a historia każdego syna rozpoczyna się od historii ojca: Mój tata, Giannis Dedel, jeszcze długo przed moimi, narodzinami był szkoleniowcem młodzieżowej drużyny Wszechateńskich Ateny. Ojciec zapowiadał się na genialnego trenera. Jego ostry jak wkręty, taktyczny zmysł, sprawiał, że przeciwnicy młodzieżowych lig, w starciu z młodymi Wszechateńskimi, czuli się jak na lekcjach matematyki i to u starszych klas. Byli zdezorientowani, skarżyli się na migreny i domagali się zmian. Zupełnie tracili zainteresowanie piłką, kończyli kariery, a potem do końca życia siedzieli w głębokich fotelach, pili obrzydliwe ilości malotiry i zalewali się telewizją, nawet 10-latkowie. Ale dla mojego ojca liczyli się tylko Wszechateńscy. Inne drużyny mogły spływać.
Kiedy zupełnie nieoczekiwanie Giannis otrzymał posadę trenera orlików [Ojca nigdy przed tym zdarzeniem nie interesowała piłka nożna. Wcześniej zgodnie z rodziną tradycją wypełniał swój etat jako księgowy. Skupianie się na liczbach niezmiernie go uspokajało. Doszukiwał się w nich znaczeń oraz akcentów. Potrafił rozpoznać temperament człowieka na podstawie wyciągu z konta. Przepływ gotówki uważał za organiczny, a siebie za badacza tego zjawiska. Ludzie mieli go za dziwaka, co w sumie później niekoniecznie uległo zmianie. Był pracoholikiem, co sam przyznawał, chociaż wolał określenie liczboholik, a w momentach większej pewności siebie (np. w dniu wypłaty): kasoholik; i tu wcale nie chodziło o ilość, a o wszystkie obroty, manewry, piruety, truchty i sprinty wykonane z konta do konta, z portfela wportfel. Mój ojciec był nietypowym marzycielem, myślał tylko o pieniądzach, o smukłych i kolorowych banknotach, o ich krągłych nominałach w ruchu, zmysłowych taliach w nieustannej walce o interes. W wieku 30 lat mój ojciec nie miał bliższych przyjaciół, mieszkał w swoim biurze, a dni upływały mu na operacjach liczbowych, jedzeniu i spaniu. Jedyną aktywnością, która nie była związana z liczeniem lub zaspokajaniem potrzeb, a którą potrafił się upajać, było kładzenie starych drachm i feniksów na szynach kolejowych, a następnie oczekiwanie w ekstazie na pociąg. Kiedy huk przejeżdżającego składu ucichał, młody Giannis Dedel wypowiadał słowa:
Materio, gdybyś mogła być myślą,
obróciłbym Cię w tańcu,
tak jak było trzeba.
Potem podnosił zgniecione monety, rzucał nimi daleko w wysoką trawę, odpalał papierosa i wracał do domu, to znaczy do biura. Podobno pamiętał każdy rozwalcowany bilon, potrafił wymienić je w kolejności od pierwszego do ostatniego oraz od ostatniego do pierwszego, podając przy tym wszystkie wygrawerowane informacje, a nawet znaki szczególne przed i po zgnieceniu. W sprawach dla niego ważnych, jego umysł działał jak machina. Mogłoby się zdawać, że taki syn jak Giannis był dla starego księgowego Jorgosa darem od Bogów, jednak nawet dla rodziny mój ojciec był zwykłym dziwakiem. Dewiza naszej konserwatywnej Familii® brzmiała jak najbardziej pragmatycznie: liczyć i dawać życie. Giannis pomimo niezwykłej biegłości w rachunkach musiał stale wiązać koniec z końcem. Co prawda mój ojciec wcale źle nie zarabiał, a do tego był człowiekiem niezwykle oszczędnym. Problem w tym, że z każdym odłożonym groszem biegł prosto na targ, na stoiska numizmatyków, gdzie beztrosko wymieniał zaskórniaki okupione salwą wyrzeczeń na monety o wartości głównie sentymentalnej, które już dziesiątki lat temu wyszły z obiegu. Inną sprawą były jego