Podsumowanie muzyczne roku 2018

Tomasz Bąk | Opublikowano w: #2, publicystyka

Możesz przestać kupować „Teraz Rock”, ale cząstka wąsa zostanie nad twoją wargą na zawsze. Nawet jeśli nie podnieca cię sto dziewięćdziesiąta siódma w tym roku płyta Depeche Mode. Nawet jeśli akurat dzisiaj strajkujesz i pierdolisz to, że koszulka Rogera Watersa z napisem „konstytucja” jest już mocno przepocona. Nie uda się uciec od wytartych zwrotów i polskiej szkoły dziennikarstwa muzycznego, za co szczerze przepraszam.

Także tego. Czterdzieści płyt, które rządziły moją playlistą w 2018 roku, ułożonych alfabetycznie według wykonawców. Nie wiem, czy można je uznać za najlepsze w minionym roku i chyba nawet nie o to mi chodziło. Od rankingów niech będą poważne-serwisy-aspirujące-do-miana-opiniotwórczych, ja tu tylko słucham muzyki. Mam nadzieję, że traficie na coś, co z różnych powodów wam umknęło i stwierdzicie „łał, ten Bouk to jednak ma internet”. Pod artykułem znajdziecie spotifajową plejlistę z reprezentantami omawianych albumów. Do hymnu!

A Perfect Circle, Eat the Elephant

Mówić mową przybitą niby najsłynniejszy człowiek na J. Mówić głośno o jednej z bardziej wyczekiwanych płyt roku. Płycie zaskakująco spokojnej. Bardziej sekcyjnej niż gitarowej. Składającej się z utworów genialnych (Eat The Elephant, Disillusioned, TalkTalk), poprzetykanych niestety niewypałami z repertuaru późnych The Smashing Pumpkins (So Long, And Thanks For All The Fish). Rozsmakowywać się w dźwiękach fortepianu porozrzucanych po panoramie. Trochę nucić za Maynardem. Spróbować chodzić jak J. Ta trochę zbyt długa, trochę zbyt długo wyczekiwana płyta to aż nadto, by się nauczyć.

A Place to Bury Strangers, Pinned

Wiemy doskonale, że są cool, że są z Nowego Jorku i że bardzo sensownie hałasują. Tym razem jednak jest to bardziej post-punk niż noise. Pinned zaczyna się prawie jak Transmission Joy Division. Dalej bywa wściekle (Look Me in the Eye), bywa nieco maszynowo, a przez prawie cały czas jest dość głośno, wszystkie gałki w prawo. Długo przekonywałem się do tej płyty. Po pierwszym przesłuchaniu nie wiedziałem, o co chodzi z tą zmianą stylu. Teraz już wiem. Warto też przesłuchać Brainwashing Machine Edition, która z grubsza zawiera to samo, tylko miejscami bardziej. A miejscami trochę na lewą stronę. Ostro-kwaśne jak flagowy model Vifona.

Basement, Beside Myself

Nie spodziewałem się wiele dobrego po tej płycie. Może dlatego, że pierwszy singiel (Disconnect) był mięciutki jak ciuszki dla niemowląt. Wydawało się, że do swojego blendu grunge’u, emo i pop punku dolali zdecydowanie za dużo tego ostatniego. Na szczęście chłopaki nie zapomnieli, jak zrobić coś bardziej twarzowego (Nothing Left, Slip Away). Nagrali też jeden z lepszych kawałków emo w swojej historii (nośne Stigmata). Wydaje się, że kluby powoli robią się dla nich za ciasne. Fani flaneli i Jimmy Eat World powinni być zadowoleni.

Beach House, 7

Siódmy album Beach House to jeszcze więcej tego samego. Amerykański duet nie próbuje wymyślać się na nowo, nie szuka nowej drogi dla siebie i słuchaczy. Zamiast poszukiwań dostajemy jedenaście dream-popowych szlagierów do nucenia podczas zabiegów pielęgnacyjnych. Nawet jeśli nucimy tak, że aż bolą zęby.

