy społecznego porządku ojcostwa. Mamy tu obopólne przekroczenie, transgresję symbiotyczną. Podmiot zbiera ojcowskie doświadczenie, którego sam nigdy nie doświadczy i ewokuje je w przestrzeni poematu. Ojcowie zaś przekraczają homoerotyczne tabu związane z pełnieniem przez nich roli w familiarystycznym trójkącie, a mówiący staje się dla nich odbiciem własnej pożądliwości, kokonem, który rozdzierają w akcie transgresyjnego przekroczenia. Dla nowej formy seksualnej pożądliwości, jaką wszyscy bohaterowie tego wiersza uświadamiają sobie po osiągnięciu ekstazy, potrzeba nowego języka. I Schodowski wydaje się bardzo bliski ukłucia takiego kodu, w którym polifonicznie współbrzmiałoby wewnętrzne doświadczenie obu kochanków.

Bomby produkowane są przez inżynierów, choroby produkowane są przez lekarzy. Ludzie są maszynami do pisania. (Re)produkcja świata trwa. (…) Nie chcemy obnażać języka totalitaryzmu, reklamy, ulicy. Chcemy obnażać język.

Polityzacja depesz Schodowskiego nie odbywa się jedynie na poziomie obnażania kruchości społecznego konformizmu, transgresyjnego wychodzenia poza granice przez niego wytyczane, przywracania głosu zranionym synom i żonom, raniącym ojcom i mężom. Nie chodzi jedynie o wielowarstwowe ukazanie pożądliwości i wrażliwości miłości nienormatywnej, opowiedzenie poetyckiego homoerotyzmu na nowo. Również kontekst zagładowy w tej książce odbija się od utrwalonego w naszej tradycji schematu rozrachunków z historycznymi widmami nacjonalizmu i Holocaustu. Wszystkie te perspektywy włączane są w struktury wierszy Schodowskiego niby metatekstowo, nie zawsze pozostają głównym tematem, odbijają się raczej na językach, a właściwie trybie mówienia, w którym artykułowane są stany tej społeczno-politycznej świadomości. Zarazem znajdziemy w debiucie Schodowskiego również takie sekwencje, w których sprzeciw i poczucie egzystowania w czasach stanu wyjątkowego wyrażane są bezpośrednio, w tonie mocno kontestacyjnej negacji. Jednocześnie te manifestacje i deklaracje w jasny sposób łączą się ze społeczno-biologicznymi tożsamościami, które reprezentują podmioty tomu. W wierszu strefy wolne następuje sprzężenie obrazu moralnej degrengolady ojczyzny mówiącego i trzeźwego osądu obnażającego źródła nienawistnych działań „konserw sprzed lat”, jako choroby spowodowanej tkwieniem w neo-liberalnym status-quo, skręcającym niebezpiecznie w prawo, czego eskalacją wydaje się dzisiaj przyzwolenie na administracyjne wykluczenie mniejszości ze wspólnoty.

kiedyś zalepiano plastrem infekcję niech się goi w swoim rytmie
ten kraj i kilka innych obwarzanków posypanych solą

dziś konserwy sprzed lat zaczynają śmierdzieć łuskać bomby
w strach ładowanie broni od dawna nie było tak śliskie

Podobnie Schodowski wiąże przedmiotowe traktowanie kobiet z nieprzepracowanym widmem patriarchalnych porządków polityczno-społecznych, niezduszonym w porę prawicowym fundamentalizmem, co dziś ewoluuje w negację podstawowego prawa do dysponowania własnym ciałem: „do granic sznurowana ciała kobiet mimo alertu czarny // piątek w ich łona przeniosą się żniwa niecierpliwe kutasy / ugniatają podbrzusza jak poduszki przed snem”. Zatem głos mówiącego – rozbity na polifonię świadectw synów, ojców i matek, zmącony niespokojnym lingwizmem, doświadczeniowo subiektywny – potrafi się zjednoczyć i wyklarować w jasny, deklaratywny sprzeciw, gdy stawką pozostaje „(re)produkowanie świata” obiektywnego porządku publicznego, właściwie nieporządku, na co wskazują przytoczone partie książki. Wtedy też bohater powraca z Honetowskiej, ośmielonej quasi-rzeczywistości, przestrzeni metonimicznie odzwierciedlającej porządek świata zewnętrznego. Choć praca wykonywana przez poetę pozostaje pracą przede wszystkim językową, to Schodowski rezygnuje z nowofalowej metody obnażania języka wroga, odrzuca Debordiańskie przechwycenie dyskursów – pozostaje przy swoim kodzie i to w nim stara się unaocznić etyczne kurioza naszych czasów, które naturalnie rezonują na język ich społecznej relacji.

