Proza – Anegdota muzyczna

Jan Kanty Zienko | Opublikowano w: #1, literatura

Przy źródełku siedziała Angelika i powoli zsuwała sandał z lewej stopy. Popas. Trzeci dzień pielgrzymki na Jasną Górę. Jej delikatnie zagięte i długie palce u stóp były teraz poprzetykane wałeczkami całodziennego brudu. Kiedy Angelika musnęła palcami wysoką trawę, na kostkę wskoczył jej konik polny. „Filip” pomyślała. Połowa podeszwy jej stopy w rozmiarze 38 pokryta była przedwczorajszym, rogowaciejącym odciskiem. Pękł i woda wypłynęła z niego już wczoraj, dziś tylko ściemniał i pobolewał. Dziewczyna upewniła się, że nikt nie patrzy i zaciskając wargi z zadowolenia zabrała się za staranne wyskubywanie i obieranie martwej skóry. Jak każdy po kryjomu wybrane kawałki wkładała sobie do ust i przygryzała. W wyniku badań ultraczułym mikrofonem udało się ustalić, że odgłos pękającej i szarpanej martwej skóry będącej odciskiem, układa się w artykułowaną mowę. Ta zaś w hymn i anegdotę muzyczną. Oto, co Angelice odcisk na stópce powiedział:

Weszliśmy. Przede mną większość naszej grupy, a gdy tylko przechodzą przez próg, odwracają się i zaczynają iść tyłem. Powiedziałbym, że ich buty wydają w tej akustyce imponujące odgłosy, ale musiałbym skłamać. Tak byłoby, gdyby mieli na sobie obuwie do instrumentu. Tak bym chciał, żeby mieli, bo wtedy wszyscy poczulibyśmy się pewnie i dostojnie. Albo tak się czuliśmy, ale nie widział tego na pewno nikt oprócz nas, wycieczkowiczów. Bo jednak praktyczne i wygodne w podróży buty turystyczne, trekkingowe, brzydkie jak błoto. – Pary obuwia, w którym się nie chodzi, pary, w których się lata i płacze, leżały zawinięte w siatkach w bagażnikach autokaru. Ja nigdy nie kupiłem butów do instrumentu, a to już chyba tylko ze strachu przed śmiercią cywilną. To po nich księża rozpoznają osoby, którym na buty można nadepnąć. Gdyby tylko były te buty, gdyby falowały długie czarne szaty, byłoby niesamowicie. Trzydzieścioro młodych katolików i katoliczek idących tyłem, rakiem, przez nawę główną katedry w Reims. Żeby móc już od pierwszej chwili oglądać prospekt, przepięknego późnoromantycznego Cavaille – Coll’a. Nie będę mówił o tym, jak się czułem, katedra jest przepiękna, a instrument przeraża, nawet gdy milczy. Szedłem oczywiście tyłem, jak wszyscy. Dotarliśmy do przecięcia naw.

Teraz, kiedy każdy zobaczył już organy w całej okazałości, odwracamy się i przyklękamy twarzą do ołtarza. „Chciałbym usłyszeć tę szesnastkę, musi trząść całym kościołem” – mówi do mnie Mariusz Smutek. – „No, są zajebiste po prostu, szkoda, że nikt nie ćwiczy albo nie gra, jak jesteśmy akurat” – odpowiadam i wstaję. Z Mariuszem siedzimy obok siebie w autokarze, ale ja wolałbym z którąś z dziewcząt z Plastyka, które z nami jadą. No bo oprócz nas, organistów i organistek z Archidiecezjalnej Szkoły Organistowskiej, na wycieczce są uczniowie i uczennice Katolickiego Liceum Plastycznego w Małym Mieście. Czyli jest to wycieczka szkół artystycznych, katolickiej młodzieży twórczej, uzdolnionej. Dajcie nam powiedzieć, że jest nam smutno! Od razu się poprawimy, odkręcimy. Na przykład dziś rano, we francuskiej kapliczce przyautostradowej, która wyglądała jak groteskowy wigwam, starałem się klęknąć jak najbliżej takiej ładniejszej. Szepcząc modlitwy, stykałem swoją nogę na całej długość z jej nogą w czarnych legginsach i kamaszkach. W tej dziwnej sytuacji, kiedy we czterdzieścioro wczesnym ranem klękaliśmy przed jakąś tanią ikoną strzegącą podróżnych między Metz a Reims, we wszystkich organistowskich spodniach i pod wszystkimi organistowskimi sutannami prężyły się – w porannym organistowskim wzwodzie – podróżne i niedomyte organistowskie penisy. I jest nam z tego powodu smutno. – A ich wejście w cipki plastyczek–katoliczek wyobrażaliśmy sobie wszyscy (albo tylko ja) mniej więcej tak, jak wsuwanie drewnianego drążka rejestrowego z powrotem w kontuar. Jak wyłączenie szesnastki po dokończeniu forsownego utworu, jak ostatnie pieszczotliwe dosunięcie politurowanego późnoromantycznego drążka o lśniącym emaliowanym wierzchołku z napisem „Vox Humana”. Tak właśnie o przypuszczalnie nudnym i groteskowym seksie z plastyczkami z okolic Małego Miasta fantazjowali rano na klęczkach zdrożeni organiści.