stosunki z kobietami, których w zasadzie nie zauważał oraz którym nie dał się zauważyć. Wszystko to doprowadzało starego Jorgosa do furii. Jako Cechmistrz Braci i sióstr w liczbach mógł przymknąć oko na wiele rzeczy, jako ojciec lekkomyślnego Giannisa postanowił czekać na kiks. Świadomy genialności syna, nie mógł oczywiście liczyć na błąd w rachunkach, a raczej na nieostrożność. Kiedy Jorgos zauważył Giannisa, który w godzinach pracy radośnie maszerował w kierunku targu, wysłał do jego biura swojego młodszego, nie tak utalentowanego jak mój ojciec, ale za to niezwykle lojalnego syna – Fokasa. Mój dziadek, Jorgos, obiecał mojemu wujowi, Fokasowi, klientów oraz biuro mojego ojca, Giannisa, w zamian za to, że ten skradnie z szuflady teczkę z dokumentami należącymi do ówczesnego burmistrza Aten, przyjaciela rodziny, który niezwykle cenił Giannisa za talent do rachuby i z czystym sumieniem korzystał z jego usług. Transakcje ujawnione przez prasę, wskazywały na liczne matactwa i pranie brudnej kasy, przez co sprawa skończyła się niemałym skandalem. Jorgos podburzył burmistrza i zorganizował sąd koleżeński własnemu synowi. „Zebraliśmy się tutaj, aby bronić interesów Familii®, które w ostatnimi czasy nie są w najlepszej kondycji”. Takim właśnie zdaniem, mój dziad, Jorgos, rozpoczął to z góry ustawione spotkanie. Po 1,5 godzinnej rozprawie padł wyrok. Mój ojciec, Giannis Dedel, został pozbawiony prawa wykonywania zawodu i zmuszony do opuszczenia biura, które w ramach rekompensaty zostało przekazane w ręce Familii®. „Pierdoleni dyskalkulicy!” krzyczał Giannis pogrążony w żalu do ojca, brata i całej rodziny. Miał żal nawet do liczb. Postanowił, że odnajdzie nowe powołanie, życie, którym jeszcze nie żył. Początkowo nie wiedział, czym miałoby ono być. Punktem wyjścia było zaprzeczenie temu, czym żył dotychczas. Chciał przekuć całą abstrakcję liczb, której oddawał się od dziecka, w coś bardziej fizycznego, zawód, który mógłby go spocić, równocześnie odrzucając wszystkie te, które miały wymiar praktyczny, nie zapominajmy, mój ojciec, Giannis, był marzycielem.], wchodząc do budynku klubowego Wszechateńskich Ateny i krzycząc: „zrobię z tych dzieci maszyny do robienia liczb”, nikt nie sądził, że naprawdę to zrobi, ale pracę dostał.
Pierwszy trening z młodzieżą zaczął od słów: „Nazywam się Giannis Dedel i choć jeszcze jesteście orlikami, chcę w was wytrenować sokoli wzrok i umysły wron”. Tym zdaniem po raz pierwszy rozpalił serca młodych Wszechateńskich, następnie ustawił podopiecznych na linii 16 metrów i kazał rozwiązywać zadania taktyczne rozpisane na tablicach rozstawionych w przestrzeni środkowego koła, dodał, że przy wyborze składu będzie kierował się przede wszystkim mądrością i wizją. To wystarczyło, żeby zmotywować ambitnych chłopaków. Odkąd Giannis podjął decyzję o objęciu wakatu trenera, zafascynowała go taktyka, bo logika, która była jej matką, skrajnie go fascynowała. W każdej wolnej chwili chodził na mecze seniorskich drużyn, a po spotkaniach bezwstydnie zagadywał trenerów o ich decyzje, nierzadko je kwestionując. Znów był brany za wariata. Podobnie jak wtedy, gdy po pierwszym miesiącu pracy poprosił zarząd klubu o przeniesie treningów na obiekty za miastem, co w zasadzie ucieszyło prezesa, który akurat wówczas oszczędności szukał wszędzie. Prośbę motywował chęcią ucieczki od betonu w poszukiwaniu horyzontów, aby móc lepiej rozwijać oczy swych graczy.
