Podsumowanie muzyczne I połowy roku 2019

Tomasz Bąk | Opublikowano w: #3, publicystyka

Bez zbędnego wstępu – dwadzieścia płyt, które wylądowały na mojej playliście w pierwszych pięciu miesiącach tego roku. Kilka debiutów, kilka powrotów z zaświatów, parę zaskoczeń. Przegląd gitarowej alternatywy z kraju i ze świata, każdy dźwięk poddany skrupulatnej i wąsatej analizie – playlista standardowo na końcu, co by nie być gołowąsnym. Bawcie się dobrze!

American Football – LP3

Poemat, tyle że gitarą. No i podzielony na osiem części, żeby nabić trochę scrobbli na last.fm. Otwierający Silhouettes (rewelacyjny numer!) sączy się gdzieś w tle, ale kilka razy przebija się do meritum. I właśnie taki to album, atmosferyczny, nieco wycofany, z lekko onirycznymi wokalami (głównie w występach gościnnych) i sporą ilością pogłosu. Dość wyraźna zmiana po zachowawczym LP2, jakby tym razem nie do końca obchodziło ich zdanie ludzi, którzy dwadzieścia lat od debiutu chcieliby usypać im kopiec. Tym bardziej warto chwycić za szpadel.

Bastard Disco – China Shipping

Nie pamiętam już, gdzie na nich wpadłem, ale w życiu nie uwierzyłbym, że to polska kapela. Trochę wczesnych Pumpkins, nieco Hum, brzmieniowo – solidna dawka Ovlov. Bardzo kumate gitary, nienaganny angielski, sekcja grająca dokładnie to, co trzeba. Sophia startuje mocnym riffem, ale później otrzymujemy dużą dawkę melodii. Dalej zdarza się i przesterowany bas, i jakieś noise rockowe patenty; słychać, że mają pomysł i doskonale wiedzą, co z nim zrobić. Clear! brzmi trochę jak DZ Deathrays, więc jest bardzo świeżo i motorycznie. Zaskoczenie na miarę Chastity, tym radośniejsze, że łatwiej będzie ich ucelować koncertowo. Ciekaw jestem, czy są w stanie odtworzyć ten sound.

Blankenberge – More

Nurzamy się w pogłosie. Otwierające album Islands przywodzi na myśl dokonania Slowdive i My Bloody Valentine, chociaż w jakiś sposób przerobione, uaktualnione o to, co słyszeliśmy na najważniejszych post-rockowych płytach ostatnich trzydziestu lat – perkusja brzmi motorycznie, jak w najlepszych momentach God Is An Astronaut. Jest różnorodnie: oniryczny, przepiękny utwór tytułowy prowadzi nas do wręcz punkowego (gdyby im wyłączyć te efekty) Go, który jednak rozwija się w dość nieoczekiwanym kierunku. Dużo zaskoczeń i chyba duże zaskoczenie. Jedna z przyjemniejszych płyt w zestawieniu.

Cherry Glazerr – Stuffed & Ready

Dziewczyny rządzą współczesnym indie, trzeba to jasno powiedzieć. Ohio zaczyna się bardzo delikatnie, wokal jest shoegaze’owo schowany, a gitara podąża śladami Mariki Hackman czy debiutu Petal. Kolejny numer przypomina nieco dokonania Warpaint, choć nie brakuje mocniejszych momentów – bywa punkowo i naprawdę głośno, jak na najlepszych albumach Sleater Kinney. Pełne spektrum. Chyba już czas na duże sceny.

Defeater – s/t

Wydaje się, że trzeba mówić o drobnym regresie. Jak gdyby genialnym Abandoned doszli do ściany i zastanawiali się, co z tym zrobić dalej. Pomarudziłbym także na mix – jakkolwiek sekcja rytmiczna jest od dawna najjaśniejszym punktem Defeatera, chowanie za nią wokalu nie jest najlepszym rozwiązaniem. Ale mniejsza z malkontenctwem – to nadal bardzo dobre piosenki. Czasem kierujące się w rejony More Than Life (List & Heel), czasem po prostu nowocześnie hardcore’owe. Najlepszy wybór na start? Może bardzo bezpośrednie, jadące do przodu Mothers’ Sons? Lekko noise’owe w warstwie gitar Dealer/Debtor? Polecam też wieńczące dzieło No Man Born Devil, ze świetną partią perkusji. Pozostawia dobre wrażenie.

Fontaines D.C. – Dogrel

Ćwiczyliśmy podobne historie na płytach IDLES i Shame. Młodzi, lekko bezczelni wyspiarze z klasyką punk rocka i post-punku w małym palcu. Tu mamy wręcz kryptocytaty z The Clash i Sex Pistols. A gdy nie cytują, to albo sami sobie wykuwają pomnik w rodzinnym mieście (robiące za klamrę dla płyty Big i Dublin City Sky), albo robią coś hałaśliwego, ale z taką melodią, że nic, tylko iść pod prysznic (Too Real, Hurricane Laughter). Trochę słabiej wypadają te lżejsze rzeczy, choć jak na debiut i tak jest nieźle. A wszystko naprawdę dobrze nagrane i zmiksowane, dobry balans między potem a proszkiem do prania. Ojciec, prać!

