Klaszczesz w dłonie, tupiesz, śpiewasz proste wokalizy, a dokoła ciebie robią to samo ludzie ubrani w jednolity sposób, z czego część ma pomalowane twarze. Jesteś jednak tylko odbiorcą, bo rytualne czynności są celebrowane krąg obcych ci osób wedle ściśle ustalonego klucza, na co nie masz żadnego wpływu. Który rytuał tu widzisz? Szamański wiec, a może po prostu najzwyczajniejszy meczyk w piłeczkę?
Na potrzeby niniejszego tekstu rytuał będzie definiowany zgodnie z koncepcją polskiego antropologa Wojciecha Burszty, wedle której stanowi on czynności symboliczne, spełniane według ściśle określonych, sformalizowanych reguł, które stanowią formę aktu o społecznie doniosłym znaczeniu. Aby dane zjawisko było rytuałem, musi przebiegać według ustandaryzowanych zasad, nie odbywać się w oderwaniu od społeczeństwa, a poza tym musi zawierać element irracjonalny, nieadekwatny do celu, albo w ogóle mający odniesienie do magii lub religii. Takie cechy spełniały pierwsze dyscypliny o charakterze protopiłkarskim i taka też jest w zasadzie współczesna piłka.
W imperiach prekolumbijskich położonych na terenach dzisiejszego Meksyku od starożytności grano w grę o nazwie ōllamaliztli albo w skrócie ulama, polegającą najprawdopodobniej na przekopywaniu kauczukowej piłki na drugą stronę boiska w kształcie litery „I”. Wedle dostępnych źródeł, gra miała zarówno charakter casualowy, popularny wśród dzieci i kobiet, jak i służyła wyższym celom, gdzie dominujący stawał się jej ryt symboliczny. Czasem mecz odwzorowywał stoczoną naprawdę bitwę, czasem jego stawką było władztwo nad miastami, a często także życie przegranych. Sama okrągła piłka to symbol solarny i atrybut azteckiego bóstwa Xiuhtecuhtli.
Podobne gry miały miejsce na drugim końcu świata, na Wyspach Brytyjskich, i miały one upamiętniać zwycięstwa Brytów nad rzymskimi najeźdźcami. W obu krainach piłka była silnie powiązana z sytuacją wojny i niejako ją imitowała. Ponieważ dawni zawodnicy i organizatorzy nie skodyfikowali rozgrywek, i wszystkie chwyty były dozwolone, grę można było przypłacić życiem. Stąd zakaz gry w futbol został wprowadzony przez władze najpierw w Anglii w XIV wieku, a wkrótce później także w Irlandii. Na terenach Meksyku pogańskiego zwyczaju zabronili konkwistadorzy. Na odrodzenie piłki trzeba było poczekać kilkaset lat.
Nowożytna piłka nożna tylko luźno nawiązuje do tamtych zawodów, jeśli chodzi o zasady i o strukturę. W filozofii współczesnego sportu kluczowe jest bowiem wprowadzenie uczciwej rywalizacji przy wykorzystaniu instytucji agonu. Ten antyczny grecki termin oznaczał prowadzenie sporu na równych dla obu stron zasadach celem ukazania swojej wyższości nad przeciwnikiem, a jego ślad możemy znaleźć choćby w słowie „antagonista”. Stąd konieczne stało się ścisłe określenie zasad i ich skodyfikowanie.
Przekroczenie zasad grozi złamaniem zasady agonu, dlatego przewidziane są wykluczenia z rytuału. Piłkarze nie mogą po prostu postanowić, by wyjść na boisko w dwudziestu, albo wziąć ze sobą zestaw noży i pałek. Łamanie zasad gry w trakcie meczu skutkuje ostrzeżeniem i wykluczeniem w formie kartek, a za specjalnie wredne przewinienia grozi długotrwała dyskwalifikacja. Oprócz samych reguł gry obowiązują także rytualnie powtarzane czynności o charakterze symbolicznym, chociażby podanie sobie rąk przez kapitanów przed rozpoczęciem spotkania. Reperkusje odmowy wykonania tego gestu byłyby pewnie głośniejsze, niż sam mecz.