Zderzenie z rzeczywistością musiało nastąpić. Orliki rozpoczęły rundę wiosenną od 3 wysokich przegranych. Po każdym meczu zabierając głos w szatni, chwalił swoich zawodników za dobre decyzje, wskazywał błędy, proponował lepsze rozwiązania i mięsiście obrażał przeciwników. Wyzywał ich od głupich ślepców oraz tępych fizoli, co bawiło młodych Wszechateńskich. Wiedział, że każde zaufanie można stracić, że wynik muszą wkrótce nadejść, dlatego stale rozwijał plan treningowy. Wśród nowych innowacji znalazły się treningi o świcie i w trakcie zmierzchu. Podczas standardowych stacyjek dodawał ćwiczenia w ciemnym garażu ze sprzętem. Polegało to na tym, że za pomocą latarki na moment naświetlał rzucaną piłkę, a celem zawodnika było zauważenie trajektorii i wpakowanie futbolówki w kubeł na śmieci. Przed rozpoczęciem i po zakończeniu treningów zabierał drużynę na okoliczne wzniesienia, a tam przy mapach rozmawiali o przestrzeni, futbolu i taktyce. Pewnego razu zaprosił na trening najznakomitszego okulistę Aten, któremu dawniej świadczył swoje usługi jako księgowy. Okulista zbadał oczy piłkarzy, każdemu wskazał ich dominujące oko. Na podstawie tych badań Giannis potrafił jeszcze lepiej ustawić skład i taktykę, a podczas następnych treningów rozdawał chłopakom opaski, którymi mieli zasłaniać silniejsze oko, by w ten sposób wyrównać różnicę ostrości. Treningi biegowe przeprowadzał na plażach Pireusu, których grząskie piaski z łatwością wciągały drobne stopy młodych kopaczy. W ten sposób poprawiali oni równowagę i balans, okazało się to bardzo pomocne szczególnie dlatego, że boiska rozgrywek młodzieżowych w przeciwieństwie do seniorskich, z rzadka przypominały dywany.
Po 6 kolejkach Wszechateńskim Ateny udało się uciec ze strefy spadkowej, unikając przy tym blamażu i zwolnienia szkoleniowca. Orlicy Giannisa nabierali skrzydeł. Co ciekawe w szkołach pochlebnie wypowiadali się o nich już nie tylko wuefiści, a również nauczyciele matematyki, którzy zauważyli znaczny postęp i wzmożoną aktywność na lekcjach. Jeden ze środkowych pomocników, Nikiforos (grający z #6 na plecach), wygrał nawet olimpiadę matematyczną w Nomosie Attikis i to bez żadnych specjalnych przygotowań, za co po ogłoszeniu wyników został obsypany brawami kolegów z zespołu oraz dumnego trenera. Mniej więcej od tego momentu rodzice Orlików, wśród których byli dawni zawodnicy Wszechateńskich oraz wpływowi obywatele, stali murem za moim ojcem, wywierając presję na zarządzie, który nie był przekonany do kontrowersyjnych metod szkoleniowych Giannisa. Ostatecznie zawodnicy mojego ojca zakończyli sezon na drugim miejscu. W ten sposób pomimo trudnych początków sprostali wyśrubowanym oczekiwaniom zarządu oraz zyskali coś więcej niż pochlebne opinie podstarzałych scoutów (nazywanych tamże „wyspiarskimi zgredami” [grecki odpowiednik „leśnych dziadków”]), zyskali umysły wron, sokoli wzrok, trenera typu: bardziej mózg niż noga, ale przede wszystkim zyskali drużynę, której jedność polegała na niespotykanym nigdzie indziej i wcześniej podejściu do futbolu. Po tym sezonie praktycznie cały skład Wszechateńskich Orlików miał przeskoczyć do następnej kategorii wiekowej. Pod naciskiem rodziców piłkarzy (zaślepionych talentem/szaleństwem mojego ojca) prezes Dumy Aten zgodził się kontynuować eksperyment rozpoczęty przez Giannisa i pozwolił mu pracować nad piłkarskim rozwojem swoich wychowanków.
Po powrocie z obozu przygotowawczego we Fterii, małej greckiej wiosce, „Skrzydlaci” (nowy przydomek prasowy,zadośćuczynienie po „niedolotach” z początku rundy wiosennej) tydzień w tydzień dosłownie NISZCZYLI swoich rywali i nie była to kwestia pychy czy chęci dominacji, Wszechateńscy zdawali się mieć ciała młodych bogów, które i tak ostatecznie nie nadążały za ich pełnymi gibkich neuronów głowami, a ich wzrok zdawał się być czymś nielegalnym, np. podczas egzaminów potrafili ściągać z odległości 25 metrów, dlatego większość przedmiotów zdawali ustnie z opaskami na oczach, a kiedy sędzia rzucał monetą, kopacze Giannisa znali już wynik losu, jeszcze zanim arbiter sprawdził, czy wypadł orzeł, czy może reszka. Był to bardzo dziwny sezon. Po kilku kolejkach piłkarze Giannisa zdawali się być poza zasięgiem rówieśników, w związku z czym otrzymywali zaproszenia na turnieje organizowane teoretycznie dla starszych zawodników. Pomimo różnicy w tężyźnie fizycznej, logicznie nie popełniali większych błędów, nierzadko ośmieszając starszaków, których trenerzy nawet pomimo wygranej schodzili z boisk z bardzo czerwonymi twarzami, co było efektem krzyku i wstydu za swoich podopiecznych.
