na przystanku smarkanie wprost do kosza z
Marta Podgórnik, płodne dni
przytrzymaniem jednej dziurki,
i po czesku odwracanie numerów autobusów
i tak jadących w jedno i to samo miejsce.
Znam różne formy satysfakcjonującego zadawania bólu. Ale najbardziej lubię, gdy ktoś mnie konstruktywnie obraża. I o tym jest ten tekst, pisany kilka miesięcy pod specjalnym nadzorem; przekraczający granice dobrego smaku, biografizmów i kolejne dedlajny. Jak jednak w inny sposóbwiarygodnie i zdrowo opowiadać o Łokciu jelenia świeżo upieczonej debiutantki – Żanety Gorzkiej? Chyba tak? Albo i nie?
Patryk Kosenda to wytrawny drwal. Zawsze uda mu się wyrąbać jakiś kształtny kawałek, nawet jeśli ten nigdy do niego nie należał; ba, nie znajdował się nawet na najdalszej orbicie jego ultraawangardowych i hiperstonerowych poszukiwań. I rzuca temat: zobacz, tak pisze Żaneta Gorzka. A ja na to: niemożliwe. I wczytuję się raz, drugi i trzeci; i szukam środowiskowych punktów zaczepienia. Obalam plotkę, że to niby ja (choć przecież zdarzało mi już siebie recenzować), nie pasuje mi Dominik Bielicki i inni antyironiści, zbyt mało prawdopodobne jest, by podobne odpryski tworzył copyrighter; Adam Kaczanowski? To nawet nie jest on.
Ale do meritum. Po takich lekturach nie mogłem usiedzieć w miejscu, więc zamówiłem u Autorki wiersz do Liberte!, wraz z notą bio i zdjęciem. Dostałem wiersz:
Żaneta Gorzka – ta zimna pani.
i notę:
Żaneta Gorzka – ta ciepła pani.
I mógłbym już radośnie zakrzyknąć (choć za drugim razem, przynajmniej w tym pierwszym przypadku, poszło mi gładziej: https://liberte.pl/wiersz-wolny-aneta-gorzka-w-zyciu-trzeba-miau-miau/ – dziękuję za uwagę)! Przed Państwem wystąpiła enigmatyczna postać z awatarem nakreślonym wprawną ręką dziecka, o wylewnym i rzewnym stylu postowania i memowania (dopóki utrzymywała konto na Facebooku). Z samej stolicy, centrum wydarzeń okołoliterackich i wydawnictw.
A przynajmniej tak się przedstawia, taką rozchwianą osobowość tworzy i za awatarem, niechlujnie narysowanym, się ukrywa. Natomiast w bieżączce i zaszłościach literackiego grajdołu orientuje się więcej niż sporo. Zresztą – spójrzcie na podziękowania; tłum żyjących i nieżyjących postaci z poezji, prozy i dramatów tego (nie)naturalnego środowiska. Brakuje chyba tylko Człowieka Pizdy Bąka; chyba że ukrywa się pod pseudonimem Christopher Lambert. Oczywiście zamysł jest prosty: wymienić chronologicznie inspiracje, nawiązania i ukryte dedykacje; stworzyć instrukcję, która utrudni obsługę przez zbytnią dosadność w odzieraniu tych deliryków z resztek tajemnicy.
I w ten sposób też, można powiedzieć „tłumnie”, zbiera cudze poetyki, by wręcz ich nadużywać. Uważnie, konkretnie, minimalizując ryzyko nastąpienia na odcisk jakiejś zbyt sklasyczniałej dykcji, tradycji i zeszytom na wskroś literackim. Nawet gdy miauczy, łasząc się do Tuwima. Nawet gdy się łasi do najnowszych, choć już nieco odgrzewanych, odkryć poezji zaangażowanej. Nawet gdy po prostu żartuje. Nawet gdy – fanfary, ty chuju stary! – łaknie miłości w czasach pozbawionych choćby męskich odpowiedników żeńskości, choćby niebinarnych.
Jakie tu mamy czasy? Zaprzeszłość w zbyt szybko przewidzianej przyszłości. Więc: jest zgoda na nieporządek wszechrzeczy, jaki będzie można zastać; a skoro już się wydarzył w planach i czczych marzeniach, jego czasy minęły.