Gang of Four – Happy Now

Status phasera – ROZKRĘCONY. Wielu recenzentów nie zostawia na nich suchej nitki po tej płycie – że brzmienie nie to, że zdrada ideałów, że to już właściwie nie jest Gang of Four. Mam wrażenie, że piszą to ludzie, którzy słuchali jedynie Entertainment!. I to też niezbyt uważnie, bo funkowy kurs jest utrzymany, podobnie jak kurs polityczny (Ivanka… to tylko jeden z przykładów). Usta milczą, stopy tańczą. Kwadratowy taniec jest kwadratowy. Sprawdźcie sami.

GOLD – Why Aren’t You Laughing?

Noise/post-punk z damskim wokalem? Brzmi jak złoto. Bardzo sekcyjne granie, z lekko wycofanym śpiewem. Nie przeszkadza to w budowaniu wspaniałych melodii (posłuchajcie refrenu w Things I Wish I Never Knew!). Wypracowali charakterystyczne brzmienie, a znakiem rozpoznawczym stają się gitarowe zagrywki oparte o technikę tremolo picking. Podoba mi się sposób, w jaki Holendrzy operują dynamiką – od słodkiego wręcz wstępu z utworu tytułowego aż po totalny, lekko deafheavenowy rozpierdol w końcówce Please Tell Me You’re Not the Future. Najlepszy holenderski produkt od czasów Robina Van Persiego.

Hanako – Powiedz mi, że to przetrwasz

Na taki polski zespół czekałem całe życie: wściekły, desperacki, cholernie głośny. Autorska mieszanka noise’u i post-hc – w kraju, który nie miał szczęścia do swojego At the Drive-In jest to wydarzenie epokowe. Być może mógłbym pomarudzić nieco na produkcję (ze szczególnym uwzględnieniem brzmienia bębnów), może miejscami nie do końca podobają mi się teksty… Ale jebać, bo Hanako proponuje niesamowitą dawkę energii, ich debiut jest jak precyzyjny zastrzyk z kofeiny. I sporo tu dobrych melodii (taka Duszność kompletnie nie bierze jeńców) – czasem to zasługa wokalu (lub jednego z wokali), innym razem ta rola przypada gitarom, ale praktycznie każdy kawałek jest czymś więcej, niż bałaganem. A nawet jeśli zostaje sam bałagan, to nikt nigdy nie robił nad Wisłą takiego bałaganu. Marzę o zobaczeniu ich na żywo.

Holding Patterns – Endless

Trzy piąte składu nieodżałowanego Crash of Rhinos postanowiło znów chwycić za instrumenty i nagrać płytę pod nowym szyldem. Nadal jest to post-hc/math, ale tym razem wyszło momentami nieco bardziej wtwarzowo, niż na Knots. Tak jest w At Speed, który brzmi, jakby go żywcem wyciągnąć z lat dziewięćdziesiątych – trochę Fugazi, trochę Slint, jakieś echa Quicksand. W warstwie wokalnej słychać wpływy midwest emo, choć bardziej Mineral, niż Sunny Day Real Estate. Pochwalić należy produkcję – brzmienie jest czytelne, duże wrażenie robi zwłaszcza perkusja – klarowna, bardzo bezpośrednia. Całość przyjemnie zaskakuje; miło, że wrócili po przerwie.

Kwiaty – s/t

Kolejni debiutanci, tym razem chyba nieco niezdecydowani – gdy rządzi gitara, idziemy w kierunku dream popu czy shoegaze. A gdy przestaje, to mamy lekko stęchły wyciąg z polskiej alternatywy lat osiemdziesiątych, co niektórym pewnie odpowiada, a mnie jednak trochę odstrasza. Wolę te bardziej hałaśliwe momenty (Siekiera), a jakbyście spytali, co zapamiętam z tej płyty, to będzie to na 100% Koniec wakacji – dynamiczny, dobrze napisany numer o relacjach damsko-męskich z przewodnią rolą riffu. Szkoda, że nie ma tu więcej podobnych momentów, takich, w których pomysł nie ogranicza się do włączenia pogłosu. Mimo to myślę, że warto ich obserwować, bardzo możliwe, że jeszcze czymś nas zaskoczą.