Fascynująca i smutna zarazem pozostaje obserwacja bliskości języka debiutujących w ostatnim półroczu z politycznymi aktualiami. O podobną krytykę patriarchalnych struktur społecznego wykluczania i próbę nowej emancypacji pokusiła się Joanna Bociąg w wydanym ostatnio poemacie Boję się o ostatnią kobietę. Mimo że poetyki Bociąg i Schodowskiego różnią się diametralnie, niemal na wszystkich poziomach organizacji frazy, to te najbardziej angażujące partie ich książek, obu wydanych latem, w pewien sposób wyprzedziły polityczne tąpnięcie października ’20, zapowiedziały wyjście kobiet na ulicę, wskazały na bliskość granicy społecznego przyzwolenia na fundamentalistyczne posunięcia rządzących. Po raz kolejny to poezja – najbardziej wyczulona ze sztuk, najbliższa językom wykluczanym, żywo reagująca na przemodelowania społecznych dyskursów – jako pierwsza wskazała, że zaraz *****- i je***.

Przestrzeń Wittgensteina ważniejsza od Przestrzeni Graffenberga. Nie będziemy się pastwić nad językiem. Będziemy się nim paść, będziemy się z nim kochać i brać go od tyłu. Z zaskoczenia.

W ostatniej tezie swojego Traktatu logiczno-filozoficznego Ludwig Wittgenstein postuluje: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”4. Większość składniowych transpozycji w dykcji Schodowskiego trudno byłoby wpasować w logiczną formę zdania elementarnego, struktury rzeczywistości poetyckiej uknutej w depeszach są wykoślawione, fragmentaryczne, i takie muszą pozostać językowe struktury starające się wyrazić te „stany rzeczy”. Czytanie jakiegokolwiek języka poetyckiego (tym bardziej tak poszatkowanego i okaleczonego jak dykcja depesz) w ramach postulatów Traktatu wydaje się próbą niezwykle karkołomną, skazaną na błądzenie po omacku między zrozumiałością i zarozumiałością rozpoznań. Jednak już sam końcowy postulat, który do dziś stanowi nierozstrzygalne clou największej pracy Austriaka, zaskakująco przylega do metody poetyckiej Schodowskiego. Najważniejszą treścią depesz wydaje się to, co znajduje się tuż za granicami przedstawień ojcowskiej przemocy, transgresyjnych ekstaz homoerotycznych zbliżeń i metonimicznych świadectw Zagłady, a co w języku, nawet poetyckim, który Heidegger uznawał przecież za najczystszy, pozostaje niewyrażalne. Idzie więc o wysławiające pustkę Celanowskie światło, „niewysławialne sacrum”, wyłaniające się z grozy rzeczywistości,o którym pisał Samsel, zamilknięcie, uzmysławiające dojście do punktu semiotycznego wyczerpania. Schodowski wskazuje przede wszystkim na to, co znajduje się poza przestrzenią, którą zdolny jest przedstawić jego neo-neolingwizm. Dochodzi więc do ekspozycji pewnej krańcowości poetyckiej reprezentacji. Nie idzie bynajmniej o postrukturalistycznie rozumiane kryzysy komunikacji i znaków, raczej o to, co zbyt radykalne, osobiste, wstrząsające i niewysławialne, by można było to włączyć w strukturę wiersza na zasadzie prostej semantycznej ekwiwalencji. Zresztą o zderzeniu z poetycką krańcowością pisze Schodowski w najbardziej autotematycznym kawałku debiutu, wierszu na wolnym ogniu, gdzie przechwytuje kluczową frazę z Wojaczka: „koniec poezji winien być niegramatyczny”. Jeżeli uznamy, że język poetycki Schodowskiego momentami dojrzewa do takiego ekstremum, zderza się z pewną zaporą, osiąga pewną końcowość, to istotnie – jest tu niemal zupełnie niegramatyczny. Tę składniową osobliwość, „niespokojność składni” – jak chciałaby Mueller – można określić właśnie „pasaniem się w języku”, „braniem go od tyłu”. Kontekst seksualności takich zabiegów nie jest zupełnie od czapy, gdy zauważymy, że najbardziej osobliwe syntaktyczne relokacje ujawniają się w miejscach, gdzie bohater poetyzuje erotyczną ekstazę. Z „przestrzenią Graffenberga” wygrywa jednak „przestrzeń Wittgensteina”, a składniowa ekspozycja momentów milczenia uwydatnia związek z Celanowskim projektem pracy w organiczności poetyckiej mowy.

