Dobijanie szybek. „Wielki ping-pong”Dominika Bielickiego
Niewątpliwie myślimy uświadamiając sobie tylko niewielką część naszej przeszłości, ale pragniemy, chcemy, działamy pod wpływem całej tej przeszłości włącznie z pierwotnym zarysem naszej duszy. Przeszłość nasza objawia się nam więc całkowicie poprzez presję, którą wywiera, oraz w formie tendencji, jakkolwiek tylko nieznaczna jej część staje się przedstawieniem.
Henri Bergson[1]
Matowy dźwięk piłeczki jest regularny jak uderzenia metronomu, kołyski Newtona, wahadełka do hipnozy; czuję, jak krok po kroku wycofuję się z bieżących okoliczności i zaczynam kluczyć w korytarzach interioru: gdzie wszystkie erudycyjne notki z felietonem Bohdana Zadury w przypisie, gdzie zakulisowe anegdoty o Katarinie Šalamun Biedrzyckiej, która pogoniła po rogach dawnego naczelnego „Literatury na Świecie”? Gdzie recenzje i komentarze studentów zapatrzonych w legendę „Cyc Gada” i stęsknionych za stabilnym światem, jakiego nie poznali? Mikroporty rejestrują przyśpieszone oddechy, a zroszone potem czoła odbijają chłodne światło jarzeniówki. Surowy wzrok sędziego czujnie ślizga się po stole; Bielicki przyjmuje niewiarygodna postawę, odbiera piłkę niemożliwą do odebrania, a przestrzeń Nowej Księgarni wypełniają oklaski i entuzjastyczne okrzyki.
Gdybym miał wskazać jeden powód, dla którego Wielki ping-pong Dominika Bielickiego nie doczekał się jeszcze recepcji krytycznej, powiedziałbym, że przyczyna tkwi w jego stylistycznym rozwarstwieniu. Z jednej strony, wiersze tego autora są łatwe w odbiorze i bezdyskusyjnie nagradzalne – za dowód niech wystarczy NLG 2018 za Pawilony (Wydawnictwo J)– a gdy wykonuje się wokół nich hermeneutyczne pląsy, natychmiast idą na współpracę. Z drugiej strony, ich przystępna i komunikatywna powłoka przesłania skomplikowane okablowanie, ogrom niewidocznych gołym okiem kontekstów, barw i tekstur, ostre jak brzytwa gesty o programowo krótkim zasięgu i niezwykłej intensywności. Jeśli uznamy, że życie literackie zazwyczaj zadowala się błyskotkami, będziemy musieli zgodzić się z tezą postawioną przez samego Bielickiego podczas listopadowego spotkania autorskiego/meczu ping-pongowego[2]: wszystko, co było do powiedzenia o jego wierszach, powiedziano już w parę tygodni po publikacji Pawilonów. Mnie takie ujęcie sprawy nie zadowala, spróbuję więc podejść do tematu tak, jakby o wierszach Bielickiego nie powiedziano dotąd nic – co zresztą, z pewnego punktu widzenia, uważam za rozpoznanie prawdziwe[3].