Big Ups, Two Parts Together

Być może najlepsza płyta Fugazi od czasu zakończenia kariery przez Fugazi. Na pewno najlepsza płyta nowojorczyków, szkoda, że prawdopodobnie ostatnia (w listopadzie zespół wydał oświadczenie o nieczynności do odwołania). Świetnie operują dynamiką. Z melorecytacji w krzyk, ze spokojnej zagrywki gitarowej w totalny przypierdol. A w tle bardzo kumata sekcja rytmiczna, która gra dokładnie tyle, ile trzeba. Do tego oczywiste szlagiery (Trying To Love, PPP, Tell Them) wpadające do odpowiedniej szufladki już po pierwszym przesłuchaniu. Będę za nimi tęsknił. Sprawdźcie, czy wy też.

Black Rebel Motorcycle Club, Wrong Creatures

Otwierający DFF buduje napięcie i obiecuje wielkie rzeczy. Chwilę potem odpalają typowego rockera – Spook”, rzecz bardzo w ich stylu. A potem niestety jest gorzej, jak z kasztelanem po rebrandingu –zwyczajnie brakuje dobrych piosenek, szlagierów na miarę Love Burns czy Rival. Choć pozornie wszystko się zgadza, tak jak w powolnym, klimatycznym Haunt albo w barowym Question of Faith, albo przywodzącym na myśl czasy debiutu Little Thing Gone Wild, chyba za bardzo mnie rozpieścili poprzednimi płytami. Gdyby pod Wrong Creatures podpisał się inny zespół, to pewnie zachwytów byłoby więcej, a tak czwórka w szkolnej skali i „BRMC, siadaj, nie uczysz się”.

Camp Cope, How to Socialise & Make Friends

Obrodziło ciekawym indie. Drugi album Camp Cope jest trochę lo-fi (jak filmiki z NBA G League) i bardzo 90’s (jak Stockton to Malone). Wokalistka australijskiego trio, Georgia Maq, nie żałuje mocnych, często gorzkich słów pod adresem patriarchatu i nie boi się podnieść głosu, przenosząc całość w rejony wczesnego Sleater Kinney. Chociaż bywa też spokojniej, jak w poruszającym Anna czy w wieńczącym płytę I’ve Got You. Pobrzmiewa folk, ale marynowany w punkowym sosie. Poproszę o dokładkę.

Carson Wells, No Relic

Na nowej epce chłopaki podążają ścieżką wyrąbaną z czułością przez Crash of Rhinos oraz Defeatera. Precyzyjna sekcja, nieco histeryczne wokale i gitara przesterowana tyle, ile to konieczne. Czasem bardziej przebojowe (Righteous Mass), czasem bardziej pokombinowane (Pilot Light). Szkoda, że tak krótko. Wydaje się, że tak w 2018 r. mogłoby zabrzmieć Drive Like Jehu, gdyby uznało, że jednak istnieje.

Chastity, Death Lust

Dobrych kilka lat czekałem na takich debiutantów. Żeniących shoegaze i post-hardcore na sposób, którego nie powstydziliby się muzycy Hum i Swervedriver. W bardzo liryczny, melodyjny sposób – posłuchajcie Suffer, numeru, który spokojnie mógłby się znaleźć na Siamese Dream The Smashing Pumpkins, gdzieś między Rocket a Today. A ile gracji w mocniejszych momentach, w wypełniających drugą część krążka utworach Negative with Reason to Be czy Anoxia. Jedna z ciekawszych gitarowych płyt roku. Czekam na kolejny ruch tej kapeli.

Cloud Nothings, Last Building Burning

Bardziej …And You Will Know Us by the Trail of Dead niż …And You Will Know Us by the Trail of Dead w swoich najbardziej …And You Will Know Us by the Trail of Dead momentach, ale bez większych pretensji do art rocka, za to z garażowym luzem, przypominającym nieco koncertowe wykony Thee Oh Sees. Z pewnym singlowym potencjałem (ultrachwytliwe Leave Him Now) i z hymnem godnym niejednego powszechnie nieuznawanego państwa (na zmianę wściekłe i wyrachowane The Echo Of The World to trzy minuty pięćdziesiąt sześć sekund czytanki dla nastolatków, którzy chcą dowiedzieć się, czym właściwie jest post-hardcore). Banger za bangerem, kompakt w aucie, pierwszym śniegiem lecimy bokiem. Konieczna przyjemność. Przyjemna konieczność.