Żaden z naszych języków nie jest przekładalny. Osobność nie boli, osobowość niszczy.

Finałowym miejscem spotkania reaktywowanych przez Schodowskiego języków, powracających tradycji, figur, kategorii i metonimicznych pryzmatów pozostaje monumentalny – z całym dobrem krytycznego inwentarza jaki niesie znaczenie tego stwierdzenia – czteroczęściowy poemat szwargot, zamykający tom. Anaforyczne i apostroficzne otwarcia kolejnych strof, quasi-liturgiczne formuły składniowe, wreszcie sam tytuł, budzą słuszne skojarzenia ze Skowytem Ginsberga. Poety popkulturowo wchłoniętego w ikonostas współczesności, a jednocześnie dość rzadko dociążanego w poetyckiej polszczyźnie, być może za sprawą kiepskich przekładów dwóch prawdopodobnie najważniejszych jego utworów. Tryumfalnie powraca Ginsberg w Utylizacji Tomasza Bąka, przede wszystkim w Aleppo, przechwytującym partie Skowytu adresowane do Carla Salomona, a także w genialnym Tomaszów Vortex Sutra, parafrazującym pacyfistyczny poemat z Fall of America. W pierwszej sekwencji podmiot rozpoczyna litanię od apostrofy: „hej ojcze hej każdy ma swojego boga tylko kto go podjada / gdy na biało ściany jakby się odchodziło i przetaczało w kaloszach / w środek deszczu ciała”. Kolejne strofy otwierają anafory „które”, odnoszące się prawdopodobnie właśnie do kolejnych ciał, które „przylegały do łózek w motelach”, „są jak stroboskopy wypadające na kamienne podwórza”, „wynosiły z łózek prawicy zelżałe konstrukty społeczne”. W otwarciu jest mowa o pojedynczym „ciele”, ale już w dopowiedzianych do niego anaforycznych rozwinięciach pojedynczość ciała przechodzi w ich mnogość. Znów zatem mamy spętanie indywidualności i rozbicie podmiotowości na wiele jej wcieleń, polifonię cielesnych głosów. W drugiej partii szwargotu następuje zwrot w stronę bardziej politycznej deklaratywności, przyprawionej jednak patetycznym zaśpiewem ironizującym nacjonalistyczno-faszystowski skręt identyfikacji narodowej ostatnich lat, łącząc go z obecnym utożsamianiem polityki socjalnej i prorodzinnej przez rządzących: „przenarodowa maso perłowa ustrojona w kije bejsbolowe i t-shirty / z napisem orgia hetero za pincet podaruj w wątpia mały kryształek / gnozy niech rozświetli zagmatwany wyłom”. W części trzeciej Schodowski powraca do portretowania plejady wszechpolskich ojców: „są ojcowie których nie miała cała polska którzy kończą z małpką / pod sklepem wychyloną na szybko przed powrotem do domu w szlak / znieczuleń którzy po pospiesznym wytrysku wilgotnieją i biegną pod / prysznice by zmyć z siebie pozostawione nagrobki (piękne póki ciepłe)”. Znów następuje multiplikacja głosów podmiotu, mówienie w roli wszystkich synów wszystkich wszechpolskich ojców. Świadectwem prawdziwej doświadczeniowej wsobności mówiącego pozostaje domknięcie ostatniej, czwartej części szwargotu:

i rozkorzeniam skręty po głosach ojców którzy doszli poza antyramy
mojego utytego ciała podsmażanego przez próżnię znajdując weń czas
który nie wybrzmiał i tak jak matki rozczesują włosy swoich córek
(brzmi jak więź niewysłowiona) tak oni goszczą we mnie cierpliwie

na podobieństwo więźniarek dłubiących w matrycy
celujących w rankor z powtórek

Zatem mowa Schodowskiego „rozkorzenia skręty po głosach ojców”, przekształcając się w polifoniczny chór heteryków cieleśnie przekraczających granicę społeczno-seksualnej identyfikacji. Granicę wyznaczoną przez ramy familiarystycznego trójkąta maskulinistycznego wyzysku pompowanego przez polityczny zwrot ostatnich lat rządów prawicowych fundamentalistów. Ostatecznie role zostają przetasowane przy pomocy metonimii zagładowej. W przestrzeni całego tomu to nieliczne, pojawiające się w kolejnych wierszach matki i córki były „więźniarkami” ojców-oprawców. Tymczasem w epilogu to wszechpolscy ojcowie stają się „więźniarkami” goszczącymi w mówiącym, więzionymi w wizjach i lingwistycznych epifaniach podmiotu.