***
Z perspektywy struktury wrażeniowej Wielki ping-pong to najbardziej bergsonowska książka w dorobku Bielickiego, co wcale nie oznacza, że Gruba tańczy (Staromiejski Dom Kultury, 2008) i Pawilony nie miały żadnego sprzężenia z Bergsonem: powiedziałbym raczej, że najnowszy tom poety retroaktywnie odsłania wcześniejsze istnienie tego kontekstu, w poprzednich książkach. Muszę zabezpieczyć się przed możliwym nieporozumieniem; otóż nie uważam, że Bielicki napisał tom pod wpływem witalistycznej myśli Francuza, ani że jest autorem wierszy kryptofilozoficznych, nie mam nawet przekonania, czy kiedykolwiek czytał Materię i pamięć, a jeśli czytał, to czy nie zanudziła go na śmierć; po prostu obraz świata skomponowany w Wielkim ping-pongu daje się nieźle dyskursywizować przy pomocy dwóch wyjątkowo istotnych dla Bergsona pojęć: przestrzeni i trwania. Trwania właśnie, a nie czasu, bo w tym ujęciu przeszłość nie jest czymś, co miało miejsce gdzieś na osi temporalnej, ale raczej jest tym, co wirtualnie wciąż istnieje i akumuluje się w pamięci podmiotu, raz na jakiś czas sygnalizując gotowość do zaktualizowania się w postaci wspomnienia. Zwróćmy uwagę, że samo sformułowanie „oś temporalna” jest pokraczną próbą ekstensywizacji czegoś, co współistnieje z przestrzenią, ale samo w sobie nie ma charakteru przestrzennego. Życie w swojej intensywności nie jest też żadnym tu i teraz, lecz nieuchwytnym procesem, który wyłania się z minionych wydarzeń i różnicuje się, zmierzając ku nieznanemu; w codziennym doświadczeniu odczuwamy je jako kilkusekundowy interwał między chwilą obecną, a chwilą właśnie ubiegłą, która naturalnie popycha świadomość w przyszłość, gwarantując ciągłość procesu.
Zaktualizowane wspomnienia są dla Bielickiego impulsem do tworzenia wrażeń, a także konstrukcyjnym modelem, na którym wrażenia są wzorowane – ale to banał; te dwie kwestie będą się u mnie przenikały, bo nie zależy mi na otaczaniu biografizmu kordonem sanitarnym. O stylu Bielickiego w dużym stopniu decyduje to, jakiego rodzaju detale składają się na wrażenia-wspomnienia; ich późniejsze zestawienie przy pomocy niemal całkowicie płaskiego języka skutkuje powstaniem większych figur, które płaskie już wcale nie są – przyjemność lektury wynika chyba przede wszystkim z ciągłego przełączania się między dwoma pasmami odbioru: gładkim na poziomie zdania i pofałdowanym na poziomie utworu. Pozbawiony zdobień język, który klejem opisowości wyjątkowo mocno przytwierdzony jest do tzw. „świata” – to znaczy jest wyraźnie sprofilowany na referencyjność, a nie na eksperymentowanie z abstrakcją i figurami szerokimi na planie treści – nienachalnie nabiera alegoryzujących (ale nie jednoznacznie alegorycznych) kształtów, dopiero kiedy pada ostatnie zdanie.
pożegnałem się z babcią
pożegnałem się z dziadkiem
i wziąłem tyle ciastek
ile tylko byłem w stanie unieść
tak żeby się nie dotykały
(s. 7).
„Niedotykanie się ciastek” jest absolutnie wspaniałe, bo choć wyczuwamy stojącą za nim zasadę, to nie zostajemy zmuszeni, by ją natychmiast ustalić i skonkretyzować – ważne jest to, że wrażenie opiera się na strukturalnym odtworzeniu „dziecięcej logiki”, na wskazaniu jej jako aspektu zasadniczego dla całości wiersza. I dopiero tutaj robi się miejsce na alegoryzację: Piotr Janicki odnajdzie w ciastkach Bielickiego deklarację twórczą, bo wiersze z Wielkiego ping-ponga, pozbawione nadmiaru lukru i leżą obok siebie „tak, żeby się nie dotykały”.
