Podsumowanie muzyczne I połowy roku 2020

Tomasz Bąk | Opublikowano w: #6, publicystyka

Znacie, więc macie jeszcze raz – trzydzieści płyt, które przetoczyły się przez moją playlistę w pierwszej połowie roku, kilka zdań o każdej, a na końcu obowiązkowa playlista. Zapraszam serdecznie!

…And You Will Know Us by the Trail of Dead X: The Godless Void and Other Stories

Bardzo wiele przetasowań musiało się dokonać wokół kapeli, żeby wszystko pozostało mniej więcej po staremu. Uderzają z siłą może nie Madonny, ale spokojnie jest to poziom Lost Songs.Jasne, jest tu trochę progresywnych rzeczy, ale nie przykrywają one ogólnego potencjału energetycznego, wszystko wydaje się wyważone. Świetny jest pierwszy singiel, Don’t Look Down,który dowodzi, że niektórzy nadal potrafią czerpać radość z gry na gitarze – tak w 2020 potrafią zabrzmieć tylko oni. Dużym wzięciem wśród fanów cieszy się też nastrojowe Something Like This,mocno zanurzone w indie lat dziewięćdziesiątych. Utwór tytułowy jest z kolei dla tej płyty tym, czym Baudelaire dla Source Tags & Codes, potężnym przypierdolem z mocnym beatem perkusji. Zbliżając się do końca, dostajemy jeszcze piękne Gravity, cudownie przestrzenne. Świetna to płyta, dobrze mieć ich tu znowu.

Algiers: There Is No Year

Algiers znowu to zrobili, albo: Algiers zrobili to nawet bardziej. There Is No Year jest moim zdaniem najprzystępniejszym albumem w dyskografii Amerykanów i zdecydowanie najlepiej nagranym. Gospelowe intro w Dispossession to czyste ciary. Hour of the Furnaces brzmi dość apokaliptycznie, czyli w sumie typowo dla grupy z Atlanty. „We all dance into the fire”i następujące dalej „La-la-la-la, la-la-la-la”to zdecydowanie nie jest swojskie i znajome para-papa-rapa-pa. Szlagierem jest też Unoccupied, w którym mniej zdecydowanie oznacza więcej – mocny beat, dobra melodia wokalu w centrum ascetycznej aranżacji, moim zdaniem nie trzeba tu żadnych ornamentów. I te chórki w We Can’t Be Found, poprzerywane nerwowo brzmiącą gitarą, coś absolutnie wspaniałego. Między elegią a wkurwionym bangerem, ruchem metronomu. Koniecznie!

Built to Spill: Built to Spill Plays the Songs of Daniel Johnston

Tytuł właściwie wyjaśnia wszystko – szybka przebieżka przez katalog amerykańskiego piosenkarza, dokonana przez jeden z najważniejszych zespołów indie lat dziewięćdziesiątych. Wszystko w lekko psychodelicznym sosie (wszak Johnston zasłynął także bad tripem podczas koncertu Butthole Surfers), domyślnie raczej dzieciokwiatowym, niż najntisowym, za to z pięknymi – gdzieniegdzie – melodiami (Heart, Mind and Soul). Trochę mało to różnorodne (poruszamy się zwykle w średnich tempach, na niedużej intensywności), ale wciąż przyjemne – wszyscy są starzy, brzmią jak starsi, niż są w rzeczywistości, czereśnie i ser, deszcz na betonie. Skoro niczego nie muszą udowadniać, niczego nie udowadniają.