Stąd pewnie wrażenie aur. Aury delikatności – pierwszej cechy tych tekstów, na którą zwróciłby uwagę równie zwiewny i tylko nieco bardziej ezoteryczny Wróżbita Maciej. I aury praktycznie niemożliwej parzystości, a może nawet i parzystokopytności – co zaznaczyłby Lew Starowicz skrzyżowany z Krystyną Czubówną, albowiem, począwszy od zestawu mott (Góra, Pogodno, Wróblewski, Dick), dekonstruuje się w tych zapiskach resztki męskości, duszonej w sosie własnym i podawanej z resztkami ironii. I tu, i tu – kompromitacja. Apogeum takiego (słusznego) utrwalenia stanu rzeczy możemy zaobserwować w liryku katastroficznym Nooo, drap…, gdzie męskość zyskuje (czyli traci) trzy atrybuty: dwa rodzaje cierpienia – boso i w laczkach – oraz udawanie ceraty, co uzupełnia się: kongenialnie. Z nadmiaru przestrzeni genius loci się poci.
Te teksty, te zapiski – możemy żonglować niedookreśleniami. „Wiersze” – to zdecydowanie za mało napisane. Autor(ka) nie dociska, więc ktoś musi zacząć pierwszy. Jak napisałem w komentarzu pod linkiem do zestawu utworów Autorki na stronach wydawnictwa j: „Gorzka, Gorzka, tylko nie jakiś grabarz”. Teraz, pewnie, ująłbym to inaczej, ale tak spontaniczne ciągi skojarzeń wymagają natychmiastowych interwencji. Inaczej zbyt szybko rozmyją się niczym pianka po goleniu nieznacznie tylko odrośniętej pachy.
Ale od początku: w tych wierszach-pocztówkach z przedpandemicznych wakacji rządzi i nierządem jednocześnie stoi – minimalizm. Poczucie humoru zbliżone do fanpejdżu Miłosz jest piękny: nieco egzaltowane, nawet jeśli taplające się w absurdzie, to w temperaturze pokojowej i wygodnych kapciach-płetwach. Jakby Różowy Czub stał się dzieckiem, które zgubiło się podczas kolorowego jarmarku, tracąc czas w blaszanym zegarku.
Ale wracając do delikatesów, czułych sprzedawców kapitalistycznych frazesów: w tych utworach czule traktuje się nawet Michaela Jacksona, który nie słodzi kakao. Jak to w ogóle możliwe, by taki dziecięcy artysta estradowy nie miał dobrego smaku? Powiecie: ależ to zwyrol; i bardzo prawdopodobne, że tak w rzeczywistości jest; w wierszu Gorzkiej urasta jednak do rangi (gorzkiego) symbolu. Nie wspominam nawet o lekturowej drodze na skróty, czyli interpretacji braku substancji słodzących jako sygnału doświadczeń niekoniecznie charakterystycznych dla sielskiego i anielskiego dzieciństwa. Jednak wspomniałem? Przejmuję metody Gorzkiej, tak mnie wkręcił ten wic rudy niczym rydz (nieodżałowany Zdzisław Jaskuła z taką swadą wykonywał ten przebój, dygając obiema nogami, że spokojnie mógłby wystąpić w teledysku do jednego z gorzkich wierszy; może nawet – nago).
Ale idźmy, ciągle idźmy w stronę braku słońca. Vox karpia odnosi się do tematów ostatecznych: ostatecznie przekarmia mit wigilii i pustego talerza. I nie jest to dobra karma; po niej tylko zgrzytanie braków zębów. Ale brak rodzi nadmiar – i tak toczy się kołowrót dziejów: w słowach „a potem biorę sobie waszą kotkę za żonę” zapala się światełko, czai tęsknota do stałości, pewnych punktów odniesienia, nawet w odniesieniu do spontanicznych odwiedzin nowych miejsc. Stare chłopskie porzekadło – „przyjdę do ciebie i spierdolę ci święta” – przy takim dictum traci moc rażenia. Można usiąść i porozmawiać o czymś naprawdę istotnym.
Czyli przy takim ładunku ironii i humoru przez pierwszą, niepoważną warstwę znaczeniową, jednak prześwituje tęsknota do prawdziwej miłości, jednak przez anturaż gagu, grepsu i zlewki przebija się poważny brak fundamentalny. O czym szumią wierzby? Szumią wierzby? Wierzby? kończy wręcz dramatyczne ostrzeżenie w zaśpiewie: „Podejdzie cię pod osłoną nieba i z zimną krwią pokocha”. Nikt tak pięknie nie płakał, że miłość się go boi.
