Recenzja – Stopy, nieście. Sweet Sweetback’s Baadasssss Song [1971], reż. Melvin Van Peebles

Karolina Graczyk | Opublikowano w: #6, publicystyka

– They bled your Mama,
   They bled your Papa…
– But they won’t bleed me!
   N*ggers scared and pretend they don’t see!
– Just like you, Sweetback!
– Just like I used to be!

Sweetback zasuwa do rytmu czilowego funku. Beztroskie nutki kotłują się z zadyszanym charkotem bohatera. Wokół niego wznoszą się hale produkcyjne. Motyw muzyczny rozsadza ekran niedopasowaniem, odstaje nie tylko od miejsca akcji, ale i od ciężaru filmu. Przypominająca dialog z greckim chórem melodeklamacja staje się głośną chropowatą mantrą, zaklinaniem własnych nóg do biegu, korzennym rytuałem.

Pierwsza scena, odrealniona i sucha, wygląda zgoła inaczej. Nad dzieciakiem, łapczywie wyskrobującym gulasz z blaszanej miski, wiszą somnambuliczne uśmiechy kobiet. Jego twarz pokrywają kratery trądziku i ran. Niczym w baśni lub micie dobre boginki dokarmiają małego herosa, by rósł zdrów i silny. Momentem przejścia staje się jednak zgwałcenie chłopca przez jedną z nich, traktowane przez reżysera jako ceremonia wtajemniczenia. Scena trwa długo. Wykrzywiona twarz eskorty zaczyna bulgotać z rozkoszy, a Sweetback już jako dziecko uzyskuje status ogiera (i nowe imię). Potencja ma świadczyć o jego wyjątkowości i mocy. Grzmi triumfalny gospel.

Seksualny debiut na lata przywiązuje bohatera do burdelu, w którym się wychował. Jako dorosły mężczyzna Sweetback staje się częścią zespołu – jego penetracyjne przedstawienia stanowią atrakcję wieczoru. W ryzach trzyma go monotonia. Przynajmniej do czasu, kiedy postanowi przeciwstawić się dwójce gliniarzy i ich brutalnym metodom postępowania z młodym rewolucjonistą. Zaklęte koło bezczynności zostaje przerwane, a on będzie musiał zdać się na swoje stopy – i uciekać. Na drodze do granicy z Meksykiem zostanie jeszcze na krótko ujęty przez „Aniołów Piekieł”. Tym razem seks okaże się jego bronią; zmuszony do konfrontacji wybiera „pojedynek na jebanie”.

Rytm Sweetbacka wyciąga się w psychodelicznej gumie. Temperatura rośnie aż policyjny radiowóz staje w płomieniach, a miasto wypuszcza z siebie metaliczny terkot. Gęsty, bezładny montaż dotrzymuje kroku gorączkowym jazzowym wariacjom. W głowie trzeszczą wybuchy przeciągłego ostrego dźwięku i barwnych efektów. Czas rozpręża obraz – film jest pociachany stopklatkami, potyka się o warstwy zapętleń.

Surowość formy może stawiać opór. W scenie przedstawiającej policyjną brutalność niedoświetlone postacie wyłaniają się z kompletnego mroku, ich głosy zagłuszy industrialny warkot. Przejazd samochodem przez miasto zwiesza się, a przebarwiony obraz z taniej kamery smuży w towarzystwie neonów. Sprawy nie ułatwiają dialogi, raz rzucone w przestrzeń, innym razem nadekspresyjnie ulane. Zamiast uwodzić, udziwniają. W gruncie rzeczy nie ma to jednak większego znaczenia – ścieżka dźwiękowa toczy się walcem, rozgniatając głoszone przez naturszczyków kwestie.

Stworzony poza systemem studyjnym, Sweetback jest filmem w pełni autorskim. Melvin Van Peebles, zrażony poprzednimi doświadczeniami w branży, tym razem utrzymuje kontrolę kreatywną nad wszystkimi aspektami produkcji. Reżyser samego siebie określa jako „jednoosobowy konglomerat[1]”. Spod jego ręki wychodzą filmy, seriale, powieści, wystawy, komiksy, sztuki teatralne i eklektyczne albumy muzyczne. Swój pełnometrażowy debiut, La Permission [1968], kręci we Francji, dokąd trafia za zachętą obeznanych z jego szortami twórców Nowej Fali[2].