Współcześni piłkarze wychodząc na mecz, realizuj ą również inny pomysł Greków – zasadę trzech jedności. Stadion pełni funkcję sceny, a czas i akcja meczu pozostają ściśle oddzielone od zewnętrznego świata. W dni, w których nie odbywa się mecz, trybuny pozostają puste, ale w klubowej świątyni nadal można kupić sobie coś w sklepie. W podobnie wydzielonych, wiecznie powtarzanych cyklach odbywają się rozgrywki ligowe czy pucharowe.
Profesjonalne kluby piłkarskie, będące właściwie wielkimi korporacjami, realizują słynne motto FC Barcelony „więcej niż klub”. W takiej polskiej ekstraklasie rotacja zawodników, trenerów i członków sztabu jest tak duża, że w ciągu kilku lat potrafi zmienić się cały skład osobowy drużyny poza prezesem. A mimo wszystko symbolika klubowa, podobnie zresztą jak narodowa, okazuje się spoiwem twardszym niż personalne więzy. Ci, którzy tego nie rozumieją, i przechodzą do największego rywala – jak kiedyś Luís Figo, a w Polsce Kasper Hämäläinen – spotykają się z niespotykaną nienawiścią.
Po co toczone są mecze? Na poziomie profesjonalnym oczywiście dla pieniędzy. Na amatorskim – dla sportu i frajdy. Gdzieś jednak, na poziomie klubów i lig półamatorskich, jedno i drugie się zaciera, gdy zarobki stają się zbyt niskie, a ryzyko kontuzji i obciążenia treningowe za wysokie. Wiele klubów jednak tylko na papierze są dobrymi przedsiębiorstwami. Szczególnie w Polsce rozdęte pensje graczy i nierentowne stadiony są kamieniem obciążającym budżet właściciela, a tym zbyt często potrafi być miasto. Spróbujcie jednak tylko powiedzieć kibicom, że kran z pieniędzmi zostanie zakręcony.
A co jest celem gry? To, co wszyscy kochamy – wygranie, bycie mistrzem. Identyfikowanie się z wygrywającą drużyną to wartość sama w sobie. Dodajmy, że zazwyczaj mawia się „wygraliśmy”, ale „nasi przegrali”. Nikt w ramach swojej wyobrażonej wspólnoty nie chce się utożsamiać z porażką.
No dobra, ktoś powie, ale cały ten anturaż ma tylko charakter świeckiego rytuału, a nie jakiegoś substytutu religii. Przecież zasady nie zostały ustalone przez futbolowych bogów i spisane w świętej księdze jako ich słowa, a kult swojego klubu nie ma charakteru religijnego. Czyżby? Zarówno piłkarze, jak i kibice w ramach meczu notorycznie odnoszą się do sfery religijno-magicznej, zahaczając o elementy metafizyczne.
Piłkarze są przesądni i do legend przechodzą opowieści o ich różnych prywatnych rytuałach. Węgierski bramkarz Gábor Király grał całe życie w szarym dresie zamiast spodenkach swojego klubu, bo wierzył, że to przynosi mu szczęście. Urugwajczyk Luis Suárez nosi z tego samego powodu kolorowy bandaż na kciuku, mimo że kontuzję tego palca zaleczył lata temu, a Francuz Laurent Blanc, by wygrywać, całował w łysą głowę swojego bramkarza Fabiena Bartheza.
Elementy religijne, irracjonalne i magiczne są też obecne w życiu kibicowskim. I tak popularne jest hasło „Bóg wybacza, Cracovia nigdy”, z którego korzystają też kibice Jagiellonii. Słowa jednej z najpopularniejszych przyśpiewek na wrogie kluby brzmią „Do nienawiści do tej drużyny/tak wychowano, wychowano nas/i bez powodu, i bez przyczyny/śpiewamy dziś na cały świat”, po czym pada stek bluzgów, najczęściej na Legię.
W kwestii zasad, umówmy się, że fani także potrafią być niezwykle konserwatywni. System powtórek VAR, bez którego nie wyobrażamy sobie dzisiaj uczciwie sędziowanych zawodów, latami torował sobie drogę na murawy. A przecież do dzisiaj trafiają się marudy, które twierdzą, że powtórki „zabijają ducha gry” – argument równie irracjonalny, jak niektóre przedmeczowe rytuały.