Coriky: s/t

Ian MacKaye znowu nadaje! I to w dodatku z kolegą z Fugazi i koleżanką z The Evens. I to jak nadaje – czyściutki (także brzmieniowo – znamy to z nie-tak-znowu-dawnych albumów Antemasque i Holding Patterns) post-hardcore, jedenaście zwyczajnie prześwietnych piosenek. Nie marnują czasu, atakują od pierwszych sekund, znakomitym Clean Kill. Słychać trochę najntisowych eksperymentów spod znaku New Wet Kojak i Soul Coughing, elementów wziętych z lekko podfunkowanego noise jazzu (Say Yes ze znakomitą kurwa-kot-mi-przebiegł-po-gitarze solówką). W Have a Cup of Tea gitara skrada się jak w Waiting Room, ale cały czas siedzimy po wolniejszej stronie tempa. Jednak nie dajmy zwieść się gitarze – nad wszystkim pieczę sprawuje wyraźnie odkurzony płytą The Messthetics Joe Lally we własnej osobie, który serwuje zupełnie unikalne linie basu, partia za partią, utwór za utworem. Doskozzza.

Disheveled Cuss: s/t

Nowy projekt Nicka Reinharta, gitarzysty Tera Melos, to proste struktury i ich duża skuteczność w działaniu. Album o lekko grunge’owym zabarwieniu, choć jest to raczej tribute w stylu Superheaven niż faktyczna przeprowadzka w czasie i przestrzeni. Otwierający Generic Song About You kojarzy mi się z Another Love Song QotSA, ale zagranym przez Butthole Surfers. Wanna Be My Friend to taki głośny singiel mało popularnej kapeli, trzecia dziesiątka alternatywnej listy przebojów w 1994 roku. Chociaż można porównać Disheveled Cuss do bardziej bieżących zespołów – dopraw Chastity lekko rybno-dowcipaskową aurą Gender Roles i cyk, mamy to. Nie stanie się nic złego, jeśli nie posłuchacie, ale może stać się coś dobrego, jeśli to zrobicie.

Dogleg: Melee

Debiut, na który nie zasłużyliśmy, a który dostaliśmy i tak. Wściekle prący do przodu, świetnie nagrany, osadzony raczej w młodzieżowej kulturze popularnej niż w tradycji zaangażowanego post-hc. Co wcale nie musi być zarzutem, zwłaszcza jeśli spojrzymy w metryki muzyków. Atakują z furią wczesnego Trail of Dead, ale podają to wszystko z melodyjnością Colourblind z jedynej epki. Słychać też, że nasiąknęli swoim rodzinnym Detroit i nie mam na myśli jedynie klimatu upadłego miasta, bo chodzi także o inspiracje, choć zdecydowanie bardziej Bear vs. Shark niż scena Motown. Pitchfork już zdążył porównać ich do At the Drive-In, Japandroids i Cloud Nothings. A ja po prostu chciałbym zobaczyć ich na żywo. Po tym, co usłyszałem na Melee, muszą wylądować wysoko na liście. Jeszcze będą burzyć ściany.

Greg Dulli: Random Desire

Jasne, mógłbym się pomizdrzyć, że trzeba mówić o debiucie itd. Ale nie, Dulliego znamy dobrze – przede wszystkim z The Afghan Whigs, ale także z The Twilight Singers, The Gutter Twins, z kolabo z dEUS. Człowiek instytucja, osoba, która dla stylu jest tym, czym Magda Gessler dla osób noszących makaron na głowie. Poruszamy się w rejonach soulu doprawionego amerykańskim indie. Mamy charakterystyczne ostatnio dla Dulliego motywy w Sempre, gdzie gitara zdaje się w nieskończoność zapętlać jeden akord, a cała magia dzieje się jakby dookoła tego, czy wręcz pomimo. Wolniejsze momenty dość mocno kłaniają się twórczości wspomnianych The Twilight Singers, choć trzeba przyznać, że do klasy takich kawałków jak Martin Eden trochę jednak brakuje. Świetne jest The Tide, bardzo motoryczne, z nastrojową kodą i dużym potencjałem koncertowym. Przyjemna, choć nieco nierówna płyta.