La Dispute – Panorama

Emo dla zaawansowanych? Spoken word post-hardcore? Jakkolwiek byś tego nie nazwał, wrócili i mają się dobrze. Po dwóch raczej przeciętnych albumach wreszcie pokazują klasę. Warto słuchać jako zaplanowanej całości, choć wiele numerów obroniłoby się na singlu – melancholijne Rhodonite and Grief, agresywniejsze Footsteps at the Pond, rozpisane na dwa akty Fulton Street i smacznie połamane There You Are (Hiding Place). Znaleźli odpowiedni balans między dialogami gitar a rozpaczliwymi wokalizami. Zdjęli trochę gainu, ale zachowali energię. Operują dynamiką znacznie lepiej, niż kiedykolwiek. Grają w swojej lidze, ciężko wyobrazić sobie wyższą klasę rozgrywkową.

Lost Under Heaven – Love Hates What You Become

Jedna z bardziej zaskakujących rzeczy, jakie wylądowały na mojej playliście w ostatnich miesiącach. Duet z Manchesteru momentami porusza się w tych rejonach indie, których nie penetruję za często. Powiedzmy, że reprezentują dość nowoczesne podejście do muzyki okołogitarowej, brzmiąc miejscami jak bardziej radykalne brzmieniowo Alt-J, innym razem cofając się do wyspiarskich szlagierów wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Otwierający album Come to idealny banger festiwalowy albo kawałek z reklamy nowego kompaktowego crossovera popularnej marki. Potem robi się trochę bardziej intymnie, Bunny’s blues przywodzi nieco na myśl ostatni album Feist. Most High idzie w kierunku Beach House. Utwór tytułowy spokojnie mógłby znaleźć się na płycie Mojave 3. Trochę shoegaze, trochę dream pop, trochę z klasyki alternatywy. I wszechobecny groove. Świetna robota!

Pile – Green and Grey

Absolutny faworyt w zestawieniu, jedna z ważniejszych płyt dekady. Najlepszy album jednego z ciekawszych zespołów. To właściwie noise progresywny, świetnie wykoncypowany i bezbłędnie nagrany. A takie The Soft Hands of Stephen Miller to jedno z nielicznych osiągnięć administracji Donalda Trumpa. Na osobne zdania zasługuje wokalista Rick Maguire – cóż za charyzma! Ile pasji w krzykach i melodeklamacjach! Momentami zbliża to Pile do dokonań Killing Joke, jest tu podobna dawka szamaństwa i dobrze pojętej szarlatanerii. Nie mogę się uwolnić od tego krążka.

PUP – Morbid Stuff

Jakby the Get Up Kids wzięli na warsztat utwory Future of the Left. Albo może na odwrót? W każdym razie jest dość niezobowiązująco, ale na wysokim poziomie. Dużo gry dynamiką, zmianą tempa, trochę matematycznych błyskotek. Produkcja jest na tyle dziwna, że można przegapić sporo fascynujących gitarowych zagrywek… Dlatego warto przebić się przez tę nieco kabaretową otoczkę i przesłuchać rzetelnie. Raczej odkopać, niż zakopywać po pierwszym odtworzeniu.

Sebadoh – act surprised

Cesarzowie lo-fi wracają po sześciu latach przerwy. I jest to powrót w dobrym stylu, nowy album raczej nie zawodzi. Trochę chóralnych zaśpiewów, przyjemnie pochrupujący bas i bardzo najntisowa gitara. Dobre wyważenie między mocniejszymi momentami i chwilami wyciszenia. A wszystko pięknie zakurzone i chropawe. Ładnie się starzeją.

Secret Band – LP2

Czy w przypadku grup hardcore’owych można w ogóle mówić o koncepcji supergrupy? W tym wypadku – jak najbardziej. Do stołu podano dość przystępnie, produkcja jest wyprasowana, z lekkim połyskiem. Z reguły takie rzeczy odbywają się kosztem energii, ale nie jest to przypadek LP2. Dostajemy zgrabny pakiet uroczych łamańców, przywodzących na myśl czasem the Fall of Troy, innym razem – nieodżałowany the Dillinger Escape Plan. Pomysłami i patentami mogliby obdzielić kilka albumów, a i tak zostałoby jeszcze trochę na B-side’y. Jasne, nic nowego – trochę z metal- i deathcore’u, jakieś noise’owe rzeczy, sporo zabaw metrum. Nie dość, że smaczne, to jeszcze mocno kopie.

Sleaford Mods – Eton Alive

Jeśli znudziło was odtwarzanie Beastie Boys na imprezach, to nowe Sleaford Mods może być tym, czego szukacie. Kebab Spider to spoken word disco i nie odtwarzajcie tego na słuchawkach w drodze do monopola, bo obskoczycie wpierdol za bujanie się. Ogólnie bas rządzi, jest bezczelnie post-punkowy, dobra szkoła Gang of Four i The Fall. Jest też trochę niemal klasycznego punka, rozpędzonego od początku do końca (Flipside). Warto też zauważyć, że jak na tak ograniczoną formułę, to udało się zapewnić sporą różnorodność kawałków. Czekam na wydanie kolekcjonerskie z kursem tańca. Przyda się.