A jeszcze, niemalże na deser, Gorzka rozprawia się z fundamentalnym nadmiarem – w Co ja tutaj robię, na motywach kultowego fragmentu Apokalipsy według nieświętego Piotra Przybyły – z językiem, który się kończy na abażurze i bakłażanie. I niech tak zostanie.
Ta zimna pani, która tak mnie rozsierdziła, to jednak śmierć. Śmierć, panie, nad jej duszą. Zresztą absolutów jest więcej: na sąsiedniej stronie Deus ex machina w postaci „wielkiej kosmatej graby”. Choć może przesadzam, może tu chodzi wyłącznie o urofilię? Motywy takowe uskuteczniają się w kilku tekstach i mają wydźwięk raczej pozytywny. Co w najnowszej poezji polskiej – nawet jeśli wulgarnej, to i tak zawstydzonej, nieośmielonej i zamkniętej – jest naprawdę godne naśladowania. Róbmy niebezpieczne rzeczy chociaż w wierszach.
I właśnie tematyka, z pozoru tylko miłosno-erotyczno-środowiskowo-memiczno-anegdotyczna, skręca w rejony trudne i brudne. Na przykład w połałajce Gęsta jest ta miłość jak cholera igra się z samym Demonem Genderem, mówiąc, iż zakochani nie odróżniają cioci od wujka. Znowu miłość wszystko zwycięża, ale ile można się w niej pławić?
Lukier smakuje co najwyżej z dziegciem. Dlatego pragnę nadmienić, że nie wszystko w tej książce gra, tańczy, śpiewa i powoduje drgania. Niektóre wiersze trzeba najpierw poniańczyć, a i tak nie da się z nich wycisnąć więcej niż kilka jednorazowych grymasów. Ale takie jest ryzyko podejmowania ryzyka, bicia głową piany w mur bandy. Niech za przykład posłuży taka Ars poetica: ma bawić, a uczy. Na błędach. Seksizmu. (Odpowiadam: my mamy większe torebki; i chuj). A takie Tajemnice rurki próżniowej… odgrzewają suchary z Familiady: „Kobieta stygnie mężczyzna płonie”; jeśli mi stanie, to się obronię – i możemy tak dalej, aż wszyscy trafimy na jakieś listy dłużników niewypłacalnych. Natomiast wiersz z Derridą w tytule ma sam tytuł; a co innego może mieć? Co z tego, że opiewa się tam (jak dawno nie) poloneza? Przecież i tak polskie znaki, żeby nie powiedzieć – znaki jakiekolwiek – odgrywają w tym zbiorze role pretekstowe. Jeśli do czegoś odnoszą, to dość szybko (i bezboleśnie) znoszą to w następnym ciągu znaków; i tak do końca, do wymazania.
Ale taki już los strzałów. Fajerwerków podczas miejskiego festynu. Ale jednak – festynu. Grabisz sobie, grabisz, a liście lecą. I wióry. Osiemdziesiąt procent celności to i tak dobry wynik. Całość jawi się niczym gustownie ustawiona toaletka z powyłamywanymi nogami (czym podkłada się Kim jestem): jest lustro, są przybory do czyszczenia i upiększania rzeczywistości, jest wreszcie półka z miejscami dla Ciebie, czytelniku. Wracaj do niej, dopóki nie znudzi ci się niemożliwość jej wypełnienia.
Dlaczego? Dokąd nocą tupta jeżyk, kiedy z nami nie śpi? „Dopisałam kilka dni później”, czyli brak puenty Grafitti, znamiennie zdradza strategie twórcze Gorzkiej; powtórzmy i podkreślmy grubym wężem boa: chodzi o natychmiastowe interwencje w najprostsze skojarzenia; zanim pojawią się zbyt wygórowane oczekiwania co do myśli przewodniej, zbyt narcystyczne żądania powiedzenia czegoś więcej w nowy sposób. Gdy przecież wystarczy zasygnalizować, niczym Marcin Świetlicki, mrucząc pod nosem o statku piratów: czytałam ciebie, ciebie i ciebie. Sprawdź to, czuj się wyróżniona, ale: nie licz na więcej. Cuda nie zdarzają się już nawet w języku.