Haim: Women in Music Pt. III

Trochę ścigają się z Warpaint o laury, ale działają na nieco innym polu – nadal indie, ale bardziej psychodeliczne, choć z echem folku i country. Jest też trochę elektroniki, zupełnie jakby pozazdrościły Sleater-Kinney ich ostatniej płyty. I słusznie! Jeszcze jakieś nieoczekiwane tagi? Może to, że Up from a Dream przywodzi na myśl Kasabian? Że Gasoline jest słodsze niż najbardziej zajechane frazy o miłości bliźniego i napalmie o poranku? Że nawet fani zabarwionego R&B popu znajdą tu coś dla siebie? No, faktycznie jest dość różnorodnie, krytyk nie będzie skakał. Bardzo osobista płyta, nie przegapcie jej.

Harkin: s/t

Solowy debiut wokalistki Sky Larkin – album o lekko ejtisowym zabarwieniu, płyta, która uzasadnia sens istnienia samochodów osobowych i krętych dróg gminnych. Katie Harkin dysponuje bardzo przyjemną barwą głosu, która przywodzi na myśl dokonania Aurory, choć okoliczności są zgoła odmienne. W jakimś sensie płytę można skojarzyć z Jednym Z Często Wspominanych Przeze Mnie Kobiecych Zespołów, ale przeciągniętym przez solidną dawkę mefedronu. Dziesięć szlagierów odpalanych jeden po drugim. Wszystko się zgadza, zgadzam się na wszystko.

Higher Power: 27 Miles Underwater

W oczekiwaniu na nowy, wlekący się jak dziecięcy wagon przez Wadowice album Sainthood Reps, śmiało można odpalić coś, co mocno wieje schyłkowym najntisem. Mamy pełen przekrój inspiracji – trochę Helmet, trochę Unsane, mocno Handsome, trochę słabiej Orange 9mm, jakieś echa Deftones, solidna garść Snapcase – bardzo rzetelne łojenie. W ostatniej dekadzie podobnie brzmiało chyba tylko Turnstile, no i polskie Stay Nowhere. Tutaj bywa lepiej, jeśli chodzi o melodie – Lost in Static jest wymarzonym singlem do alternatywnego radia, tyle że dwie i pół dekady wstecz. Zaplątała się nawet balladka (In the Meantime), niby przywodząca nieco na myśl Alice in Chains z epki Sap,ale niestety możliwości wokalne absolutnie nie te. Produkcja jest poprawna – nie ma fajerwerków, ale akurat w tej stylistyce byłoby to zbędne, zupełnie jak fajerwerki w sylwestra. Wszystko jest czytelne, odpowiednio chrupiące i bezpośrednie. Jeśli macie w zapasie jeszcze jakiś teenage angst, to jest to album dla was.

HUM: Inlet

Nerdowska mieszanka shoegaze’u z post-hc znowu jest wśród żywych – hej, dzieciaku, zostaw Ovlov i Chastity, biegnij sprawdzić, skąd się wzięli! Dwadzieścia dwa lata milczenia to naprawdę sporo, ale nie traćcie nadziei – wygląda na to, że zaczynają dokładnie w tym miejscu, w którym skończyli. Nawet brzmienie jest dość mocno zbliżone do Downward Is Heavenward, choć nie brak w tej mozaice nowych elementów: kilku gitarowych wycieczek w rejony God Is an Astronaut czy rewelacyjnego wyciszenia w Desert Rambler). Na ogół jednak jest bardzo głośno, ale wszystko pozostaje czytelne, nawet pomimo sporej dawki pogłosów i delay’ów. Jajko z niespodzianką, ale nie byle jaką – żywy, pełnowymiarowy bulbasaur.

Joyce Manor: Songs From Northern Torrance

Jeśli lubicie lo-fi, to nie czytajcie dalej, tylko włączcie ten album. A jeśli mimo wszystko potrzebujecie jakiegoś wprowadzenia, to powiem, że Joyce Manor wrócili do korzeni, przetrząsnęli szafki i chłodziarko-zamrażarki, no i zmontowali longplay, który trwa krócej niż przeciętna epka. (Napisałem te dwa zdania i byłem już w połowie płyty). Wysokokaloryczne. W czasie, w którym przeciętna kapela zrobi fikołka, oni zrobią varial heelflipa.