Giannis uwielbiał rotować swoich „orłów”, ubóstwiał zmiany lotne, każdemu dawał szanse, bo w każdego wierzył. Opowiadał im dużo o filozofii Ubuntu, tłumacząc, dlaczego jako drużyna mogą osiągnąć wszystko, a jako jednostkowi piłkarze w sumie to niewiele, ich okrzyk brzmiał: „Eímai giatí eímaste” („Jestem, ponieważ jesteśmy”). Nigdy żadnemu zawodnikowi nie przypisywał ostatecznej pozycji, każdy grał wszędzie, z różną częstotliwością w różnych miejscach, ale wszędzie. Uważał, że obrońca jest w stanie lepiej zrozumieć napastnika, jeśli też czasami zagra z przodu, no i naturalnie w drugą stronę też to tak działa, dlatego nie wybierał im linii, wybierał im jedynie strony (to ze względu na wzrok).
15 wygranych, 0 remisów, 0 porażek, 167 bramek strzelonych, 15 czystych kont i 45 punktów. To liczby Wszechateńskich po rundzie jesiennej. Na wiosnę drużyny z mniej zamożnych regionów odpuszczały mecze wyjazdowe przeciwko ekipie mojego Ojca. Co bardziej utalentowani piłkarze licznie przybywali do Aten, by wziąć udział w testach, które zaskakująco nie odbywały się na murawie, a w szkolnych salach, gdzie młodzi chłopcy, którzy marzyli o profesjonalnym kopaniu w gałę, głowili się do czerwoności nad zadaniami taktycznymi przygotowanymi przez samego Giannisa Dedela, młodzieżowego trenera roku w Grecji, byłego księgowego oraz dziwaka. Podczas tych niedorzecznych tortur aspirującym do nazywania się Wszechateńskimi z nerwów pękały żyłki na oczach, krew zalewała im oczy, chłopcy tracili wzrok, zainteresowanie sportem, ambicję i wiarę we własne umiejętności. Praktycznie to samo spotykało śmiałków, którzy na wiosnę odważyli się stawić czoła „Skrzydlatym” w tej nierównej walce. Precyzyjnie wymierzone taktyki mojego ojca niszczyły kariery znacznie skuteczniej i częściej niż „sanki” w metalowych wkrętach wymierzone w golenie Orłów, do których nierzadko uciekali się bezradni i zdesperowani trenerzy rywali.
W ten sposób mój ojciec odzyskał powszechny szacunek, stał się rozpoznawalną osobistością w Atenach i bardzo go ten sukces ośmielił, polubił nawet imprezy w muzycznych klubach, aż w końcu poznał moją matkę Eulampię, kobietę piękną i mądrą. Matka moja pochodziła z prawie tak pięknej jak ona wyspy Santorini, którą jako architektka ozdabiała uroczymi domami projektowanymi na specjalne życzenie lokalnych i zagranicznych bogaczy, jak sam wspominał po latach: „była to miłość od pierwszego wejrzenia, ufundamentowana szacunkiem do liczb, kształtu i wizji”. Ojciec dostawał pierwsze propozycje pracy z zagranicy, a telewizja narodowa zapraszała go do studia jako eksperta analizującego mecze reprezentacji seniorów, nigdy nie myślał o opuszczeniu Wszechateńskich, ale opowiadać o taktyce uwielbiał i chętnie odwiedzał studio EPT (Ellinikí Radiofonía Tileórasi). Wydawało się, że powoli przestawał być dziwakiem, zaczynał być kimś. Obracał oszczędnościami jak szef, razem z matką wybudowali nam piękny, biały dom z widokiem na morze, w którym spędziłem trochę życia, a jego nowymi atrybutami stał się luksusowy samochód, zegarek, którego mechanizm pokochał, a swój stary trenerski dres zamienił na drogi i szykowny garnitur.
