BEZ ECHA
B.
I
Nawet dźwięk w nas nie przeżył,
choć miłość do życia powtarzała
słowa o życiu we wszystkich narzeczach.
Życie powtarzane tysiącami słów
miało być życiem tysiąc razy większym.
Każde słowo miało być falą, która na grzbiecie
nosi kostki i fragmenty naskórka.
Kto kocha wytrwale jak fala,
widzi przed sobą tylko morza i ucieczkę.
Jego ciało wypiera wodę i ginie przy wtórze
słów „to nic”, a dźwięk ginie nad ziemią,
która chłonie każdą elastyczność.
Podobno widok złożony z samych tylko fal
może wywołać ból głowy lub mdłości.
Odkrywcy nowych ziem rzygali jak wodospady
i mieli rozmiękłe czaszki. Przez chwilę pomyślmy
o zwiastowaniu wodospadu: czy zawiera
w sobie falę? czy sam jest jedną wielką falą?
czy też wyzbył się falowości na rzecz jednorazowego
aktu kompulsji? Nie powiedziałem: ejakulacji.
Choć wodospad kończy w spienionym ekstrakcie,
naprawdę nie kończy nigdy – nasz wzrok znowu
wędruje do góry, ku początkowi,
który wziął się z braku ziemi.
Czy temat fal łączy się z tematem miłości?
Czy temat ratuje nas z objęć fal?
Czy temat jest naszą miłością, naszą falą
na ziemi, która gotowa jest ugiąć się
pod nami za sprawą ciśnienia śmierci?
II
Pisano, że dopiero śmierć jest tematem.
Gospodarka oparta na notowaniach tych weksli
kwitnie w piszczelach, dobrze słyszalna
w gasnących skokach Narcyza uciekającego od Echa.
Napomykano, że fala jest dziewczyną.
Nieuchwytną mimo swej nagości i mimo
odpowiedzi kołyszącej się na linii bioder.
Stąd uścisk w gardle na widok powracającej
fali, która zdefraudowała poznanie.
Każdy nowy ląd otaczają te same fale.
One biorą się, widok ich początku
wiruje w oczach każdego abonenta.
Unosisz słuchawkę do ucha, w pełnej
gotowości, by usłyszeć, jak to się zaczęło:
czy anioł miał ciepłe dłonie, czy znów
zrypał sprawę, i czy jest ktoś, kto wie o tobie
więcej niż ty w przypływie ewidentnej,
można powiedzieć, samo-dobroci,
no i czy zostaniesz wywołany do zadania
najszlachetniejszego z pytań? Bo kiedy unosisz
słuchawkę do ucha, masz, powiadają, ustanowione
prawo czuć się jak nowy ląd.
III
Poniekąd chodzi o wywołanie fali,
by znikła, przywracając akt ciszy,
i by niezwłocznie powróciła, niosąc odzew,
lukratywny kontrakt albo potwierdzenie z krainy,
gdzie podobnież coś jeszcze powstaje.
Nikt nie widział początku fali. Stary kapitan,
gawędziarz i gwałciciel, wspomina przy szklance
porto: – Kiedyś zaobserwowałem, choć
niewykluczone, że był to wpływ Nautilusa.
Po czym dodał: – Kiedy tak tu siedzimy,
nie muszę ci mówić – starczy, że widzisz
czarną opaskę na moim oku. Ziemia
bez fal jest
i kwita.
IV
Fali nie można zlać do naczynia
ani skierować jej prosto w układ centralny.
Chciałbym powtórzyć: nic można skierować jej prosto
w układ centralny, z pominięciem ucha i jego w gruncie rzeczy
prościutkiej mechaniki wydłużania i skracania cieni.
W baśni o częstotliwości czterech herców uderza jedno:
niesłyszalna fala może imitować nasz rozpad. Podobno czując
cztery ugięcia na sekundę ludzie doznają mdłości, a ból głowy
rozmazuje ich kontury jak dumę odkrywców nowych ziem,
którym jakiś król albo unijny urząd nie sfinansował budowy statku.
Wnikliwi jak ciała, mimo wszystko poszukujemy dobrych stron.
By może utracić grunt pod stopami znaczy także oddać się
wszystkiemu, co nas otacza. Mówię to, żeby nie było. Mówię,
żeby nie było. To nie jest powtórzenie. To nie ma nic wspólnego
z echem. To nie ma nic a nic wspólnego z echem. Nic a nic a nic.