Medhane: Cold Water

Rzadko zapuszczam się w rapowe rewiry, ale dla nowego albumu Medhane zrobiłem drobny wyjątek – przyznam szczerze, że z przyjemnością. Głównie dlatego, że to album wypełniony dobrymi instrumentalami tak, jak duży samolot maseczkami bez certyfikatu – pod sufit. Tak jest w Live!, w którym ewidentnie rządzi bas z trip hopowego porządku. Towarzystwo, które wpada na występy gościnne nieco zmienia temperaturę nawijki i dorzuca parę punktów za różnorodność. Syntetyczne miesza się z żywym, więc przyszłość jest już. To takie proste.

Melkbelly: PITH

Rozpostarty gdzieś między hałaśliwością GOLD a melodyjnością The Breeders, otwierający album THC daje jakąś wskazówkę, czego można się spodziewać po płycie. Dostajemy rzecz intensywną i dość osobną, charakterystyczną. W LCR rządzi wokal, niejako wskazując drogę gitarom i bębnom. Little Bug brzmi jak wyciągnięty z repertuaru późnego Mudhoney albo wczesnego Speedy Ortiz. A nad wszystkim unosi się delikatna mgiełka In Utero, przynajmniej sądząc po sposobie budowania progresji akordów. Plus ocean napierdalania w Kissing Under Some Bats – w końcu na początku był nietoperz!

Modern Nature: Annual

Zespół, na który nie trafiłem wcześniej, a zdecydowanie powinienem. Niespieszny, delikatnie slowcore’owy (choć bez przesadnego psucia piosenek), z dodającym uroku saksofonem. Bardziej psychodeliczny i mniej techniczny niż ostatni longplay Delta Sleep, ale nieco przypominający go ogólną atmosferą. Szkoda, że nie mają tego więcej. Muzyka tła, które, znudzone swoim odwiecznym zadaniem, podnosi zadziszcze i wychodzi na pierwszy plan.

Mogwai: ZEROZEROZERO

Kolejny soundtrack od Mogwai – kochajcie albo idźcie się bawić gdzie indziej. Ale raczej kochajcie.

Omar Rodríguez-López: The Cloud Hills Tapes, Pt. I

To na pewno nie jest kolejna płyta z cyklu „znany gitarzysta nagrywa solowy album, szykujcie się na dużą dawkę druciarskiego onanizmu”. Koń zwalony – Omar stawia na dobre, alternatywne piosenki (niekiedy – wygrzebane z archiwów, ale nagrane na nowo), w sumie dość bliskie rzeczom, które nagrał z Antemasque. Główna różnica to brzmienie całości, nie tak surowe, no i wokal Virginii Garcii Alves, który sytuuje cały album gdzieś w rejonach Harkin. Gra Omara jest zaskakująco oszczędna, właściwie nie mamy tu partii solowych – widać, że cały zespół jest skoncentrowany na stworzeniu jak najlepszego materiału, a nie na indywidualnych popisach. Na płycie znajduje się też polski akcent – album otwiera utwór napisany na cześć wielkiego wojownika o demokrację i praworządność, Romana Horsemana.

Other Lives: For Their Love

Trochę zniknęli mi z radaru – pierwszą płytę tłukłem długo i namiętnie, a druga, Rituals, jakoś zupełnie przeszła bokiem. Ale ucieszyłem się na powrót, bo to jedna z lepszych folk-rockowych propozycji. Zawsze kojarzyli mi się trochę z The National z ich najlepszych momentów (głównie ze względu na zbliżoną barwę wokalisty), nie inaczej jest tym razem – otwierający całość Sound of Violence jest cudownie powłóczysty, może nawet lekko interpolowaty. Jeśli chcecie posłuchać bogatego aranżu, zapraszam do Cops – w tle gitara jakby żywcem wycięta z lat zerowych, a dookoła dzieją się rzeczy. A jeśli chcecie sprawdzić, czy potrafią zagrać trochę mocniej, dynamicznej – Hey Hey I przyjdzie z pomocą. Album absolutnie wspaniały.