Nie tylko o „rzeczy z przeszłości” chodzi więc Bielickiemu – choć te wyłaniają się z jego pamięci zupełnie naturalnie – ale o współczesne owym rzeczom procesy kognitywne, które zwrócone były właśnie ku nim[4]. Tylko rzućmy okiem na Moje kasety, których tytuł, choć podpowiada pewne emocjonalne przywiązanie, współbrzmi gorzko z puentą „Możesz je wyrzucić, powiedziałem” – relacja z rzeczami na przestrzeni dekad okazuje się zmienna. Bielicki nie zawsze rozumie siebie sprzed lat, nie jest jednoznacznie stęskniony za starym światem i jego kodami, zresztą tamten miał swoje gorsze strony (zob. np. Jak wiele oraz Warczeli). W Nie było frytek wyraźnie szydzi się z konserwatywnego skostnienia, ale co najzabawniejsze, grumpy dziad mówi jego własnym głosem („Niemen eksperymentował / Lato strzelał gole”). Spojrzenie wstecz nie jest w oczywisty sposób sentymentalne, rzecz w tym jednak, że miniona epoka nie budziła w nas wrażenia, jakbyśmy żyli zawieszeni w próżni; dziś jesteśmy pozbawieni kontaktu z ziemią, dyskretnie znomadyzowani.
To tylko rzut ogólny, bo u twórcy Pawilonów niejednokrotnie sprawy przyjmują bardziej złożoną postać. Za przykład niech posłuży nam Hangar:
na dach hangaru wchodziło się z drzewa
i można było jeździć na wysokich drzwiach
i trzeba było siły podważaliśmy patykiem
czy jest tam samolot czy mamut lotnisko
dmuchało w hangar jak w świszczący gwizdek
będą tu jeszcze targi komiksów
Warszawska Jesień paintball gokarty
teraz lot kamienia dobijanie szybek
(s. 10)
Chyba w żadnym innym tekście Bielickiego nie widać tak dobrze, że nie jest on tylko gościem zabawnie piszącym o własnym dorastaniu w latach osiemdziesiątych, lecz wyjątkowo sprawnym architektem estetycznego wrażenia, który jak rasowy modernista wie, że w wierszu można więcej, a kiedy igra się z własną biografią – nawet należy więcej. Odnotujmy tylko, jak wirtuozersko zagięty został aspekt temporalny lirycznej sceny przywołanej powyżej: w ostatnich trzech wersach trwanie przyjmuje odwrotny kierunek niż w pięciu poprzednich, bo nastolatek, dla którego „teraz [istnieje] lot kamienia dobijanie szybek”, nagle zdaje się być obdarzony wspomnieniami z przyszłości. Chłopacka zabawa w pustostanie – osadzona w przeszłym „teraz” – skażona jest nostalgią à rebour, smutnym zapatrzeniem w czas obecny – a jednocześnie „przeszły” – na który pada ponury cień przyszłych, związanych z kolejnymi etapami rewitalizacji, a nie minionych wydarzeń. Z tej perspektywy inaczej wygląda wstrzemięźliwa krytyka kapitalizmu, której sporo jest w nowej książce, a która wysuwała się na pierwszy plan również przy okazji premiery Pawilonów. Nie ma ona wiele wspólnego z zaangażowanym gniewem ani socjalistyczną agitacją, jest raczej „wysoką” próbą wydestylowania bardzo konkretnego afektu, uchwycenia go tak precyzyjnie, jakby dedykowany był tej jednej tylko kwestii.