Arkadia 21/2007
Rafał Wawrzyńczyk
Objąłbym go, postawił wódeczkę i przekonał, że „Odkrywcy nowych ziem rzygali jak wodospady” to polska fraza godna jego głosu. Chciałbym zobaczyć, jak muszą go z tym zapowiedzieć w Sopocie.
Nie można. Tu mam ciekawostkę: Gabriel Fleszar był podobno na Nieszufladzie.
Ażurową, rekurencyjną strukturę z ostatnich linijek.
O, czemu nie. Ciekawe… W części drugiej… Tam jest i „anioł”, i „pełna gotowość”… Potężnego wysiłku by wymagało dowiązanie Domarusa do tej tematyki, ale jeśli się pomyśli o tym, co szkoła florencka albo da Vinci umieszczali na drugim planie swoich Zwiastowań, a raczej jak to przedstawiali, te chłodne, laboratoryjne drzewa, surrealne skały, i to jakoś się pożeni z techniką Domarusa, głównie w prozie, to jak ta łódeczka tam, w jednej z powieści, dobija do brzegu… To się rozpada w rękach, nie tędy droga, oczywiście, ale, ALE!, ta część druga jednak, gdyby tak bardziej francusko [podejść], sartrowsko, albo jak w Trans-Atlantyku, że człowiek zwiastuje drugiemu człowiekowi – no właśnie, co zwiastuje, siebie może, miłość, ląd… Przez telefon, jak w La voix humaine, a stąd już krok do La condition humaine… Tu jest gęściej, może tędy… A jest jeszcze w części pierwszej „zwiastowanie wodospadu”, czyli startujemy z całą tą rozmową o aliteracji, zwoływaniu się mikrostruktur w uchu, [o tym] jak to poprzedza znaczenie… Domarusie…
„Fali nie można (…) skierować prosto w układ centralny”.
Serce.
Ashberiańskiej, przefiltrowanej przez estetykę Sosnowskiego „filozofii lirycznej”, języka traktatu i typowych dla autora momentów bezceremonialności. Te ostatnie wyglądają tu jak kawałki konkretu unoszone falami tych „filozoficznych”, „traktatowych” zdań o małym ambitusie. Z dzisiejszej perspektywy powiedziałbym, że w tym wierszu Domarus oddaje epoce to, co jej, i rozsiewa jednocześnie znaki z niej ujścia.
Hm…
…przestańcie!
Haha. To w takim razie na koniec historia podana przez Podsiadłę, w której wszystkie sroki łapie się za ogon jednym niezapomnianym ruchem.
Ja rzucam palenie, a Śliwa ciągle gada. Chyba że śpi. Ostatnio, jak nie spał, to opowiedział nam wstrząsającą a pouczającą historię z Waldim albo Cezarym Domarusem w głównej roli. Chyba jednak raczej z tym ostatnim. Zatem przychodzi Domarus, bo on to był, do Śliwy. U Śliwy jak zwykle impreza. Jedyne dni, kiedy u Śliwy nie ma imprezy, to święta, kiedy z Włoch przyjeżdża jego mama. I przychodzi Domarus. Nie sam, w zwartej grupie gości. Nieszczęścia chodzą parami, goście chodzą grupami. Nie muszę chyba dodawać, że wszyscy byli już pijani. (…) „Cześć” – to jedyne słowo, jakie padło z ust Domarusa tego wieczoru u Śliwy. Jedno słowo, jeden raz. Zaraz po wejściu. Potem poszła w ruch marihuana, Domarus ściągnął trzy machy i gwałtownie, bez dania racji, zaległ. Bez wyraźniejszych oznak życia. Śliwa to dobry gospodarz, troszczy się o swoich gości. (…) Kiedy zauważył, że Domarus leży i się nie rusza, powiedział:
– E, Cezary, co jest!
Były to celne słowa, ale skoro wiadomo już, że Domarus wypowiedział w ciągu całego wieczoru tylko jedno słowo, tylko jeden raz, i skoro to słowo już padło, to nie oczekujcie teraz odpowiedzi Domarusa, bardzo was proszę.
– Ej, Domarus, co u ciebie? Wporzo? Słuchajcie, Domarus się nie rusza!
– Nie budź człowieka, daj mu pospać.
