Asteroid City: Bliskie spotkania trzeciego stopnia

Ubrany w dwurzędowy garnitur Bryan Cranston w roli telewizyjnego spikera wprowadza nas w meta-narracyjną strukturę opowieści. Galanteria zawodowego krasomówcy otwiera przed widzem umowność konstrukcji świata; zapowiedź filmu, który zaraz ma się zacząć, poprzedzona zostaje szybkim wyliczeniem nazwisk aktorów i twórców zaangażowanych w produkcję Asteroid City. Przed obowiązkową pastelową symetrią nadchodzi czarno-biały wstęp, przed panoramicznym wskrzeszeniem technicoloru – powołany z martwych kwadratowy format telewizji lat 50-tych. Zanim zacznie się film, zacznie się film; przed aktem pierwszym nastąpi akt zerowy.

Kolejna meta-narracja przypomina o nowej obsesji Andersona na punkcie materii samego opowiadania. Po latach więzienia zmarnowanych bohaterów w kleszczach przeestetyzowanej przesady reżyser postanowił pójść jeszcze jeden krok dalej, afirmując sztuczność obrazowania historii w ogóle. W „Kurierze francuskim” fabularne anegdotki spina ręka redaktora gazety odsyłającej intuicyjnie do legendarnego „New Yorkera”. Błyskotliwe etiudy stają się tam nie tyle ekranizacją konkretnych felietonów, co bardziej solipsyzmu wyobraźni czytelnika, stając się czułą apologią prasy i jej artystycznie inspirującej siły. Tę samą metodę eksploruje w obrębie Asteroid City – filmu, którego rytm wyznaczany jest przez plansze z numeracją aktów i scen, ale i sztucznej krainy kartonowych dekoracji pośród amerykańskiego pustkowia. Umowność konstruowanej rzeczywistości jak zwykle nie wytrąca u Andersona dominującego emocjonalnego wypalenia. Dziesiątki topowych aktorów Hollywoodu przesuwa się leniwie po nienasyconych plenerach. Każdy z dominującą jego charakterologię traumą, a przynajmniej wrodzonym potencjałem na nią, przenoszonym pokoleniowo jak przeklęte brzemię albo źródło wszystkich problemów odkrytych później na psychoanalitycznej kozetce. Bohaterowie Andersona znowu oscylują gdzieś pomiędzy egzystencjalną pustką, a niezaspokajalnym brakiem; pomiędzy afirmowaną żałobą za przeszłością, a nieuświadomioną tęsknotą.

Po środku tej zbieraniny dwie twarze wpatrzone w siebie z hotelowych okien, oddzielone obowiązkową symetrią, ale i przestrzennym emocjonalnym dystansem. W jednym Augie Steenback (Jason Schwartzman), fotograf wojenny i wdowiec, ukrywający przed dziećmi śmierć żony (a właściwie jej prochy) w błękitnym pojemniku firmy Tupperware. W drugim Scarlett Johansson, aktorka w roli aktorki w roli aktorki, ciągle ćwicząca kolejne dramatyczne monologi, pomimo wciąż podkreślanego potencjału komediowego, który nigdy nie znajdzie szansy na realizację. Ich niewymówiony romans stanie się punktem uczuciowej ciężkości filmu, choć żeby zrozumieć jego afektywny charakter Anderson będzie musiał nas niejednokrotnie wyprowadzić z obrębu kolorytu tytułowego telewizyjnego show. W tym sensie meta-narracyjność Asteroid City przestaje być jedynie reżyserską zabawą; obserwowany w czarno-bieli proces twórczy wyjawia przeszłe grymasy stojące za apatycznymi twarzami, rozjaśnia powidoki traumatycznych blizn, a czasem także odpowiada na fundamentalne dla psychologii bohaterów pytania.

O czym tak naprawdę opowiada Asteroid City? „O nieskończoności i sam nie wiem czym jeszcze” – odpowie z ekranu jeden z bohaterów i chyba ciężko o bardziej adekwatną diagnozę. Nowy film Wesa Andersona cyrkuluje wokół wyjątkowego zespolenia praw fizyki i fizyczności. Na malutkim pustkowiu, definiowanym głównie przez kosmiczną stację badawczą i krater powstały tysiące lat temu w wyniku upadku meteorytu, skomplikowanie zaawansowanej nauki i niejasność matematyki relacji okazują się w pewnym sensie tożsame. Jedno odbija drugie, a może inaczej, jedno przemawia przez drugie – dojmującą niemoc wyleczenia się z żałoby odbija czasowa pętla. Widoczny gdzieś na horyzoncie nuklearny grzyb urośnie kilkukrotnie, ten sam policyjny pościg przejedzie ulicą parę razy, mały pustynny ptaszek codziennie poszuka robaka w tej samej kępie trawy. Ta nieskończoność, trochę jak obrót Ziemi wokół własnej osi, wyłamuje się jednak statyczności, odzwierciedlając wieczną pogoń miłości i straty; niby po dwóch stronach spektrum, ale jednak na tej samej wspólnej orbicie. Prawo ciążenia jest przecież powszechne (nawet z nazwy!), co Anderson przekłada znów na przejmującą międzyludzką grawitację. Zastygłe pokrzywdzone ciała coraz bardziej zbliżają się ku sobie, bo zbliżać się muszą. Nie ma w tym intencji, jest tylko uniwersalna prawda kosmosu.

W jednej z filmowych scen w wydęte od powtarzalności znużenie wkradnie się w końcu coś przełomowego – dzień obserwacji rzadkiego astronomicznego zjawiska. Słońce, księżyc i Ziemia ułożą się w jednej linii, pierwszy raz od kilkunastu lat. Jego efekt bohaterowie zauważą na ściance kartonowego pudełka, które każdy, celem obserwacji, musi nałożyć sobie na głowę. Szansę na towarzyskie zacieśnienie więzów wyizoluje cienka warstwa tektury. Komicznie absurdalna od zewnątrz, od wewnętrznej strony da szanse na ukazanie w końcu trzech jaśniejących punktów. „Wygląda trochę jak wielokropek” – powie w końcu młody chłopiec, dekodując metaforę egzystencjalnego niedokończenia i zawieszenia w braku życiowej puenty. Ten wizualny zabieg jest prosty, ale niezwykle skuteczny; przypomina, że u Andersona zbiorowa niemoc wychodzi wprost z obezwładniającego skupienia na własnej bezradności. Z drugiej strony, że do przejrzenia się w niej zawsze potrzebny jest Inny, który, mimo różnej biografii, miewa w oczach ten sam komfortujący błysk melancholijnego porozumienia.

Ilustracja: plakat filmu Asteroid City (Wes Anderson, 2023)


Maciej Roch Satora (2000) – krytyk filmowy. Publikował między innymi w „Czasie Kultury”, Filmwebie, magazynie „Ekrany” czy stronie film.org.pl. W 2023 roku został jednym z laureatów nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Chciałby mieć bardziej luzackie bio na Stonerze, ale trochę nie wie jak.