Soen – Lotus

Nie jestem wielkim entuzjastą progmetalu, z reguły bawi mnie do łez. Trochę jak z pytaniem fanów Dżemu o przepis na kompot. Z Lotus jest nieco inaczej; jasne, momentami nadal jest to dość pompatyczne i pretensjonalne, ale dziwnym trafem po prostu dobrze się tego słucha. Może to zasługa świetnych linii basowych (aż chciałoby się więcej niskich tonów w miksie!), może kwestia otrzaskania muzyków, a może po prostu gwałtownie się starzeję i trochę tęsknię za progmetalowymi płytami katowanymi w gimnazjum? Jeśli odpuścimy sobie powód numer trzy, to może się okazać, że warto sięgnąć po ten album. Rafał Gawin lubi to.

The Brian Jonestown Massacre – s/t

Jeśli też ciężko połapać ci się w kolejnych albumach wydawanych przez the Brian Jonestown Massacre, spieszę z pomocą już w pierwszym zdaniu: akurat po ten zdecydowanie warto sięgnąć. Bardziej nostalgiczny niż penetrujący nowe rejony, dość mocno przypomina mi mój ukochany Bravery Repetition & Noise. Weźmy takie Tombes Oubliées, idealny numer, by wytłumaczyć osobom postronnym brzmienie tej kapeli – średnie tempo, kolejne warstwy gitar, wokal à la My Bloody Valentine, prosta i skuteczna gra sekcji rytmicznej. Wreszcie mamy po prostu coś więcej, niż zapis zabaw z vintage’owym sprzętem gitarowym – znowu mamy zestaw dobrych piosenek. Więc, nawet jeśli zawiódł cię zeszłoroczny koncert na Off Festivalu, zwyczajnie warto dać kolejną szansę i nadstawić ucha.

The Dandy Warhols – Why You So Crazy

Jeden z tych bardziej cool zespołów postanowił zrobić coś nowego. Zaczęli od redukcji – pozbawili perkusję wszystkich talerzowatych elementów. I prawdopodobnie dość gruntownie przesłuchali ostatni album Low, bo gdzieniegdzie słychać echa Double Negative i stojącą za nim filozofię psucia piosenek. Tu jednak jest nieco bardziej tradycyjnie, ze wszystkimi smaczkami z rejonów bluesa i country, które są jednym z ich znaków rozpoznawczych. Tym razem jednak nie obcujemy z płytą wybitną, kilka utworów brzmi raczej jak szkice, jakieś dziwne B-side’y z kompilacji dla trzech najbardziej zagorzałych fanów, więc jeśli the Dandy Warhols niespecjalnie cię grzeją, to płyta nie zrobi na tobie większego wrażenia. Ale jeśli masz jakieś dobre wspomnienia związane z kapelą, to jak najbardziej warto spróbować.

The National – I Am Easy To Find

Szukanie na siłę. Próba jakiejś rekonstrukcji, jakiejś dekompozycji. Wszechobecny występ gościnny. Niestety, bez energii Sad Songs for Dirty Lovers i bez melodii Trouble Will Find Me. Zamiast tego sporo przynudzania i wszechobecne ponadgryzane zagrywki gitary. Ale przede wszystkim – dziwaczna flauta, mało emocji, mało operowania dynamiką, ruch jednostajny, choć niekoniecznie prostoliniowy. Nie zostawili nawet jednego charakternego singla, zupełnie nic do mruczenia przy zmywaniu. Pogubili się.

The Saturday Tea – Quicksilver Dreams

Stylowe to bardzo. Jak gitary i marynarki Troya van Leeuwena. Jak debiut Black Rebel Motorcycle Club. Jest oldschoolowo i psychodelicznie, gitary lądują na pierwszym planie, czasem na wierzch wybija klawisz (tak jest w barowym Jump My Bones), swoją opowieść snuje także wokal, nieco zblazowany, nieco beznamiętny – wiecznie cool. Jeśli lubicie wczesne Tame Impala, Bubblegum Marka Lanegana, The Black Keys i późne QotSA – jesteście w domu.

Obiecana playlista: https://open.spotify.com/user/21hesybu2o4ufahhdk6kvjmii/playlist/2FcBE6oFWfoCorwKywsFSk?si=y9CNC_T8SBuz3JxQgfrTCg

KOREKTA: Dorota Ponikowska


Tomasz Bąk (1991 r.)  – kolektyw schizofreniczny. Autor trzech książek z wierszami, ostatnio wydał tom „Utylizacja. Pęta miast” (2018). Laureat nagrody Silesius w kategorii Debiut za tom „Kanada” (2011), za tom „[beep] Generation” (2016) nominowany do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.