– Cezzzar, chłopie! Ej! Pobudka! Kurczak, nie wiem, czy on w ogóle oddycha. Ale chyba oddycha. Cezary, słyszysz mnie? Po prostu dobry stuffik był i nie chce ci się gadać, o to chodzi? Nie możesz mówić, tak? Ale co, jest O.K.? Jest O.K., Cezary? No, otwórz chociaż jedno oko, na chwilę. Machnij powieczką, a potem dam ci spać. Słuchaj, Domarus, on się Domarus nazywa, tak? To wyście go tu przyprowadzili! Słuchaj, Domar, umówmy się tak: jeżeli chcesz, żebyśmy wezwali ci pogotowie, to nic nie mów i się nie ruszaj, a jeżeli wszystko jest gicio i dobrze się bawisz, to na przykład poruszaj prawa nogą, zrozumiałeś?
I Domarus zrozumiał. Na jego twarz nie wpłynął błogi uśmiech, nie drgnął w niej ani jeden mięsień; ani na jotę nie zmienił ułożenia ciała, ale prawa stopa nieśmiało, jak wahadełko różdżkarza nad chorym organizmem, nieśmiało, lecz przecież wyraźnie, zaczęła się poruszać. Śliwa twierdzi, że Domarus całą imprezę przeleżał pod ścianą, zaś jego stopa przez wszystkie te godziny kiwała się miarowo i uspokajająco, wysyłając bezgłośny komunikat: „To ja, Domarus. Jest super, świetnie się bawię. Wiem, że wygląda to na zwałkę, a może nawet zapaść, ale, jak by to powiedział bohater Niziurskiego, jest naprawdę klawo”.
Od tej pory Domarus jest idolem Śliwy. Śliwa mówi, że nigdy więcej nie spotkał człowieka tak skupionego na w łasnym wnętrzu, a jednocześnie umiejącego się tak dobrze bawić.
Rafał Gawin
Tonęlibyśmy razem, chwytając się brzytwy okamgnienia.
Nie wiem jednak, czy to dla niego (Garou, nie Dehnela) nie za wysokie drzwi i okna w tej katedrze Notre Dame z fal. Przełamałbym się z nim jedną, a może nawet i czterdziestoma czterema, ale w duchu wiersza nie wierzę w podobnie strzeliste zabobony i pieniste ejakulacje. Zgodnie z zasadą: nazwij coś, by nie istniało jeszcze bardziej w projekcie projekcji, piętrzącej się wierzy ciśnień i zmyśleń.
„Niech spadnie z nieba złoty deszcz” śpiewała najbardziej awangardowa przedstawicielka polskiego postpudelklasycyzmu. Domarus idzie dalej. Cezary, nie daruję ci tej nocy! – zdaje się krzyczeć podmiot zredukowany do roli w tej ankiecie. Ping-pong pod wiszącą skałą. Kropla może sobie podrążyć. I nie zdążyć.
Bardzo dużo tutaj może jeszcze więcej wiary w potęgę niczego. Albo, albo nic. Czyli wszystko, co kocham. Tylko czyj to głos, o włos? Czy jest taki wiatr? Znad wysp? Z nosa? Tylko kto mi coś dosypał do wiersza?
„To nic”. Pierwsze, jakie występuje. Puenta nie wymaga już takiej przestrzenności, zresztą do jej kształtu nie powstały jeszcze odpowiednio ciężkie, tłuste i wolne technologie. Wszystko dzieje się „po”, w tym „później”, które już jest, a o którym przypominają wyłącznie świadkowie Jehowy, rzadziej bierzmowania. Noszę swoje bierzmo, drzewo krzyżmu w oku, którym patrzę pionowo niczym pion, choć wolałbym co najmniej jak laufer boso przemykać z ukosa i mieć coś w szachu na macie.
Anioł bezpański jak pies zimnego ogrodnika. Kości zostały rzucone, tylko już nikt ich nie aportuje. Nie chce i nie musi. Kategoria faluje, kategorycznie oponując. Ponton na ostrzu noża. Fala skrzyżowana z falą w salonie zależnych. Kategoria poczywa, dopóki nie narodzi się z tego jakaś (bez)pańska śmierć. I tyle o zaaranżowaniu zaangażowania wystarczy na tarczy.