To w ogóle metafora najnowszej poezji polskiej, zwłaszcza w kontekście debiutów: potrafimy dokładnie tyle, niewiele; a nawet jeśli trochę więcej, to nie liczcie, że was w to zaangażujemy (chyba tylko Kosenda rąbie nas na sto dwadzieścia procent swoich możliwości, z premedytacją). Nie mamy czasu na roztkliwianie się nad każdą inspiracją: zabiorę ci cytat i nie zrobię z nim nic szczególnego; ot, potnę konstytucję, podsklepowe dialogi, wyborczą kiełbasę wycisnę z niewegańskiego mięsa. A jeśli jednak zależy ci na głębi, obczaj Wojnę i pokój: tam w głębi macza się, a może nawet topi, łeb. Twój, niemądry z założenia.
Jeszcze by można, w charakterze klamry, pochylić się nad opiewaniem kobiecości w Łokciu. Jest w tym jakiś zaciesz. Poszerzenie pola walki o drobną gorliwą sufrażystkę daję gotową odpowiedź: „Women enjoy hard stuff”, a mężczyźni łakną miłości. Czy potrzebujemy więcej w tych oparach absurdu? Zostały jeszcze dwa kawałki: Tete-a-tete to już tylko ilustracja; Kometa nad doliną Muminków – wieczorynka dla (nie)grzecznych chłopców, których level zaangażowania w rzeczywistość międzypłciową i intertekstualną wynosi „duże cycki”. Rozmiar nie ma znaczenia, gdy równowagę przywraca jedynie sprytny minimalizm; a ten najsprytniejszy ucieka w dowolną liczbę wersów, między zęby pozornie tępych metafor. Lektura przypomina scenę z Księgi Rodzaju: na pytanie „ile masz lat?”, Gandalf Tęczowy odpowiada, zsiadając z jednorożca: „A na ile wyglądam?”.
Kluczowa będzie jednak stonerowość tego kontentu. Mam tylko jedną osobowość, zniszczoną raczej przez alkohol niż rozszerzające świadomość używki, niemniej ona głosuje na dwie ręce jednoznacznie: to jest stonerowe, tłuste (roślinnie). Można się tym zaciągać. Można sobie (prze)dawkować. Można też (sobie) użyć. I odlecieć, choćby na wysokość strychu hostelu, w którym noclegi na korytarzu zapewnił kolejny biedny organizator poetyckiego eventu. W którym piszesz kolejny tekst bez honorarium i nawet mi nie jest ciebie żal. Sam piszę. Ból zamienia się w dreszcz i powoli wędruje dalej, po skrzydełku Łokcia jelenia, w stronę kolejnej podmiotki lirycznej (tak pada!), potrafiącej mnie nabrać i puścić w (dziurawych) skarpetkach. Dziękuję!
A gdy wreszcie dowiaduję się, kim jest ów awatar, kto w kolejnym pokoleniu przekłada krainę czarów, przestaje to mieć dla mnie znaczenie. Cieszę się nawet, że wiersz tak znacząco i niedrażniąco potrafi oderwać się od autora, nie dając się nim – w najmniejszym stopniu! – przegadać i odwieźć do domu.
A tymczasem, już tej jesieni, szykuje się kolejna książka krakowskiego poety, Żanety Gorzkiej. Równie brawurowa, choć jakby spokojniejsza. Ale proszę się nie obawiać: daleko tu do powagi i innych wyimaginowanych wspólnot pandemicznych. A całość wieńczy całkiem długi poemat; trochę jak moje Jem mięso, tylko mniej dietetyczny. Ale, nieskromnie się upomnę, czyż nie widać podobnych językowych zaświatów po drugiej stronie lustra? Przekonacie się niebawem. Chyba tak. Albo i nie.
Żaneta Gorzka, Łokieć jelenia, Wydawnictwo, [brak miejsca wydania] 2020. Ocena: 6,66/8,88.
Ilustracja: Dominika Chmielewska
Korekta: Nina Czarny
Rafał Gawin (ur. 1984) – poeta, redaktor, korektor, recenzent, konferansjer i animator kultury. Sekretarz redakcji „Arterii”. Instruktor w dziale programowym Domu Literatury w Łodzi, odpowiedzialny za wydawnictwa. Opublikował 3,5 książki poetyckiej, ostatnio Wiersze dla kolegów (2017), a niedługo Jem mięso (2019). Tłumaczony na języki, ostatnio rumuński, węgierski i słoweński. Prowadzi rubrykę Wiersz wolny w „Liberté!”.