Afekt ten umocowany jest na poczuciu niedopasowania i znajduje dla siebie wiele wariantów ekspresji. Zainstalowany w centrum tomu wielki ping-pong, który daje się czytać jako figura spełnienia, czy po prostu satysfakcjonującego życia, odgrywa znaczącą rolę, bo przecież funkcjonuje on jako nieosiągalny, wszak kluczowe dla wiersza jest to, że liczne przeszkody nigdy nie pozwalają mówiącemu zagrać. Prawdziwe życie jest gdzie indziej i często można dać się uwieść wrażeniu, że jest ono z przegrywami, którzy przegrywają tylko pozornie. Młody „Dominik” ma plan B: jeśli coś mu nie wyjdzie, będzie jak Pan Janek, pracownik techniczny z „instytutu mamy” – ta perspektywa wydaje się kusząca i bezpieczna, jakby oferowała spełnienie, ale co z „Dominikiem”, któremu potencjalnie wszystko wychodzi? Fascynująca jest ta głęboko ukryta w wierszach sugestia, że sukces życiowy i udana kariera zawodowa w żadnym wypadku nie zagwarantują tego, co naturalnie towarzyszy życiu prostemu i skromnemu. Wymowny w tym kontekście jest też utwór [Oni w tym samochodzie mieszkali…], w którym porażka jest nawet lekko romantyzowana: dzieci z rodziny w kryzysowej sytuacji materialnej „nigdy nie płakały”. Służbowy kantorek, kiosk, piwnica, samochód – małe i ciasne przestrzenie zapewniają spokój i względny komfort, może dlatego, że zawężają horyzont poznawczy, który we współczesnym reżimie produkcji rozrasta się do monstrualnych rozmiarów. Fabryka społeczna charakteryzuje się absurdalną nadprodukcją potrzeb (przypominam zapiekanki XXL) i dyskursów, co odbija się echem w krótkim wierszu ze strony 14.: to rzeczywiście bardzo ciekawe, że gwoździe rozpuszczają się w coli, ale po co wrzucać gwoździe do coli? Piwnica chroni przed „terrorem wyboru”.
Podczas spotkania-meczu Rafał Wawrzyńczyk wskazał widoczną w Wielkim ping-pongu obsesję na punkcie wyrzucania rzeczy:
Kieliszki
ostatnimi nocami
w tych wszystkich kuchniach
owijane w darmowe gazetki
miałem je z domu były
chyba do szampana
ale nigdy ich nie użyłem
i dopiero we własnym mieszkaniu
wyrzuciłem je
(s. 11)
Przedmioty gromadzone są na odpowiedni moment, ten jednak nigdy nie nadchodzi, bo zawsze zostaje odroczony w przyszłość lub uświadomiony jako moment już miniony, który niepostrzeżenie się ulotnił. Względna pomyślność związana z awansem społecznym nie daje satysfakcji, jest zaledwie marnym erzacem czegoś, co majaczy na polach Możliwego, ale nie zostało pochwycone i urealnione na czas, nie może zatem stanowić faktycznego celu, planu ani nawet marzenia. O ile w dzieciństwie „prawdziwe życie” mogło krystalizować się jako solidna ścina wsadzona koledze przy stole ping-pongowym, dziś z trudem odnajduje ono swojej figury (co nie znaczy, że nie odnajduje ich wcale). Zmierzam do tezy, może trochę ryzykownej, ale na pewno wartej zanotowania: poezja Bielickiego porusza wielu odbiorców, bo nie jest o indywidualnym doświadczeniu egzystencjalnym, lecz poprzez indywidualne doświadczenie egzystencjalne opowiada o trudnej do zdefiniowania kondycji współczesnych czterdziestolatków, spłacających kredyty i zmagających się z nudą postfordyzmu[5], całkowicie pozbawionych zadowalającego modelu podmiotowości w świecie kulturowego vertigo, w którym stała okazuje się tylko zmiana. Ucieleśnienie znajduje tu pogląd, który wyraził kiedyś Maurizio Lazzarato: „Niemożliwe jest odseparowanie ekonomicznych, politycznych i społecznych procesów od zachodzącego w ich ramach procesu upodmiotowienia. Wraz z neoliberalną deterytorializacją nie zaistniała żadna nowa produkcja podmiotowości. Wręcz przeciwnie, neoliberalizm zniszczył poprzednie relacje społeczne i towarzyszące im formy podmiotowości […]”[6]. Nie przypadkiem w Wielkim ping-pongu podmiot z zainteresowaniem przygląda się męskim postaciom, licznym wzorcom jednostkowego życia, oceniając ich atrakcyjność i próbując na chwilę się z nimi zidentyfikować: „zawsze chciałem być ratownikiem” (s. 24), „[z]akochałbym się w sprzedawcy samochodów” (s. 32), „[ksiądz] miał bluzę GAP i opowiadał / zaręczonym parom / na czym polega prawdziwy geniusz / Jana Pawła II” (s. 38), itd. Nie jest to ani fascynacja, ani desperackie łapanie się jakichkolwiek egzystencjalnych refrenów; to raczej nieustająca próba mapowania świata społecznego – dywidualnego świata, w którym tożsamości są efemeryczne i migotliwe – tak aby lepiej zrozumieć własną w nim pozycję.