Pearl Jam: Gigaton

Są młodsi niż siedem lat temu, ale nadal starzy – gdybym miał podsumować ten album jednym zdaniem, to byłoby właśnie to zdanie. Cały album w zasadzie mógłby składać się z singlowego Dance of the Clairvoyants, który wydaje się być brakującym ogniwem między brytyjskim post-punkiem a amerykańską alternatywą pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Reszta jest raczej zbędna, ot, trochę bałaganu z Riot Act, odrobina energii z płyty z awokado na okładce, trochę smętniejszych rzeczy poupychanych na siłę, raczej nic wielkiego. Jest poprawnie, ale wszystko wydaje się poprzeciągane do granic możliwości. Chyba nie jestem już tym chłopakiem, który wykoleił pociąg w koszulce Pearl Jam.

Pinegrove: Marigold

O pochodzącym z Montclair w stanie New Jersey Pinegrove mógłbym opowiadać godzinami. Ich autorska mieszanka indie i emo zwyczajnie skradła moje kroplowate serduszko, w zasadzie znam na pamięć wszystkie nagrania od wydanego w 2015 roku Everything So Far,nic dziwnego więc, że i na Marigold spadłem nagle jak bomba atomowa na Łódź. A może to Marigold spadło na mnie? No nic, mniejsza, zaczynamy! Zaczynamy od lekko przytłumionej gitary, co przywodzi na myśl otwierający Cardinal numer pod tytułem Old Friends. Mija parę chwil (niestety, album nie jest przesadnie długi) i pojawia się przepiękny The Alarmist, bardzo poetycki, z nastrojowym solo gitary w środku i frazą „Marigold in the garden / My heart is out in the garbage” zaśpiewaną tak, że po kręgosłupie przechodzi prąd. Znajdujemy się w najlepszym fragmencie płyty, bo po The Alarmist przychodzi wyciszony, bardzo intymny No Drugs oraz wspaniale operujące dynamiką i pauzą Moment i Phase.Nowość w repertuarze stanowią nieco folkowe zagrywki gitar, gdzieniegdzie pobrzękuje także country. Nie wspominam już o tekstach, bo akurat ten zespół przyzwyczaił do bardzo wysokiego poziomu, dodam więc tylko, że wszystko jest na miejscu. Dajcie się oczarować!

Porridge Radio: Every Bad

Mniej zadowolona z życia siostra Frankie Cosmos? B-side’owa edycja nagrywek PJ Harvey z połowy lat dziewięćdziesiątych? Jak by nie zacząć, Dana Margolin po prostu daje radę, podsmażając pełnokrwiste indie i tłumacząc dziennikarzom, że Porridge Radio jest najlepszym zespołem świata. Płyta niejako potwierdza tę tezę. Don’t Ask Me Twice jest hałaśliwe i urokliwe niemalże jednocześnie. Long byłby świetnym utworem do amerykańskiego dramatu psychologicznego o nastolatkach i byłby to pewnie jedyny powód, dla którego warto byłoby ten film obejrzeć. Pop Song nieco slowdive’owo przeciąga się przez panoramę. Lilac przypomina mi nieco Limousine Brand New, podobnie gromadzą się tu emocje, które ostatecznie eskalują w uderzającej z pełną mocą końcówce. A kiedy Dana Margolin na walczykowatym podkładzie śpiewa, że wszystko w porządku, to przecież wiemy doskonale, że jest dokładnie odwrotnie. Porządny album na umiarkowanie porządne czasy.