Po obejrzeniu organów i katedry wsiadamy znów do autokaru i jedziemy. Ksiądz Grzesiak ze szkoły małomiejskiej bierze autokarowy mikrofon. Chodzi o zabicie nudy. Będzie zatem konkurs na pytania o ikonografię maryjną: Pieta, Mater Dolorosa, Sedes Sapienitae, Piękna Madonna, Pokrowa, Szafkowa, Samotrzeć, Sacra Conversatione…

Sen, spać, uwolnić się od głupiego pożądania, od cholernej muzyki wzwodów, od ściskania empeczwórki i penisa jednocześnie. Wykańczało mnie słuchanie uczennic Grzesiaka, nie mogłem też słuchać muzyki, bo pociekłaby mi sperma. W ogóle dość mam ściskania zębów i mlaskania pod kontrapunkt. Chciałem się od tego uwolnić. Od Smutka też, na chwilę. Zmusiłem się do pójścia spać.

Półtorej godziny później budzi mnie głos Witolda Delicji. Reakcja na głos nauczyciela, wyszkolona uwaga i kilka innych autorytarnych pierdół nie pozwoliło mi spać dalej i kazało słuchać. – Każde zdanie kończył tercją w dół. „Miałem kiedyś sen…” – mówi dyrygent – „…w którym wychodzę na scenę z dyrygentem, gdzie na nas obu czeka już orkiestra. Publiczność przerywa brawa i czeka, aż zaczniemy III fortepianowy Rachmaninowa. I wtedy ja, po zagraniu pierwszych prościuteńkich taktów unisono, orientuję się, przepełniony strachem i wstydem, że nie potrafię zagrać dalej. Wiem, jak brzmi wykonywany koncert, ale kolejne takty są już dla mnie za trudne, nie starcza techniki. I po tym prostym unisono podnoszę na zimno spocone dłonie nad klawiaturą, patrzę w swoje odbicie na lakierze steinwaya. Strach, wstyd, całkowita blokada, sen urywa się ze mną dopadniętym ciszą, między orkiestrą a widownią. „To jeden z powodów, dla których wam to puszczam, bo inne są już natury czysto muzycznej. III koncert fortepianowy w wykonaniu Marty Argerich, nagranie z 1982 roku, nie gadajcie zbyt wiele. No, i gdybym miał wybrać najpiękniejszy instrument na świecie, to organy byłyby jednak na drugim miejscu. Wiecie po czym ;)” – To ostatnie zdanie, które właśnie powiedział Witold Delicja, dyrektor naszej szkoły i dyrygent chóru, budzi pociągłe „uuuuu” wśród moich kolegów, ale jednak wszyscy się uśmiechamy. Czasem mówimy między sobą, że Delicja to mały, łysy i sfrustrowany faszysta, bo przetrzymuje nas na próbach chóru. Jest jednak wybitnym fachowcem i cementowym romantykiem o zielonej torbie na nuty. Nagranie poszło, słuchamy. Z mojego siedzenia widzę, jak łysa czaszka kurduplowatego Delicji naprawdę przepięknie, poruszona i szczera, kołysze się w rytm, od czasu do czasu przystając w lekkim dygocie szyi. Odkrywam tę czułość bezkompromisową i okrutną, która da znać o sobie nawet pod najczarniejszą i najgłębszą pierzyną czy koloratką. Tak trzeba słuchać i ja też tak słucham. Tak trzeba płakać i rozbijać sobie mały kurduplowaty łeb o ściany swoich pokoi, wciskać słuchawki do bólu głęboko i trzeć oczy z niedowierzania, że słyszy się więcej i więcej. Powoli z tą muzyką cipieć, a wszystko wsobnie.

