Publicystyka – W niedzielę nic nie czuję. Mózg nie funkcjonuje. Z czasem można się oswoić.

Jakub Baran | Opublikowano w: #3, publicystyka

W niedzielę nic nie czuję 

Mózg nie funkcjonuje

Z czasem można się oswoić

Tydzień jako siedmiodniowa jednostka czasu ma swoje źródła w starożytnym Babilonie. Każdy tydzień odpowiadał jednej kwadrze księżyca, co razem dawało ok. 28 dni miesiąca lunarnego. Stąd też bierze się staropolskie znaczenie słowa miesiąc – księżyc. Babilończycy, licząc każdy nowy miesiąc od pierwszego dnia nowiu, świętowali siódmy, czternasty, dwudziesty pierwszy i dwudziesty ósmy dzień jako „dzień święty”. W trakcie niewoli babilońskiej siedmiodniowy tydzień zaczęli stosować także Żydzi, co ma swoje odzwierciedlenie w Księdze Rodzaju, gdzie Bóg przez sześć dni stwarza świat, a siódmego, w szabas, robi sobie wolne – שָׁבַת, shavas, znaczy dosłownie „zaprzestać [pracy]”.

“A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym; w tym bowiem dniu odpoczął po całej swej pracy, którą wykonał stwarzając.” (Rdz 2, 1–3)

Istnieją zasadniczo dwie szkoły nazywania dni tygodnia. Pierwsza, greko-romańska, przypisuje każdemu z dni jedno z siedmiu bóstw i odpowiadającym im ciał niebieskich ze starożytnej astrologii. I tak niedziela jest dniem Słońca, poniedziałek – Księżyca, wtorek – Marsa, środa – Merkurego, czwartek – Jowisza, piątek – Wenus, a sobota Saturna. Z Rzymu taki sposób przeszedł do kultury germańskiej, a stamtąd do na przykład języka angielskiego.

Druga szkoła, żydowska właśnie, to nazewnictwo odliczebnikowe. Oprócz szabasu wszystkie kolejne dni to po prostu pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piąty i szósty. Brzmi znajomo, prawda? Jednak tylko pozornie. Polska niedziela, liturgicznie pierwszy dzień tygodnia, jest znaczeniowo bliźniacza szabasowi (prasłowiańskie ne dělatĭ, „niedziałanie” i wspomniany już shavas, „zaprzestanie [pracy]”), czyli dniowi siódmemu. Dalej poniedziałek, dzień po niedzieli – nazwa z dupy, kto to w ogóle wymyślił? Idąc zgodnie z konwencją, można by nazwać kolejny dzień poponiedziałkiem, skoro mówi się pojutrze i popojutrze, ale zamiast tego jest wtorek, dzień drugi, wtóry. A skoro wtorek jest drugi, to poniedziałek wydaje się pierwszy. Środa, dzień loda, jest trzecia, skoro po niej następuje czwartek, jednak licząc od 1 do 7 środek wypada na cyfrze 4, więc środa jest dniem środkowym tylko wtedy, kiedy niedziela jest dniem pierwszym. Po czwartku piątek, niby wszystko się zgadza, ale po piątku zamiast szóstka następuje sobota, czyli spolszczony szabas. Mamy więc dwa szabasy, jeden dzień z dupy, dzień drugi, który idzie jako trzeci, i dwie środy lub dwa czwartki w zależności od punktu siedzenia. Istny groch z kapustą.

Winne jest, jak zwykle, chrześcijaństwo. Podobnie jak z Bożym Narodzeniem, czyli świętem Sol Invictus, chrześcijanie dokonali kulturowego zawłaszczenia dnia Słońca, robiąc z niego Dzień Pański, Dominica, od dominus – pan. Nasza swojska Dominika to po prostu Niedzielka, a Santo Domingo, stolica Dominikany, to Święta Niedziela, miasto stołeczne Niedzielandii. Potem na modłę żydowską feria secunda, feria tertia itp. aż do wypadającego w sobotę sabatum. Co ciekawe, narody romańskie nazywają wprawdzie sobotę i niedzielę zgodnie z nauką Kościoła, ale już reszta dni, pokrywająca się tygodniem roboczym, ma nazwy pogańskie. Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek.

W poniedziałek z rana

Sahara mnie dogania

I wszystko ze mną może zrobić.

You don’t hate mondays, you hate capitalism. Chrześcijanie mogą sobie świętować pierwszy dzień tygodnia w niedzielę na pamiątkę zmartwychwstania Jezusa Chrystusa, ale norma ISO 8601 stawia sprawę jasno – tydzień, domyślnie tydzień roboczy, zaczyna się w poniedziałek.