Gdybym zatrzymał się w tym miejscu, najpewniej zostawiłbym czytelniczkę z przekonaniem, że mamy do czynienia z autorem po uszy zanurzonym w konformistycznej zonie realizmu kapitalistycznego, snującym depresyjne scenariusze o życiu w systemie, który błyskawicznie osuwa się w technofeudalizm – i byłby to obraz fałszywy. Bohater Bielickiego nie jest bojownikiem o sprawiedliwość społeczną, ale nie jest też doomerem z depresją klimatyczną – jest uroczy i przywiązany do swojej normickości, więc w zupełnie naturalnym odruchu poszukuje jasnych szczelin w mrokach struktury społecznej. Może nie optymistycznie, ale na pewno pogodnie przygląda się pęknięciom na gładkiej tafli, przez które jeszcze raz na jakiś czas prześwituje łagodność nieutowarowionego życia. Wspaniale daje to o sobie znać w wierszu To się odezwie, w którym podarek wymuszony na bohaterze przez natrętną „złachaną” kobietę ma się z czasem odbić czkawką jako poczucie frajerstwa. Puenta ujawnia niespodziewany i nieproszony przebłysk zalążkowej „innej etyki” – etyki niekompatybilnej z panującymi warunkami, która jakimś cudem uchowała się przed chłodną logiką transakcji, co pozostaje niezrozumiałe nawet dla bohatera: „[…] mijają tygodnie, / a nic takiego się nie dzieje” (s. 27). Bohater ów nie jest ani Patrickiem Batemanem, ani Franciszkiem z Asyżu, żyje pomiędzy dwoma aksjomatykami, z których pierwsza, związana z systemową presją, każe mu poczuć się frajerem, druga natomiast – definiuje jego życzliwy gest jako najzwyklejszy wyraz międzyludzkiej solidarności. Tym razem zwyciężyła ta druga, ale jej zwycięstwo wprowadza do wiersza jasny ton właśnie dlatego, że nie było oczywiste.
W punkcie wyjścia prawdziwe życie jest nieobecne: prawie nie istnieją jego projekcje zwrócone ku przyszłości, bo panujący reżim produkcji sprawnie ogranicza dostęp do Możliwego (ten proces niektórzy tłumaczą poprzez thacherowski slogan TINA), nierzadko udając przy tym, że tak naprawdę wytwarza dla nas infrastrukturę komunikacyjną z Możliwym. Gdy więc poczucie pełni i szczęścia dochodzi do głosu, dzieje się to nagle, w przypadkowych sytuacjach. Osobliwy moment, kiedy nie ma „na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć” (Miłosz), kiedy wszystko jest „sprężyste jak fikusy Nachta” (Wawrzyńczyk), może dać o sobie znać na przykład wtedy, gdy bohater kopie piłkę porzuconą na boisku: „Nie budziło się we mnie spóźnione powołanie. / Nie czułem najmniejszego żalu, że życie / upływa mi od tych rzeczy jak najdalej” (s. 49). W wierszu [Wcześniej przychodził email…] fałszywy alarm przeciwpożarowy w biurze okazuje się przyczynkiem do całkiem przyjemnego bankietu „bez alko dragów i przemówień” na trawniku przed firmą, „w słońcu parkingu” (s. 29). Najwspanialszym przykładem tego, jak życie na cztery sekundy[7] uzyskuje świadomość swojej szlachetności, jest jednak wiersz Malwy, w którym tytułowe kwiaty stają się wehikułem rodzicielskiej więzi i miłości (s. 48).