Colourblind, Move Like You

Coś smacznego łączy wspomniane powyżej The Echo Of The World z otwierającym debiutancką płytę Colourblind Water. Być może to miarowe stukanie w ramę werbla, choć wolałbym pomówić raczej o ogólnym wrażeniu i wartości kalorycznej – trudno wyobrazić sobie lepsze otwarcie. Potem chłopaki trochę tracą tempo, penetrując rejony Midwest emo (wstęp do Backbone to wykapany Mineral z The Power Of Failing, choć potem rzecz zmierza w stronę wczesnego Turnover). Dalej bywa rozmaicie, trochę wokaliz w stylu Jeremy’ego Enigka w Natalie, klimatyczna gitara (której tak brakuje na nowej płycie Petal) w Entice me, defeaterowsko-ladispute’owskie Fleas i rozpędzony, lekko koledżowy numer tytułowy. Wszystko zawodowo nagrane i odpowiednio zmiksowane. Zaskoczenie przyjemne jak superlike na Tinderze.

Crippled Black Phoenix, Great Escape

Możliwe, że najbardziej progresywna rzecz w zestawieniu. Absolutnie osobna, wymykająca się z kolejnych szufladek. Ogromna, majestatyczna, skrywająca jakąś tajemnicę, wielowarstwowa. Dopracowana w najmniejszych szczegółach, rewelacyjnie nagrana i wyprodukowana. Kojarzy mi się z ostatnią płytą GY!BE. Szkoda by było na nią nie trafić.

Cursive, Vitriola

Sporo płyt odtwarzanych przy okazji kolejnych końców świata. Ta akurat jest dość misterna, przy całym swoim wkurwie. I chwytliwa, przy całym swoim chwytaniu za gardło. Z obowiązkowymi podniosłymi skrzypcami, mocno przesterowanymi gitarami i naprawdę solidnie grzejącą sekcją rytmiczną. Rzecz bogato zaaranżowana, ale niewygładzona i nieuładzona, gniotąca żebra surowością, chropawa jak papier ścierny trzydziestka. Wkurwiona, zaklątwiona, niechętna just existance, wyrastająca z najlepszych tradycji amerykańskiego indie. Znakomita.

Deafheaven, Ordinary Corrupt Human Love

Zostajemy w klimacie apokalipsy. Najbardziej hipsterscy metalowcy postanowili wykminić coś nowego. To już nie jest mix black metalu i shoegaze’u, to po prostu uciekający prostej klasyfikacji zbiór kompozycji, w których wykorzystywane na dwóch poprzednich płytach patenty są tylko smaczkami, cząstkami hybrydowej mandarynki. Prym wiodą melodie, tak jak w otwierającym całość, zaskakująco zwiewnym You Without End. Dalej singlowe Honeycomb i Canary Yellow, już ostrzejsze, ale niebywale wręcz chwytliwe. Inna sprawa, że promowanie płyty kawałkami trwającymi ponad dziesięć minut każdy urasta do rangi gestu. Zarazem wypuszczenie przed premierą krążka dream-popowego Near byłoby jeszcze bardziej karkołomne. Tak źle, tak niedobrze, ani spać, ani się położyć. Rewelacyjna płyta, absolutny top. Tylko nie popełnijcie mojego błędu i nie wczytujcie się w teksty. Jest w nich okrągłe nic, doskonały koniec świata.

Delta Sleep, Ghost City

Złagodzili brzmienie, doszczętnie, wchodząc tym samym w rejony, które właśnie zwolniło Low. A tak przynajmniej mógłby sugerować otwierający krążek Sultans of Ping Albo trzeci na płycie, nieco nieczytelny i nieuchwytny, Ghost. W gitarach przeważa wprawdzie podejście post-hardcore’owe, ale całość brzmi dość gładko, zdecydowanie nienachalne. Dużo tu budowania napięcia, skradających się riffów, pozornie spokojnych wokaliz, jak w genialnym Dream Thang. Dla matematyków po godzinach.

Forth Wanderers, Forth Wanderers

Ekipa Sub Pop trzyma rękę na pulsie – zakontraktowanie Forth Wanderers to kolejny świetny ruch wytwórni. Nowojorczycy, którzy z braku czasu piszą piosenki przez e-mail, jeden z nielicznych licealnych zespołów, który przetrwał liceum. I dobrze, bo ekipa kontynuuje wątki podejmowane wcześniej przez takich gigantów, jak Built to Spill czy The Breeders. Niech to starczy za rekomendację.