Przy tak szeroko zakrojonym zastosowaniu metody zrób-to-sam nie dziwią pokrywające Sweetbacka chropowatości. Van Peebles z potrzeby niezależności pisze, reżyseruje, montuje i produkuje film. Wciela się też w tytułową rolę. MPAA nadaje produkcji kategorię wiekową, która na początku lat siedemdziesiątych kojarzy się głównie z pornografią. Taka decyzja zwykle zaważa na zainteresowaniu kiniarzy. W przypadku Van Peeblesa schemat się nie sprawdza. Z pierwotnym budżetem 150 000 dolarów, Sweetback dostrzeli do ponad 10 milionów, tym samym rozpoczynając popyt na nurt blaxploitation. Granice jak zwykle zaciera umowność: choć reżysera zdąży wyprzedzić choćby Cotton Comes to Harlem [1970] Ossiego Davisa, to właśnie jego uznaje się za iskrę, która roznieca płomień.

Huey Newton, współzałożyciel Partii Czarnych Panter, obwołuje Sweetbacka „pierwszym prawdziwie rewolucyjnym czarnym filmem[3]”. Produkcji poświęca cały numer wydawanego przez grupę biuletynu. Na jego łamach zamieszcza własną analizę, która solidnie odbije się na box office’ie. Panterom zleca seanse Sweetbacka, najlepiej wielokrotne. Przez chwilę on i Van Peebles chcą wspólnie zrobić film[4]. Entuzjazmowi Newtona trudno się dziwić – w końcu droga bohatera prowadzi Sweetbacka od ofiary trzymającej się na uboczu społeczeństwa do rewolucjonisty. Pozbawiony wyraźnie zarysowanego charakteru protagonista może stać się na wpół niemym reprezentantem całej wspólnoty, nośnikiem symbolu.

Czarna społeczność solidarnie otacza uciekiniera parasolem ochronnym. Poszarpane cięcia mnożą przebitki „zwykłego życia”. To stanie w kolejkach i rozkopane drogi, ale też buzujące podskórnie napięcie. Skrywana agresja wyraża się w oporze, jaki przesłuchiwani stawiają policji, w ujęciach szczekających psów i głowy ucinanej rybie jednym, stanowczym gestem. W codzienności widać też prześwity queeru. Trójka gejów zbywa pytania mundurowych orężem przegięcia. Jeszcze zanim protagonista rzuci się do biegu, obcujemy z realiami jego pracy w burdelu. Dziewczyna ze sztuczną brodą i przypiętym strap-onem składa ręce do modlitwy. Prośby zostają wysłuchane. „Nie wiedziałyście, że wszystkie dobre lesby mają swoje wróżki chrzestne?”, uśmiecha się zwiewna postać w dragu. Za dotknięciem czarodziejskiej różdżki bohaterka traci biust, odkleja zarost i zdejmuje pas do dilda, ujawniając realność penisa. To  Sweetback, nikt inny.

Z ust protagonisty pada ledwie kilka kwestii. Wystarczająco wiele mówi jego obojętne, ciężkie spojrzenie. Początkowo nosi się po kowbojsku; finalne sceny przeistaczają go w heroicznego, umęczonego „czarną zgryzotą” mesjasza. Z opaską na czole uprawia survival; pośród kurzu i suchych, rudziejących traw zbiega przed napuszczonymi na niego psami. Nawet rozwiązanie akcji zdaje się tchnąć mistyką: na pustyni wydarza się cud. Tymczasem miasto pustoszeje. Opada kurtyna kakofonii.

Mimo brutalności produkcja Van Peeblesa unika radosnej pokazówy. Tym samym staje w kontrze do większości późniejszych blaxploitów. Jest od nich surowsza; może mniej przystępna, ale pod wieloma względami bardziej radykalna. Z gniewu i wrzenia rodzi się film, będący dawką spazmatycznej energii, anarchicznym wybuchem nieposłuszeństwa prosto w głupią gębę systemu.

[1] Wiggins B., “You Talkin’ Revolution, Sweetback”: On Sweet Sweetback’s Baadasssss Song and Revolutionary Filmmaking, Black Camera, nr 1 (2012), s. 28.

[2] Tamże, s. 30.

[3] Newton H. P., He Won’t Bleed Me: A Revolutionary Analysis of Sweet Sweetback’s Baadasssss Song, The Black Panther Intercommunal News Service, czerwiec 1971, s. A.

[4] Transkrypcja wywiadu z Billiem “X” Jenningsem, dołączonego do wydania filmu How to Eat Your Watermelon in White Company (and Enjoy It), 14 maja 2004, http://www.mvpmovie.com/black-panthers.html, [dostęp: 24.08.2020].

Ilustracja: z plakatu promującego film

Korekta: Wiktoria Cheromińska


Karolina Graczyk – pulpojadka, babaistka. Pryncypałka na blogu filmowym mors dicit i 1/5 magazynu o kinie Final Girls. Leży plackiem we Wrocławiu.