Za oknami mijamy szare i wielopoziomowe rozgałęzienia podparyskich dróg i tarasy parkingów. Między niektórymi z nich znajdują się centra handlowe lub pachnące pieczoną kukurydzą obozowiska biedaków. Tam, w załomach dróg przy betonowych filarach, przed swoimi ruderami biedacy doglądają biegających dzieci i palą ogniska. Na przegubie tej samej trasy, kilka samochodowych sekund dalej, – nakremowane francuskie rodziny i zblazowane grupy przyjaciół wyjeżdżające za miasto pakują towary do toreb i puszki z napojami do kieszeni. Pewnie kilku naszych bezdomnych rodaków, którym spod rękawów kurtek w kolorze błota wystają delikatne czułki karalucha, poprosi ich o drobne. A my, katolicka i wygłodniała jakichś wewnętrznych pieczeń i stygnięć, polska młodzież artystyczna, wymijamy właśnie jednych i drugich naszym autokarem, z głośników którego wybrzmiewają pianistyczne łupnie Argerich. Uwaga, jedzie chór. Uwaga, wiozą kołków i kołki, żeby się opatrzyły i dobrze potem dawały się wyciągać w wkładać. Wycieczka jest dla wybranych. Ona emalią lukruje kołków i kołki, i łaskocze tuszowym pędzelkiem. Archaizującym charakterem pisma zostawia jasnoniebieski znak, żebyś wiedział i wiedziała, kim jesteś, opisany kołku. Jestem głosem w chórze, jestem głosem w organach, jakąś grupą piszczałek, jakąś liczbą strun. Jadąc, myślę, że dajemy się wykańczać (jak łazienka) i, mimo młodego wieku, odrestaurowywać. Stłumieni pozwalamy się stroić dla doskonałej harmonii i morderczej fantazji Delicji. Tego chóralnego dyktatora, miłośnika polifonii o sercu satrapy i głosie kleryka. Nic nikomu nie powiem, ale nieco później spuszczę powietrze z miechowego serca chrześcijańskich organów, bo przecież nikt nie uwielbia sztuczności aż tak bardzo, żeby dać się wpasować w snycerowaną deskę rozdzielczą. Żeby być regestrem w mechanicznej trakturze maszyny, dającej perwersyjną rozkosz i kolebanie szyi. W maszynie, której klawiatury jednocześnie się pieści i depce.

Organy, zwane królem instrumentów, mają bardzo długą historię. Dopóki ta historia trwa, dopóty z dziesięciolecia na dziesięciolecie będzie zmieniało się brzmienie i charakter ich dźwięku. Postępującemu rozwoju organimistrzostwa i wykonawstwa nie da się zapobiec, nawet poza instytucją szkoły organistowskiej. Nawet budując własne instrumenty – nieokiełznana potrzeba wzniosłości lub stłumionego żalu, z którego wyrasta wzniosłość, będzie kierowała logiką gry. Palce i stopy nigdy, nawet wobec najbardziej rozbuchanej i słusznej rewolucji instrumentalnej, nie przestaną poruszać się pod dyktatem niepohamowanej potrzeby. Potrzeby dania ujścia stłumionemu żalu lub wzniosłości. Ładnie brzmią, jak uchodzą. Takie już są organy, tacy zawsze będą organiści.

Zanotowałem powyższe słowa dumny z zakamuflowanej paraboli, w notesie, który trzymam w tylnej kieszeni. Notuję, gdy defekuję, taki mam zwyczaj. Pech chciał, że właśnie teraz, podczas objazdowej wycieczki, znów doskwierają mi hemoroidy, zasiedziane podczas mszy i pogrzebów. Paradoksalnie, dzięki żylakom mogę pisać więcej, bo robię dłuższe kupy. Są krwawe, są wydarzeniem każdego dnia. Wychodzę z toalety, dokwaterowany mi, tak zwany, rzeźbiarz liceum plastycznego ewidentnie myśli, że inna potrzeba, niż potrzeba literacka, zadecydowała o moim przedłużonym pobycie w ustępie.

Akurat nie tym razem, ale gdyby zapytał mnie o najbardziej wstrząsający moment, który przeżyłem podczas mojej edukacji muzycznej, z pewnością i wtedy, i teraz, powiedziałbym mu o dojściu z ręką w spodniach, podczas leżenia na organowej ławce.


Jan Kanty Zienko – do niedawna student MISHU na UJ, od niedawna student reżyserii na AST. Do tej pory publikował w Helikopterze, Machinie Myśli i Wizjach. Mieszka w Krakowie, do kota czasem pisuje.