Frankie Cosmos, Vessel

Frankie Cosmos nie zawodzi. Jej offowy koncert z 2017 r. zapamiętałem jako jedno z najprzyjemniejszych wydarzeń tamtej edycji festiwalu. Zresztą, „przyjemność” to słowo klucz do twórczości Grety Kline i towarzyszących jej muzyków. Te piosenki po prostu się sączą w tle, są dobrze napisane i zwyczajnie nie męczą ucha. Bywa bardzo intymnie, jak w utworach Duet czy I’m Fried. Gdyby ludzie częściej słuchali Frankie Cosmos, odnotowalibyśmy znaczące spadki w statystykach przemocy domowej. To rock sypialniany, a w każdym razie niestadionowy. Być może właśnie o to chodzi.

Franz Ferdinand, Always Ascending

Po przeciętnym Right Thoughts, Right Words, Right Action panowie z Franz Ferdinand wracają w dobrym stylu. Odpalają przy tym kilka oczywistych szlagierów (Lazy Boy, Paper Cages, Feel the Love Go), pozostając bardzo funky, Gang-of-Four-funky. Z jednym dodatkiem – syntezatorami. Dzięki temu momentami brzmią jak grupa rekonstrukcyjna lat osiemdziesiątych. Nic, tylko uderzać na parkiet.

Iceage, Beyondless

Jedna z najważniejszych post-punkowych kapel kończącej się dekady wróciła w zeszłym roku z nowym krążkiem, który powitałem radośnie jak żona męża-żołnierza przylatującego z misji stabilizacyjnej. Duńczycy kolejny raz zabrali mnie w podróż po dźwiękach kapel tak mięsnie opisanych przez Simona Reynoldsa w Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Ale nie jest to kopiowanie jeden do jednego The Fall i Wire – chłopaki potrafią momentami zabrzmieć jak kaszmirowe Led Zep (posłuchajcie Under the sun, trzeciego kawałka z Beyondless), innym razem stają się Talking Heads 2.0 (Thieves like us), jednak we wszystkich próbach pozostają jakoś osobni, inni od innych. Gdyby sprzedawali ich w żabkach, to mógłbym powiedzieć, że to kupuję.

IDLES, Joy as an Act of Resistance

W kraju skręconej wódki i wiecznego listopada radość faktycznie urasta do rangi aktu oporu. Tym bardziej warto sięgnąć po drugi album IDLES. Krążek, na którym panowie przemieszczają się swobodnie między barowymi klimatami The Fall i apokaliptycznym wygrzewem à la Killing Joke. Choć z jeszcze nowszej fali post-punkowego grania wyżej cenię Protomartyr i Ought, Joy as an Act of Resistance dało mi dużo radości. Sprawdźcie, czy ten cały szum wokół IDLES jest jakkolwiek uzasadniony.

Interpol, Marauder

Mieli swoje pięć minut. No, może trochę więcej. Wydane na początku poprzedniej dekady albumy Turn On the Bright Lights i Antics weszły do indie-rockowego kanonu. Marauder raczej tam nie trafi, ale czy w schyłkowym antropocenie naprawdę powinniśmy zajmować się hierarchiami i historią muzyki, dla której to już ostatnie podrygi? Lepiej wsłuchać się w taneczny beat The Rover, powspominać stare czasy. Bohaterowie bywają zmęczeni, ale ci przynajmniej nie męczą słuchaczy. Warto przekonać się na własnym sprzęcie.

Item, Sad Light

Jeżeli nie podobało ci się nowe Low, to to jest droid, którego szukasz. Jeśli uważasz drugą płytę Rainer Maria za klasykę – to jest to ten sam droid. Tak samo, jeśli nigdy nie wiedziałeś, co to slowcore, albo po prostu nie masz planów na wieczór. Czarujące.

Lie After Lie, Wszystko W Twoich Rękach

Polska odpowiedź na Is Survived By Touche Amore, z gitarzystą Defeatera za konsoletą. Rzecz na wskroś nowoczesna, świetnie brzmiącą i wyjątkowo pomysłowa, a także rzadki przykład polskiej kapeli, która nie rozpadła się po pierwszej epce. Demonstracja siły. Godło „Teraz Polska!” i znak jakości Q.