***
W powietrzu wyczuwa się kompetencję i wieloletnie doświadczenie. Choć wśród publiczności atmosfera nadal jest swobodna, scena w mig nabiera niespodziewanej powagi, a sylwetki zawodników, dotąd rozluźnione, zdradzają napięcie i wyglądają teraz jak na średniowiecznej rycinie; twarze jak z Bergmana – czyje losy się tu ważą? Uderza piorun, dłonie z rakietkami drżą, jarzeniówka mruga i trzeszczy jak w nawiedzonym szpitalu. Wszyscy wstrzymujemy oddech – sędzia Kaczanowski z wyraźną ulgą w głosie obwieszcza wynik. Zadowoleni z siebie zawodnicy wpadają sobie w ramiona i szczerze gratulują, po czym udają się na zasłużony odpoczynek. Ktoś idzie na papierosa. Ktoś zamawia piwo. Bielicki zapomina o włączonym mikroporcie i wychodzi na siku.
Dominik Bielicki, Wielki ping-pong, Wydawnictwo J, Wrocław 2023
[1] H. Bergson, Pamięć i życie, przeł. A. Szczepańska, Warszawa 1988, s. 41.
[2] Z udziałem Rafała Wawrzyńczyka i Adama Kaczanowskiego, których zarysy sylwetek pojawiły się w pierwszym akapicie.
[3] Surowo myślę również o swoich dwóch komentarzach do Pawilonów, w których nie udało mi się wystarczająco precyzyjnie opisać metody Bielickiego, a jedynie pewne kluczowe dla tego autora percepty.
[4] Myślenie Pana Janka „o tych wszystkich rzeczach / poddanych naciskowi” interesuje Bielickiego tak samo jak „niedotykanie się” ciastek – chodzi o ówczesną percepcję ówczesnych rzeczy, ówczesne formy i funkcje przetwarzania substancji.
[5] Przez nudę czasem przebija na co dzień ukryta przed bohaterem przemoc – np. przemoc globalizacji, jak tekście Open space.
[6] M. Lazzarato, Signs and Machines. Capitalism and the Production of Subjectivity, trans. J.D. Jordan, South Pasadena 2014, p. 8. Dodajmy, że „podmiotowość” nie jest tym samym, co „tożsamość”. Proliferujące dziś na każdym kroku style życia i formy idpolu nie oferują żadnego rdzenia egzystencjalnego, a są tylko nowymi technikami tworzenia rynków zbytu.
[7] „I wtedy wiemy, że jesteśmy. Może jest to fala miłości do świata… […] To samo w sobie nie może być jasne – nie patrzył na mnie – bo trwa kilka sekund, nigdy już potem nie do odtworzenia ani do zapamiętania, chociaż lśnią wtedy wielką i niepojętą rozumowi ludzkiemu pięknością. […] Są to prawdopodobnie cztery sekundy rzeczywistego widzenia ogromu życia, które w momencie przystępu dobrego humoru mówią nam, że takie ono miało być naprawdę”. M. Piotrowski, Cztery sekundy, Warszawa 1981, s. 296.
Zdjęcie książki ze strony wydawcy.
Ilustracja: Krzysztof Schodowski
Dawid Kujawa – krytyk literacki, autor Pocałunków ludu (Ha!art 2021). Wraz z Rafałem Wawrzyńczykiem i Jakubem Skurtysem przygotował i opatrzył posłowiem wybór wierszy Jarosława Markiewicza Aaa… 111 wierszy (Convivo 2020).
Krzysztof Schodowski (ur. 1983) – rysuje i pisze. Autor książki poetyckiej Milion depesz stąd (WBPiCAK, 2020). Mieszka w Warszawie.