Protomartyr: Ultimate Success Today

Pogrobowcy The Fall wracają z piątym albumem i nie ma rzeczy bardziej 2020 niż nowa płyta Protomartyr w 2020. Pandemiczne przesunięcie terminu? Jest. Odwołana trasa promocyjna? Jest. Apokaliptyczny klimat? Nawet więcej niż ostatnio. Są też hity, jak Processed by the Boys (z tekstem, który przywodzi na myśl najlepsze czasy Gang of Four), co akurat nie jest najbardziej bieżące, ale jestem skłonny wybaczyć im i to. Bo zasadniczo jest noise’owo, momentami wręcz noise-jazzowo, a wokalizy Casey’a nadal są rozkosznie pijacko-rozpaczliwe. A Modern Business Hymns to tytuł, którego szczerze im zazdroszczę. Technika jest, pasja się znajdzie.

Public Practice: Gentle Grip

Weź najlepsze rzeczy z brytyjskiego post-punku, dodaj damskie wokalizy, utop w funku i wyprodukuj tak, jakbyś miał na rozkładzie album pop. I cyk, Public Practice. Równie chwytliwe jak Franz Ferdinand za najlepszych czasów, ale trochę mniej taneczne. Gitara przycina zagrywki żywcem wyjęte z dwóch pierwszych płyt Gang of Four, ale brzmieniowo nie przypomina to tłuczonego szkła wyskakującego ze wzmacniacza śp. Andy’ego Gilla. No, może troszkę. Zwłaszcza w Underneath, które jest właściwie kopią To Hell with Poverty gangusów. My Head mógłby delikatnie skonfundować fanów Maanamu, gdyby im oszczędzić śpiewów. Mamy bas ponad wszystkim. Sprawdźcie mu puls.

Remo Drive: A Portrait of an Ugly Man

Mniej pop punkowo, niż ostatnim razem, raczej jakieś post-punkowe powidoki, choć przeciągnięte przez lata zerowe – miejscami w rejonach Interpol, choć bez takiego wersalu. Bardzo ostro przycinana gitara w zwrotce Dead Man, za którą kłębią się lekko zachorzałe partie solowe, trochę przypominające najlepsze czasy At the Drive-In. Bardziej midwestowy jest True Romance Lives, choć niektóre partie bardziej przypominają wczesnych Foo Fighters niż Sunny Day Real Estate. Nic przesadnie wybitnego, ale bardzo przyjemne.

Rolling Blackouts Coastal Fever: Sideways to New Italy

Muzyka drogi, kolejne cztery cylindry mile widziane. Zgłaszam więc najście, bo nachodzą na siebie kolejne warstwy gitar. Tak jest w The Only One,gdzie mamy całkiem atrakcyjne instrumentalne dialogi. Płyta jest wyjątkowo równa, ciężko wskazać jakieś szczególnie wyróżniające się momenty, choć przyparty do muru pewnie wskazałbym Not Tonight. Wszystko na miejscu, solidne jak obręcz barkowa rugbysty. Dobry songwriting poparty bardzo smakowitym brzmieniem.

Run the Jewels: RTJ 4

Nie jest to może Natalia w Brooklynie, ale też daje jakieś pojęcie o tym, co dzieje się za naszą oceaniczną granicą.

Shell of a Shell: Away Team

Słychać przede wszystkim wpływy Archers of Loaf, a to szlachetna i nieco zaniedbana tradycja. Wachlarz inspiracji zasadniczo jest dość szeroki, rozpięty gdzieś między Built to Spill a Slint i Shellac. Mamy więc trochę matematycznego kombinowania, dyplom amerykańskiego koledżu z gry na gitarze elektrycznej, no i trochę autorskich pomysłów na całość. W Knock do rangi pomysłu urasta wszechobecny, nieco mechaniczny noise. Nieoczekiwanymi ścieżkami chadza bas w Forgetting Symptom,jednym z lepszych utworów na płycie, przywodzącym momentami na myśl The Jesus Lizard. Świetny jest także nieco progresywny Seems Like,z gitarą wwiercającą się w czaszkę i bardzo sobie oddanymi wrzaskami. Tylko dla fanów wytwórni Touch and Go.