Low, Double Negative

Zepsuły im się piosenki. To dzieje się zwykle wtedy, gdy urząd prezydenta USA obejmuje republikanin. Świadczy o tym choćby tytuł krążka, który odnosi się wprost do jednego z kwiatków Donalda Trumpa. Ciężko tu znaleźć czytelną partię gitary. Nie ma także co liczyć na nośne refreny. Zamiast tego mamy wyjątkowy porządek w chaosie i nieskrępowaną wolność twórczą. Medycyna estetyczna na poziomie frankensteina. Chyba nikt nie spodziewał się takiej płyty. Absolutnie nie można jej przeoczyć.

mewithoutYou, (Untitled)

Na nowy album mewithoutYou przyszło nam czekać cztery lata, ale nie był to dla muzyków z Filadelfii czas zmitrężony. (Untitled) atakuje od pierwszych sekund, jest to album ostrzejszy niż wszystkie znane mi jednorazówki o dwóch ostrzach. Patrząc z perspektywy konstrukcji poszczególnych utworów, czuć, że jest to kontynuacja Pale Horses, ale mam wrażenie, że obcujemy z tą ładniejszą siostrą. Siostra ma na imię Julia i urodziła się w latach dziewięćdziesiątych. Pachnie jak Teen Spirit, ale tylko wtedy, gdy całujesz ją w bark. Julia przeczytała Rok 1984 Orwella i koniecznie chce ci o tym opowiedzieć. Słuchaj z zaciekawieniem.

Mitski, Be the Cowboy

O nowej płycie Mitski napisano bardzo wiele. I słusznie, bo to zdecydowanie jeden z najlepszych krążków, które przewinęły mi się w 2018 r. przez playlistę. Album świetnie napisany i zaaranżowany. Miejscami bardzo taneczny, gdzieniegdzie chwytający za migoczące przedsionki z pewnością kardiochirurga. Nawet jeśli niespecjalnie rusza was pop, Mitski powinna was ruszyć. Dajcie jej szansę. Zrabujcie ten pociąg.

Mogwai, KIN

Szkoci z Mogwai mają kolektywną rękę do soundtracków. Po znakomitych ścieżkach dźwiękowych do Les Revenants i dokumentu o Francuzie, który chciał zabić Marco Materazziego, przyszła kolej na zrobienie tła do filmu o chłopaku, który znajduje w pustostanie giwerę z kosmosu. Wyszła z tego bardzo delikatna, przestrzenna płyta o dużych walorach relaksacyjnych. Serio, jeśli masz ochotę zilustrować sobie jakąś lekturę po ciężkim dniu w pracy, to KIN jest jednym z najlepszych możliwych wyborów. Nie będzie to może klasyk na miarę Young Team czy Happy Songs For Happy People, ale zdecydowanie jest to album klasowy, niesamowicie dojrzały, skrzący się od ciekawych patentów. Dla wyznawców i nieprzekonanych, do kawki i herbatki, od święta i na co dzień.

Nothing, Dance on the Blacktop

Trzeci album Zespołu-o-jednej-z-najwspanialszych-nazw-na-świecie nie rozczarowuje. Panowie ewidentnie odrobili lekcję ze Swervedriver, gitary prą do przodu, wokal shoegaze’owo zostaje z tyłu. Pod warstwami pogłosów czuć jednak hardcore’ową przeszłość muzyków – całość jest momentami ascetyczna, obita z ornamentów. Przede wszystkim jednak mamy tu dobre melodie, jak Blue Line Baby – jedna z lepszych piosenek minionego roku. Jest tu ciężar, poczucie rozczarowania, bliskie jak oszczędności skitrane w szufladzie z bielizną. Może mają rację. Może tak być, że „nadzieja” to kolejne słowo z dziurą na wylot.

Ought, Room Inside the World

Album, w który trzeba się trochę wgryźć. Zupełnie inny od świetnie przyjętego Sun Coming Down. Bardziej wyważony, zniuansowany. Wierny post-punkowym mistrzom, ale szukający czegoś dalej. Może nieco teatralny, może nieco przeestetyzowany. Mimo to przedziwnie satysfakcjonujący. Jest w tym droga jak w Disgraced in America. Jakiś komunikat. Spróbujmy go przechwycić.