Kibice bardzo często traktują swój klub jako swoją drugą, małą ojczyznę, dokładając do wyobrażonej wspólnoty narodowej tę kibicowską. Miłość do niego okazuje się poprzez noszenie barw – elementu stroju w kolorach i z symbolami klubowymi, przyklejanie gdzie popadnie vlepek – kwadratowych, trudnych do zdarcia naklejek, a także stawianie się na meczach. Kibicowanie ma też aspekt negatywny – struktura agonu, jak i zasady meczu, zawsze wymagają obecności przeciwnika. Są tacy wrogowie, który są powszechnie znienawidzeni – jak Legia Warszawa czy Bayern Monachium. Na nudnych meczach polskiej ekstraklasy nic tak nie pobudza atmosfery jak pośpiewanie sobie czegoś o lokalnym rywalu albo o klubie z ulicy Łazienkowskiej.
W toku wydarzeń meczowych za zdobycie i zniszczenie barw takiego wroga zdobywa się dodatkowy respekt. Podobnie jak rdzenne ludy Meksyku, kibice inscenizują również między sobą bitwy, spotykając się w lasach czy na odludziach na ustawki. W nich także obowiązują ustalone zasady – na przykład zakaz korzystania ze sprzętu, czyli broni białej – których złamanie jest hańbiące. Grupy kibicowskie oprócz walk zawierają także taktyczne sojusze w ramach zgód. Tu w rytualnym morzu pojawia się kropa racjonalności – chodzi najczęściej o deale związane z handlem narkotykami. Połowa Łodzi i Krakowa mocno zdziwiły się swego czasu, gdy ultrasi ogłosili zgodę Wisły i Widzewa – dawniej zwalczających się wrogów.
Wykonywane w toku 90 minut z przerwą czynności piłkarzy i kibiców są ze sobą niezwykle spójne. W dobrym guście jest przecież podejście zawodników do trybun ze swoimi widzami po meczu, by mogli zebrać brawa w wypadku dobrej gry albo połajankę w przypadku klęski. Dlaczego akurat piłka nożna tak mocno wpływa na fantazję, tworząc spójne wydarzenie o charakterze rytualnym? Być może chodzi o łatwość snucia narracji z wykorzystaniem motywów z historii heroicznych. Multum lig i pucharów w samej tylko Europie generuje wiele historii w rodzaju „upadek starego mistrza”, „dominacja złego tyrana” albo „Dawid pokonujący Goliata”.
Może szczególnie nieprzewidywalność tego sportu jest tak urokliwa. W siatkówce czy koszu, nie mówiąc o sportach indywidualnych, na równych zasadach lepszy zazwyczaj wygra z gorszym, bo istotniejsza jest konsekwencja. W piłce nożnej można wygrać, mając ze sobą tylko szczęście. Historia o tym, jak dzięki Milikowi i Mili pokonaliśmy Niemców, jest strukturalnie w tym samym kanonie, co wielkie triumfy polskiego oręża. Tym bardziej, że w świecie płynnej nowoczesności cykliczne rozgrywki piłkarskie stanowią pewien constans. Gdy ligi zostają przerwane, jak na przykład podczas pandemii albo obecnie na Ukrainie, to wiemy już podskórnie, jak bardzo poważna jest sytuacja.
Paradoksalnie też wzrost popularności piłki na świecie rozlewa się tak, jak nie przymierzając, chrześcijaństwo w imperium rzymskim. Ligi ustawiają terminarze tak, by mecze mogli sobie obejrzeć fani z jak największej ilości krajów azjatyckich. W komentarzach pod socialowymi postami Realu Madryt czy Barcelony komentujący z Bangladeszu, Kongo i Kolumbii każą piłkarzom nie pokazywać się na oczy, jeśli nie osiągną dobrego wyniku. Eksport piłki udał się Zachodowi lepiej niż demokracji.
Ilustracja: Piotr Burzyński
Bartek Król – prawnik, publicysta, poeta. Publikował różne różności w Kwartalniku „Arterie”, „Śląskiej Strefie Gender” czy „Nowym Napisie co tydzień”. Stały współpracownik portalu TrueStory.pl.
Piotr Burzyński – zawodnik Liceum Plastycznego w Jarosławiu i Wydziału Artystycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego na specjalizacji grafika/linoryt. Inspiracji szuka w „Śnieniu” Gaimana, w szerokich horyzontach J.H.Williamsa III, w kolorowych włosach Maligny, w ścianie dźwięku Jóhannssona i w tej posępnej ciszy na księżycu LV-426. Dawno temu w potężnej eksplozji maszyny do klejenia pierogów stracił dłonie i od tamtej pory rysuje wyłącznie językiem.