Silverbacks: Fad

Zdecydowanie ta bardziej znośna z kapel z „-back”w nazwie. Atakują z siłą wczesnego Wire, ale jakby ubogaconego tym, co w indie rocku działo się w ostatniej dekadzie dwudziestego wieku. Rezultat to takie bardziej imprezowe Ought albo nieco mniej penerskie Shame – duży potencjał festiwalowy. Wiele punktów wspólnych ze wspomnianymi wyżej Public Practice, ogółem bardzo solidny post-punkowy album. Zdecydowanie umili oczekiwanie na nową płytę Fontaines D.C.

Sparta: Trust the River

Bohaterowie czasem się męczą – weźmy takiego Jima Warda, człowieka, który dbał o to, żeby muzyka At the Drive-In nie rozpadła się na kilka tysięcy elementów już na samym początku koncertu. Trust the River to powrót po czternastu latach milczenia, dość karkołomne zadanie w przypadku muzyki, która jednak mocno osadzona jest w punku/hc. Ale wygląda na to, że za wiele się nie zmieniło. Otwierający Class Blue spokojnie mógłby trafić na Porcelain. Cat Scream przypomina nieco mocniejsze momenty Cloud Nothings, zdecydowanie nie ogląda się w lusterko wsteczne. Zaskoczeniem jest Spirit Away – bogato zaaranżowane, z występem gościnnym, przypominające bardziej dokonania Soulsavers niż kultową kapelę post-hc, ale wciąż bardziej dojrzałość niż starość. Nie przekonuje mnie za to singlowe Believe, które z początku mocno przypomina późne Pearl Jam, potem wprawdzie trochę stara się wyjść z tej zapadniętej szufladki na mocz, ale z umiarkowanym powodzeniem. Mimo to, powrót Sparty nie rozczarowuje; mocny, choć odrobinę za krótki album.

Stay Inside: Viewing

Emo ma się dobrze. Tu trochę inaczej niż w przypadku Dogleg – płyta Stay Inside jest znacznie bardziej poukładana, raczej przemyślana niż zaimprowizowana, wszystko wydaje się tu być częścią większego planu. Planu, który udało się niemal bezbłędnie zrealizować, także brzmieniowo – w zasadzie rozpływać można się nad każdym instrumentem, jest to naprawdę świetna robota. Znakiem rozpoznawczym są dialogi wokalne i błyskawiczne zmiany dynamiki, zupełnie nieoczekiwane przejścia i szwy – trochę tak, jak w najlepszych czasach Unwound. Co godne podkreślenia, nie cierpi na tym warstwa melodyczna, np. w wyjątkowo chwytliwym Monuments albo w spokojnym, nastrojowym Divide. A absolutną perełką jest chaotyczny, wściekły Veil,łapa składająca się z samych pazurów. Moc jest w nich silna.

Obiecana playlista znajduje się tutaj: https://open.spotify.com/playlist/1Rl4cLU5cFiCKVZ8vr8PS6?si=CHlrC5TtRSy9XaiSFqqC-A.

Ilustracja: Paweł Harlender

Korekta: Dorota Ponikowska


Tomasz Bąk (ur. 1991 r.) – kolektyw schizofreniczny, autor trzech książek z wierszami, poematu Bailout (WBPiCAK, 2019) i jednoaktówki Katedra (Wydawnictwo papierwdole, 2019). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut za tom Kanada (WBPiCAK, 2011), Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka za tom Utylizacja. Pęta miast (WBPiCAK, 2018) i Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii poezja za Bailout. Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.