Ovlov, TRU

Jedna z bardziej hałaśliwych rzeczy w zestawieniu – klimaty Pity Sex, a więc potężnie sfuzzowane indie z shoegaze’ową nutą. Trochę brakuje nośnych refrenów, najbardziej chwytliwe bywają tu gitary, które często wypuszczane są na pierwszy plan. Gitary raz niemal czyste, innym razem chrupiąco przesterowane, pełnoziarniste. Chyba najlepsze momenty na płycie to te, w których Ovlov nie bawi się w subtelności i zwyczajnie napierdala, jak w mocno najntisowych Fast G i Short Morgan (ten ostatni brzmi całkiem jak Dinosaur Jr). Witamy po przerwie.

Petal, Magic Gone

Petal to jedna z tych złotych dziewczyn amerykańskiego indie – obdarzona intrygującą barwą, utalentowana, wyciągająca i mierząca wysoko, zanurzona w latach dziewięćdziesiątych. Magic Gone, jej drugi longplay, ma nieco spokojniejszy charakter od debiutu. Bardziej sypialniany niż salonowy, doskonale sprawdza się jako podkład do lektury. Warto zanurzyć się w intymnym świecie Kiley Lotz, posłuchać o jej wyprowadzce do Nowego Jorku, depresji, rozstaniu, powrocie na stare śmieci i coming oucie. Jest wyjątkowo komunikatywna. Drzwi pozostają otwarte.

Pianos Become the Teeth, Wait For Love

Will Yip jest cholernym geniuszem. Lista jego fantastycznych realizacji jest długa (Balance and Composure, Citizen, Pity Sex, Title Fight, Turnover – żeby wymienić tylko kilka), a nowy album Pianos Become the Teeth to kolejna perła w koronie, którą ktoś kiedyś będzie musiał mu założyć. Brzmienie całości jest aksamitne, proporcje – idealne. Uwagę zwracają zwłaszcza bębny, być może nawet dałbym się namówić na stwierdzenie, że to najlepiej nagrana perkusja w ostatnich latach. A co z zawartością? Jest dobrze, sporo tu dobrych piosenek, cudownie nieschematycznych piosenek. PBtT kontynuują drogę obraną na Keep You, tym razem jednak wpuszczają nieco więcej światła, to nie jest już muzyka smutna jak charmander na kąpielisku. Klimat chwilami zbliża się do Good Nature wspomnianego już Turnover, choć bywają momenty, w których zespół uderza z pełną mocą, prosto w splot słoneczny (tak jest w kulminacyjnym dla krążka Love on Repeat). W sam raz dla zakochanych i dla tych, którzy chcą z tym jeszcze poczekać. „Faint Manila, so familiar”. Klasyka.

Pinegrove, Skylight

Dosłownie moment zajęło ekipie Pinegrove dołączenie do ekstraklasy indie. Ich debiut, Cardinal z 2014 r., po prostu zawierał osiem dobrych piosenek. Czasem tyle wystarczy, musi wystarczyć. Skylight jest nieco obszerniejsze, bardziej dojrzałe. Nadal mocno 90’s, nadal bezpretensjonalne i niebywale wręcz satysfakcjonujące. Jest jak nieoczekiwana premia świąteczna od szefa podążającego krętymi ścieżkami Polskiej Szkoły Zarządzania. Rozsiądźcie się wygodnie, spodziewajcie się najlepszego.

Shame, Songs of Praise

Gdy wszyscy byli zajęci IDLES, panowie z Shame postanowili wypuścić najlepszy post-punkowy debiut roku. Z hymnowym potencjałem (One Rizla, Friction), ze skradającym się basem (The Lick) i jazgoczącymi gitarami, które wwiercają się w czaszkę (tu mógłbym wymienić właściwie wszystkie numery na płycie). Charlie Steen ma moim zdaniem potencjał, by stać się ważnym głosem na punkowej scenie, a jego chrypliwy głos idealnie pasuje do podkładów – wszystko na miejscu. Dużo tu The Fall i Wire, to na wskroś brytyjska płyta, w sam raz do popołudniowej herbaty. Poproszę bez mleka.