Sukces mojego ojca, Giannisa Dedela, kłuł głęboko w stare i zawistne oczy mojego dziadka, Jorgosa. Wszechateńscy skończyli sezon bez porażki w niesamowitym stylu. Greccy trenerzy, związkowcy oraz eksperci zapowiadali złote pokolenie greckich piłkarzy, pokładali olbrzymie nadzieje w systemie szkoleniowym mojego ojca, ale do czasu, albowiem znalazł się sędzia (podobno przekupiony przez mojego dziadka, ale tego już nikt nigdy nie udowodnił), który zeznał, że został 4-krotnie przekupiony przez mojego ojca, Giannisa Dedela, określił to precedensem, tłumaczył, że inni arbitrzy bali się zeznawać, sugerował, że cały sezon Wszechateńskich był ustawiony. W ten sposób jeden sędzia, jednymi zeznaniami, posłał na samo dno swoją karierę oraz karierę mojego ojca, Giannisa, który jak się okazało, miał więcej wrogów niż przyjaciół i został odesłany z drużyny Wszechateńskich Ateny z wilczym biletem. Ludzie znowu mieli go za wariata, ale co gorsza teraz mieli go również za oszusta i przestali wierzyć w umiejętności i talent jego wychowanków, co obrażało go jeszcze bardziej. Po tej aferze mój ojciec, Giannis Dedel, nienawidził swojej rodziny, nienawidził Aten, nienawidził Grecji (na szczęście nienaruszona pozostała miłość do mojej matki i do futbolu), a sukces, sława oraz pieniądze powodowały w nim niesmak, chciał znów usunąć się w cień i analizować logikę, liczby i futbol w spokoju. Moja matka, Eulempia, miała rodzinę w środkowej Europie, konkretniej w Polsce i żeby uciec od dziennikarzy męczących mojego ojca pytaniami związanymi z aferą korupcyjną, moi rodzice postanowili wyemigrować na Śląsk. Tam zaczęliśmy nowe życie. Miałem wtedy ledwie kilka miesięcy, a lotnisko to mój pierwszy (nie wiem, czy prawdziwy, ale jednak) obraz z dzieciństwa, jaki pamiętam.
… rozpoczyna się 72. minuta dzisiejszego spotkania. Po straconej bramce grę rozpoczną gospodarze, którzy jak na razie przegrywają 4 do 0 i nie zapowiada się, aby mogli tego jakże barowego wieczoru zagrozić bramce rywali z Wejherowa. Piłkarze FC Gdynia od początku rundy jesiennej są w fatalnej dyspozycji fizycznej oraz psychicznej. Przypomnijmy, że w trakcie testów sprawnościowych przeprowadzonych na początku lipca, sześciu podopiecznych trenera Gostka zostało przetransportowanych do szpitala wojewódzkiego, gdzie poprzez organizacje libacji na oddziale kardiologicznym, efektem domina sparaliżowali cały szpital. Podobno sportowcy potrafili namówić na alkohol KAŻDEGO, posługując się cwaną charyzmą wyniesioną z lokalnych boisk i wzmacnianą wódką, co b,y jak to mówią, „kopało”.
GWIZD-GWIZD
Podanie do 10-tki i cóż to się dzieje! Piłkarze FC Gdynia postanawiają posłużyć się nietypowym wariantem taktycznym. Formacje obrony, pomocy oraz dwóch napastników otaczają wolny elektron – Gniokinho, tworząc zwartą i nieprzepuszczalną strukturę. Zdezorientowani Wejherowanie początkowo nie wiedzą co robić. Pytają sędzi, czy to w ogóle legalne. Sędzia odpowiada, że w sumie to nie wie, ale póki nie gwiżdże, to mają kurde grać. Gdynianie śmiało zdobywają metr za metrem. Z trybun słychać coraz głośniejsze: „Gloooriaaa Trenejrooo, Gloooriaaa Gniokinhooo i cały team!”. Są już naprawdę blisko pola karnego. Rywale pozostają bezradni, próbują przebić się przez błonę futbolową, że tak to ładnie nazwę, ale totalnie nic z tego, odbijają się od łokci zaprawionych w boju stoczniowców.