Nic dziwnego, że słowianie, których gospodarka była przecież oparta na handlu niewolnikami, zaczęli liczyć tydzień od poniedziałku jakieś tysiąc lat przed powstaniem Międzynarodowej Komisji Normalizacyjnej – i to pomimo przyjęcia chrześcijaństwa.

Jeżeli niedziela jest dniem zmartwychwstania, to poniedziałkowi bliżej do świtu żywych trupów. Jeżeli niedziela jest przedsmakiem uczty w Królestwie Niebieskim, to poniedziałek równa się wygnaniu na pustynię. „Sahara mnie dogania” śpiewa w Doskozzzie Stachurski. Niedziela niedziel, czyli przypadająca w okolicę równonocy wiosennej Wielkanoc, jest świętem życia i zwycięstwa nad zimą, sięgającym swoimi korzeniami przynajmniej pogańskich obrzędów ku czci celtyckiej bogini Easter (Eostre), jeżeli nie babilońskiej Isztar. Poniedziałek poniedziałków, Blue Monday, przypada z kolei w najbardziej chujowy dzień roku. Właśnie wtedy, z początkiem trzeciego tygodnia stycznia, splata się ze sobą kilka czynników odpowiedzialnych za złe samopoczucie, m.in. zimowa plucha, krótkie dni, świadomość niedotrzymania postanowień noworocznych, kończąca się wypłata, długi zaciągnięte na poczet prezentów świątecznych, ale przede wszystkim – czego sam autor pojęcia Blue Monday Cliff Arnall nie uwzględnia w swoim wzorze na najbardziej depresyjny dzień roku – konieczność pójścia do pracy w poniedziałek.

W nocy między końcem weekendu a początkiem tygodnia roboczego, między niedzielą a poniedziałkiem, rozgrywa się cotygodniowy dramat ucieczki z Raju do „przeklętej ziemi, która cierń i oset rodzi”, gdzie „w pocie i trudzie człowiek zdobywa pożywienie po wszystkie dni swego życia” (Rdz 3, 17–19). Dlatego w niedzielę wieczór humor popsuty i dlatego Babilończycy nazywali pierwszy dzień tygodnia nie tylko „dniem świętym” ale i „dniem przeklętym”.

Tak naprawdę w kapitalizmie podwójna negacja zawarta w słowie po-nie-działek powinna zostać zniesiona na rzecz działku. Z kolei niedziela byłaby po prostu przed-działkiem, dniem poprzedzającym pójście do pracy.

Wyobraźmy sobie, że Dzień Świstaka wypada w poniedziałek… Czy nie jest to męka piekielna na miarę naszych czasów?

Wtorek to głodomór 

Nie życzę nikomu 

Może lepiej się czymś dobić

Wtorek, dzień którego równie dobrze mogłoby nie być. Powtórzony poniedziałek, tylko człowiek tak jakby się już przyzwyczaił. Jedynym plusem jest to, że można chodzić z rozpiętym rozporkiem.

W środę czas na kunę

A ta osaczyć umie

I nie wiem wtedy co naprawdę robić mam

Środa jest „westchnieniem uciśnionego stworzenia”, półmetkiem w cotygodniowym maratonie pracy najemnej. W środę dzieje się cud. Rano – trzy dni do weekendu, wieczorem – tylko dwa. A skoro trzy już minęły, to dwa zlecą jak z bicza strzelił. Środa minie, tydzień zginie. 

Podobno we środę człowiek jest najbardziej produktywny. Ma już za sobą poniedziałkowe zjebanie, we wtorek jako tako ogarnął obowiązki służbowe, a nie jest jeszcze na tyle przemęczony pracą, żeby myślami być już przy weekendzie. Rozkład tygodniowej wydajności – ze szczególnym uwzględnieniem środy – przedstawia poniższa grafika.

John Maynard Keynes przewidział w eseju Economic Possibilities for Our Grandchildren z 1930 roku, że wraz ze wzrostem sił wytwórczych będzie możliwe zaspokojenie podstawowych potrzeb społeczeństwa i w konsekwencji skrócenie czasu pracy do piętnastu godzin w tygodniu, trzy razy po pięć. W królestwie wolności piąteczek wypadałby więc w środę. Czy nie jest tak, że pozdrawiając co środę kolegów i koleżanki z pracy obietnicą śmierci tygodnia, my, trzecia generacja po Wielkim Kryzysie, wnuki Keynesa, przywołujemy możliwość świata, w którym praktycznie nie trzeba będzie pracować?

Według polskiej Wikipedii właśnie we środę rozpoczynał się ton theon, „dzień bogów” liczący ludzki tydzień, miara czasu w starożytnej Aleksandrii. Bogowie olimpijscy mieli więc środę codziennie, żyjąc tym samym poza czasem, bo skoro tydzień ginie wraz z ustaniem środy, to przy wiecznej środzie ciągnie się w nieskończoność.