Speedy Ortiz, Twerp Verse

Obserwuję ich od debiutu. Zawsze mieli dryg do melodii i przesterowanych gitar. Trochę w tym było The Breeders, gdzieniegdzie pobrzmiewały echa Sebadoh. Tym razem jest delikatniej, po cięższych riffach, jak np. w Tiger Tank, z debiutu raczej nie ma śladu. Za to mamy tu trochę hałaśliwych solówek, np. w I’m Blessed. Rzecz dla fanów Tigers Jaw. Mam nadzieję, że są jacyś na sali.

Spiritualized, And Nothing Hurt

Niby to znamy. Bogate aranże, kolejne warstwy gitar, jeszcze jedna odsłona programu Apollo. Jason Pierce jest w tym elitarny – idzie na Marsa jak po swoje. Aż trudno uwierzyć, że postanowił to zrobić właściwie sam. Posłuchajcie On the Sunshine, numeru bardzo blisko spokrewnionego ze szlagierami w typie Electricity czy Hey Jane, a potem rozsiądźcie się wygodnie, bo następne w kolejce jest absolutnie przepiękne Damaged. Jedna z niewielu płyt, do których powinno się dodawać amerykańskie auto z silnikiem V8. I kilkanaście hektarów pustyni. „Take the road down to the stream / Be sure to keep your licence clean”.

State Champion, Send Flowers

Jedna z bardziej amerykańskich rzeczy w zestawieniu. Alternatywne country. Przy powstawaniu tej płyty nie została wydojona żadna krowa. Trochę gitar, jakieś smyczki, pianino. Siedem dość długich, często nastrojowych kompozycji (moim faworytem pozostaje Death Preferences). Muzyka drogi. Podobno gdzieś pali się jeszcze ogniska. Podobno gdzieś jeszcze są knajpy, w których można posłuchać takiej muzyki. Warto ich poszukać.

Tiny Moving Parts, Swell

Mam pewien problem z gitarowymi wymiataczami, tymi stadami szybkopalcych taperów, zakładającymi nóżkę na odsłuch mistrzami arpeggio – jakoś w ogóle nie kojarzy mi się to z muzyką. Dylan Mattheisen to na szczęście trochę inny typ. Niby nieco strząsa pyłek z gryfu, ale robi to ku chwale melodii i harmonii. Dzięki temu mamy po prostu dobre piosenki, grające to pauzą, to ciekawą progresją akordów. Gdzieś między American Football a The Fall of Troy. Między klasycznym Midwest emo a nowoczesnym podejściem do pop punku. Bardzo przystępne.

Wax Chattels, Wax Chattels

Wy mówicie „Daughter”, ja mówię „Wax Chattels”. Nowozelandczycy przywalili tak, że ciężko się pozbierać. Bardzo sekcyjna płyta, i nie ma się co dziwić – to skład bez gitary, więc trzeba sobie jakoś radzić. Zresztą i tak nie byłoby dla niej za dużo miejsca, bo trzeba pomieścić dwa wokale i klawisz. Rezultat końcowy to bardzo gęsty, momentami nieco industrialnie zabarwiony post-punk. Bardzo osobny i rozpoznawalny od pierwszych dźwięków. Jedno z większych odkryć 2018 r.

Zapruder, Zapruder

Na koniec coś od czapy. Francuzi z dystansem do tego, co robią, pozostający niby miejscami w rock’n’rollowej stylistyce (otwierający I Left My Appendix in NYC), ale czasem odpalający do tego coś z rejonów noise/math/chaotic hardcore. A gdy uznasz, że niczym cię nie zaskoczą – pojawia się saksofon (jak w rewelacyjnym Dracula Love Hotel). Trochę taki Jon Spencer Blues Explosion metalu. Erudycja plus humor. Gruba kreska. Fajnie to sobie wykoncypowali.

 

2018 w słuchawkach “Stonera Polskiego” – posłuchaj

 

 


Tomasz Bąk (1991 r.)  – kolektyw schizofreniczny. Autor trzech książek z wierszami, ostatnio wydał tom “Utylizacja. Pęta miast” (2018). Laureat nagrody Silesius w kategorii Debiut za tom “Kanada” (2011), za tom “[beep] Generation” (2016) nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.