Odbiorca zachodzi pod wpływem lewego sierpowego, a wschodzi oszołomiony w wyniku kontaktu z prawym młotowym. Mocna zmiana? Zakazany symbol dumnie krąży mi nad dynią. Takie iluminacyjne hallo i win. Rozgrywka o sumie ujemnej, den presja z czasów wielkiego podkopu. Kreci robot kręci – rób bot. Promienie będą nieobliczalne.
Żeby tylko jeden.
Kombajn do zbierania kur po wioskach. Ty myślisz, że żniwa już były, dopłaty zostały skonsumowane i wyplute, a tu tymczasem nadjeżdża masakrycznie niezgrabne porno-bydlę i warczy: dostrzeż mnie i oddaj niesprawiedliwość żelaznej logice.
Kiosk bezruchu. Przydatny na wojnie z bezkrytyką. Moja i twoja beznadzieja. Echo ech, że ech.
Najważniejszy jest jednak margines aspołeczny, dlatego precyzuję odpowiedź na pierwsze pytanie: brzytwa do golenia frajerów. Żeby było wam łyso. Budujecie wielopiętrowe konstrukcje interpretacyjne, a na końcu i tak pozostajecie z niczym. Moja i twoja beznadzieja dwa. Powrót żywych trupów sześćdziesiąt dziewięć. Głośniej nad tą trumną na glinianych nogach stewardessy.
Brak nadmiaru spotyka się z nadmiarem braku i nigdy nie wracają z tej wycieczki w głąb siebie. Ogień za ogień, buch za buch, taka para zapewnia ruch. Magiczne kółko i krzyżyk. Tak woła postzamordysta z wyżyn. Miotła tła w powietrzu chorym na wilgotność, która nie wynika z poruszenia na brzegach, ponieważ te są umowne, a milczą. Znaczenie jest bez znaczenia, jest bez zamiast róży. W wybitych zębach czasu, w protezach i tezach pro.
505 608 749. I powiem głośno, ponieważ RODO już się zbliża, już puka do mych drzwi. Ale może i inne może. Ale zważcie na ważkie konotacje i śląskie pląsy z logiką języka C plus i minus. Falowanie i spadanie, by utrzymać się pod powierzchnią. By ciskać białą śmiercią o ścianę płaczu, wypchaną pobożnymi życzeniami niczym wegański mamut. By czuć się jak nowa zmarzlina, lądolód, który topnieje z braku wstydu, gdy wieszczki propagują rozpad cząsteczkowy heteroseksualnej fazy.
Nie, to simulacrum może bać się wiersza. Palimpsest twarzy nigdy nie był bliższy prawdzie najgłębszej maski. Maska nigdy nie odkleiła się od cieni pod powiekami stałych elementów rozkładu tego mimetycznego krajobrazu, tego kamienia w kształcie dinozaura. Taka aura.
A fale uderzają o brzeg. I nikt ich nie liczy, bo nikt już nie liczy na nic. I żadne życie, które jego jest. Choćbyś jeszcze pobruszył.
Nie wszystek spłonę, gdy mam drugą żonę. Biorę dopalacze i płaczę. Do trzech razy sztuczka.
KOREKTA: Ewa Dryjka, Dorota Ponikowska
Rafał Wawrzyńczyk – ur. 1980 w Tomaszowie Mazowieckim, pisuje o muzyce współczesnej i interesujących poetkach i poetach. W latach 2005-2009 współredagował „Cyc Gada”. Tworzy. Marudzi. Pożera. Boli go kolano, ale idzie.
Rafał Gawin, ur. 1984. Poeta, redaktor, korektor, recenzent, konferansjer i animator kultury. Sekretarz redakcji „Arterii”. Instruktor w dziale programowym Domu Literatury w Łodzi, odpowiedzialny za wydawnictwa. Opublikował 3,5 książki poetyckiej, ostatnio Wiersze dla kolegów (2017), a niedługo Jem mięso (2019). Tłumaczony na języki, ostatnio rumuński, węgierski i słoweński. Prowadzi rubrykę Wiersz wolny w „Liberté!”.
Cezary Domarus – ur. w 1966 roku w Gdyni. Autor książek poetyckich: ekwipunki (1999/2000), Mózg story (2001), Wiersze po/lity/tyli/czne (2005), Zwrotki (2012), cargo, fracht (2016). Napisał również zbiór tekstów pt. Podania. O doświadczaniu języka (2013). W sieci internetowej opublikował rzecz pt. vversety (2018) (http://domarus.tumblr.com/). Mieszka w Warszawie.