W czwartek królem Einstein

Palnik czas na warsztat

Niech się trochę podrasuje

Czwartek to taki wtorek, tylko od końca. Nawet się rymuje. Kolejny niepotrzebny dzień. Umówmy się, w tygodniowej rachubie czasu liczą się cztery dni – poniedziałek, środa, piątek i czterdziestoośmiogodzinny weekend składający się z żydowskiego i chrześcijańskiego szabasu.

Poddźwignięcie w piątek

Imprezy początek

Mój awatar lewituje

Piątek, piąteczek, piątunio. De facto dzień święty w późnym kapitalizmie. I jak na późny kapitalizm przystało, zamiast całej doby trwa jakieś kilkanaście godzin, od wyjścia z pracy aż do sobotniego kaca. Co za oszczędność czasu! Piątek, dzień poświęcony bogini Wenus – i jej germańskiemu odpowiednikowi, Freji – stąd Friday, czyli właściwie free day, pozwala się nawalić bez konsekwencji, że następnego dnia w pracy człowiek będzie słyszeć tupot białych mew. Wydaje się, że to jego jedyna funkcja – spuścić z siebie nagromadzone przez cały tydzień ciśnienie, poświrować, sprawić, żeby awatar na chwilę oderwał się od ziemi.

Jednak ciekawą teorię na temat relacji picia i kaca, a więc również piąteczku i soboty, proponuje psycholog Eric Berne, autor słynnej książki W co grają ludzie. Według niego zwała następnego dnia jest przyczyną – a nie skutkiem – wieczornego melanżu. Pijemy, żeby wywołać kaca, i tym samym mieć obiektywny powód, żeby nic nie robić. Spanie do południa, pizza na telefon, oglądanie seriali w łóżku – brzmi jak dobry weekend, prawda? Gdyby nie suchość w ustach i napuchnięta bania, pewnie próbowalibyśmy produktywnie spędzić dzień np. myjąc okna, biorąc fuchy, idąc na siłownię, ucząc się on-line nowego języka programowania czy robiąc cokolwiek innego, co przyniesie potencjalną korzyść. A tak Superego musi ustąpić pola kacowi mordercy i spędzamy dzień wolny, jak Pan Bóg przykazał. Piąteczek jako warunek możliwości szabasu.

Jasne, ostatnim człowiekiem, który umiał odpoczywać sam z siebie był prawdopodobnie praojciec Adam, czy inny szlachetny dzikus. Od czasu udomowienia gatunku homo sapiens gdzieś w okolicach rewolucji neolitycznej żyjemy po to, żeby pracować. Być może “dni święte” były bezpiecznikiem wbudowanym w system pracy niewolnej, uniemożliwiając wyginięcie ludzkości z przepracowania. To nadprzyrodzona sankcja sprawiała, że nasi przodkowie dawali sobie na wstrzymanie. Jednak co z tego, skoro Gott ist tot? W czasach realnej sumsumcji pod kapitał, kiedy z prawa do odpoczynku – czy raczej obowiązku powstrzymania się od pracy – zdarto “aureolę świętości”, cotygodniowa intoksykacja jest jakimś tam sposobem żeby wymusić na sobie fajrant.

W sobotę szlif i faza

Gotowość mą wyraża

Jedynie potrzebuję Ciebie

Kochanie potrzebuję Ciebie

Jedynie potrzebuję Ciebie

I mam

Tydzień w językach słowiańskich etymologicznie znaczy tyle, co „ten dzień”, dzień, który powtarza się co ten sam czas, w tych samych interwałach. Z kolei angielskie week pochodzi od proto-germańskiego *wikō(n), oznaczającego zawracanie, nawracanie, następstwo. Możemy sobie wmawiać, że jesteśmy cywilizowanymi ludźmi z linearną koncepcją czasu, ale tydzień w tydzień odmierzamy następujące po sobie te-same-dni. Jeżeli bogów zdefiniować jako siły, które rządzą naszym życiem – a takie zdroworozsądkowe podejście mieli np. starożytni Grecy – to złorzecząc na poniedziałek, z nadzieją budząc się we środę, ciesząc w piątek i smucąc w niedzielny wieczór, uprawiamy pogaństwo as fuck. Jesteśmy we władzy bóstw, patronów i patronek dni tygodnia, Heliosa, Luny, Marsa, Merkurego, Jowisza, Wenus i Saturna. Ateiści, dupa cicho…


Jakub Baran – Korposzczur, filozof-amator. Chodzi na siłownię, działa na lewicy społecznej. Związany przez ostatnie kilka lat z krakowską Korporacją Ha!art. Ultras śp. Rozdzielczości Chleba, samozwańczy ambasador marki Fruit Of The Loom, admin peja „Środa minie, tydzień zginie”