Trener ekipy gości nerwowo krzyczy w języku przypominającym niemiecki i przywołuje do siebie swojego kapitana. Pokazuje mu blok rysunkowy z narysowanym płotem. Zawodnikowi tego formatu więcej tłumaczyć nie trzeba. To gość, który zna takie piłkarskie prawdy jak:
1. Czasami dobrze jest podać do tyłu, do zawodnika, który widzi więcej.
2. Lepiej mądrze stać, niż głupio latać.
3. Bramki są dwie, piłka jedna, a sędzia to chuj.
– Strukturą odpowiadaj na strukturę – krzyczy do kolegów kapitan. Ustawia ich na linii 16 metrów i motywuje głośnymi okrzykami zza pleców. – Jesteście twardzi, prowadzimy 4 bramkami, nie damy się zrobić jakimś frajerom, zakałom ligi, których piłkarskie żywota już dawno powinny zostać rzucone jeśli nie w sansarę old-boyowych turniejów halowych, gdzie za bloczek dostaje się kawałek makowca oraz przeparzoną lurę, to chociaż do d-klasy. Jebać tych cweli i ich struktury. Jesteśmy synami Wejherowa, nasze uskrzydlone boki pracują dzisiaj świetnie, nie spierdolmy tego, proszę.
FC Gdynia w fazie komórkowej znajduje się mniej więcej 20 metrów od bramki drużyny gości. Przed nimi stoi szczelny wejherowski płot. Prawy obrońca gospodarzy, próbuje rozluźnić płot, opowiadając kawał o sędzi i związkowcu:
– Przychodzi sędzia do związkowca, a związkowiec też chuj.
Nie przynosi to większego efektu. Teraz obserwujemy jak Gdyńszczynianie prowadzą naradę, odwracając się twarzami w stronę Gniokinho. Stoją tak już dobre parę minut. Na zegarku mamy 85 minutę spotkania. Na co oni czekają? Wtem dochodzi do rozluźnienia struktury formacji komórkowej FC Gdynia. Obwodowi ruszają w stronę bramki, tworząc zasłonę dla Wolnego Elektronu, który szybkim dryblingiem omija po raz kolejny zdezorientowanych piłkarzy z Wejherowa. Z impetem wpada w pole karne, łapie bramkarza na wykroku, posyła piłkę obok jego rękawic i GONG.
Gniokinho zostaje znokautowany. Podbiega sędzia i ku zdziwieniu całego stadionu zaczyna odliczać do 10. – Panie kurwa, karny – krzyczą koledzy poszkodowanego – co pan odpierdala?! – Przepraszam, zawsze marzyłem o sędziowaniu boksu, kiedy widzę kogoś na ziemi, to po prostu odliczam. Nie potrafię pozbyć się tego nawyku. Kiedy staruszek mdleje na przystanku, ja odliczam. Kiedy zauważam moją żonę opalającą się w ogrodzie, nie potrafię cieszyć się tym widokiem, muszę odliczać. To marzenie jest moim fatum, zmorą i blizną. Nie da się tego tak po prostu zamazać, oduczyć.
Z ust Gniokinho płynie najprawdziwsza krew. Jeden ruch stopą dzielił go od wpakowania piłki w siatkę. Teraz leży w bezruchu, trzymając się za kolano. Otaczają go koledzy. Sędzia kończy odliczanie na dziesiątce, wskazuje na 11 metr i gwiżdże zdecydowanie w gwizdek.
CDN.
Ilustracja: Piotr Marzec
Michał Mytnik (’97) – robi rzeczy, mieszka w Krakowie. Debiutował w Stonerze Polskim. Zdobywca drugiego miejsca w Fantasy Premier League w ramach literackiej ligi Sir Coaster Jones w sezonie 2021/22. 31 maja 2021 roku w Biurze Literackim ukazał się jego debiutancki tom wierszy hoodshit (griptape). Więcej info na: facebook.pl/HoodshitGriptape
Piotr Zealot Marzec – rysuję komiksy. Jestem autorem powieści graficznej „Słodkie Chłopaki” wydanej przez Kulturę Gniewu. W ZOZO dostałem nagrody: Złote Kurczaki za najlepszy scenariusz i komiks roku oraz laurkę od grupy Maszin za komiks roku. Moje prace opublikowały magazyny „Pismo” i „Zwykłe Życie”. Dyplom na ASP zrobiłem u Mirosława Bałki – a to podobno daje licencję na robienie rzeczy.