W świetnym szkicu Tracz od tyłu to czart albo ojciec wyżynany, poświęconym debiutanckiej książce Schodowskiego, Michał Trusewicz upatrywał źródeł „reprywatyzacji własnej genealogii” podmiotu tych w wierszy w Derridiańskiej gościnności idiomu. Z tej gościnności naturalnie moglibyśmy wyłuskać przestrzeń na jakiej rozgrywa się wsobność podmiotu, poławianie głosów kolejnych bohaterów tomu do kolektywnego chóru oprawców i ofiar. W blurbie Patryk Kosenda określa tę duplikację języków „wyżymaniem poliprywatności”. Fascynujące w jaki sposób biograficzna reprywatyzacja skrajnych doświadczeń pozwala Schodowskiemu zanegować klarowność osobowości podmiotu, nasycić język mnogością perspektyw, podbić wsobność mówiącego do stanu ciągłej redystrybucji bodźców otaczającej go rzeczywistości, a co za tym idzie – nieustającego przekształcania języków otoczenia na nowy retencyjny kod. Zarówno gdy chodzi o języki współczesnych dyskursów społecznych, jak i języki tradycji i poetyk, po które tak umiejętnie Schodowski sięga.

Milion depesz stąd łamie krytyczne i czytelnicze nawyki, wymaga wiele od odbiorcy, ale też daje dużo więcej niż grono debiutów ostatnich lat, również tych szerokim gestem wpisywanych w poczet najważniejszych pierwszych książek poetyckich. Określenie wielopoziomowych, syntaktycznie poszatkowanych i rozwarstwionych fonicznie wierszy Schodowskiego depeszami można wyjaśnić właśnie hermetycznym sposobem szyfrowania tych poetyckich listów wysyłanych – zdaniem Trusewicza – z konkretnej społeczno-politycznej rzeczywistości Polski XXI wieku. Tytuł sugeruje jednak podwójne rozpoznanie. Stąd to nie jedynie przestrzeń, z której podmiot wysyła depesze, to także miejsce, do którego musi dotrzeć krytyka ze swoim przestarzałym paradygmatem, aby spróbować rozkodować te wiadomości. Owy milion odpowiada więc nie tylko ilości głosów, które debiutant dopuszcza do własnej dykcji, staje się również miarą odległości, którą trzeba pokonać, aby depesze odszyfrować.

Krzysztof Schodowski, Milion depesz stąd,
Wydawnictwo WBPiCAK, Poznań 2020

1 O.W. Wybodowska, Nie stąd. Debiuty Patrycji Sikory i Krzysztofa Schodowskiego, „Wakat” 2020, <http://wakat.sdk.pl/stad-debiuty-patrycji-sikory-krzysztofa-schodowskiego/> [dostęp: 24.11.2020].

2 G. Bataille, Erotyzm, przeł. M. Ochab, Gdańsk 2015, s. 36.

3 Tamże, s. 36.

4 L. Wittgenstein, Tractatus logico-philosophicus, przeł. B. Wolniewicz, Warszawa 2020.


Ilustracja: Susanne Szombara
Korekta: Nina Czarny


Oskar Meller (ur. 1993 w Zgorzelcu) – doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk literacki. Recenzje i szkice publikował w „artPapierze”, „Kontencie”, „Literaturze na Świecie”, „Nowych Książkach”, „8. arkuszu Odry” i „Wizjach”, z którymi stale współpracuje. Obecnie przygotowuje rozprawę doktorską dotyczącą języka poetyckiego Tomasza Pułki i jego wpływów na dykcje pokoleniowych rówieśników. Interesuje się głównie polską poezją najnowszą, XX-wieczną poezją anglosaską oraz reprezentacjami nurtu Bildungsroman w literaturze XIX i XX wieku.

Susanne Szombara – w wieku 4 lat płynie czytałam oraz opanowałam tabliczkę mnożenia. Byłam pupilem dyrektora szkoły. Od piątego roku prowadziłam tajne komplety dla weteranów chcących znów odzyskać radość i wigor. Kiedy skończyłam szósty rok życia wstąpiłam do zakonu iluminatów by wkrótce stać się ich opatem. Potem porwali mnie kosmici z Wielkiej Rady Międzygalaktycznej, przekazali mi oni tajna wiedzę z którą powróciłam na ziemię.