Gwiazda-Rocka-Zwana-Smalec albo Jezus-Elvis-Ćpuński-Blues, czyli kazanie o podróży do samego środka punk bluesa

Rev. Jack Custer | Opublikowano w: #1, publicystyka

9

Aby mogła zaistnieć sztuka, aby mógł zaistnieć jakikolwiek czyn i ogląd estetyczny, nieodzowny jest warunek fizjologiczny: upojenie. Upojenie musi dopiero zintensyfikować pobudliwość całej machiny: bez tego nie powstanie żadna sztuka. Zdolność do niej mają wszystkie odmiany upojenia, nawet najbardziej różnorako uwarunkowane: przede wszystkim upojenie erotyczne, ta najstarsza i najpierwotniejsza forma upojenia. (…) upojenie okrucieństwem; upojenie niszczeniem (…); upojenie narkotyczne; wreszcie, upojenie woli, upojenie nagromadzonej i wezbranej woli.

Fryderyk Nietzsche, Zmierzch bożyszcz

 

Smalec we włosach potargał wiatr / Po co więc wracasz do tamtych lat.

piosenka z musicalu Grease

Jesus Elvis Junkie Blues – taki tytuł nosi książka francuskiego autora Merle’a Leonce’a Bone’a. Kogo tam nie ma? Nie ma hipisów, nie ma trawy, nie ma kolorów psychodelii, nie ma kwiatów we włosach, nie ma ludzi żyjących w pokoju i miłości. Kto przewija się przez paginy tego błotno-bagiennego majstersztyku naszprycowanej antykultury? G.G. Allin, Lux Interior, Poison Ivy, Kid Congo, Blixa Bargeld, Lydia Lunch, Jeffrey Lee Pierce, Rowland S. Howard, Nick Cave, Tracy Pew (nie ćpał, ale lubiał se ostro wypić), Theo Hakola, Kim Salmon, Stu Spasm. Dla tych, którym nieobce są wypalone wściekle prażącym słońcem interiory Australii, nudne punkowe kluby prowincjonalnych Stanów Zjednoczonych, bagniste okolice Nowego Orleanu, zaśmiecone strzykawkami zaułki Manhattanu, szczurze rudery Berlina, zakrzepłe w krwi i przemocy kalifornijskie dyskoteki, śmierdzące tanim piwem puby Londynu, nazwiska te zabrzmią niczym spotkanie dawnego funfla-odszczepieńca-degenerata ze squotu, w którym razem z trzydziestoma innymi osobami mieszkali ponad trzydzieści lat temu, zaliczając torby chamsko żenionego koksu i gigalitry piwa, życzliwie wymieniając się podgrzewanymi łyżeczkami i zainfekowanymi szpilami. Kiedy gnojenie gęb namolnym skinom było uważane za punkt honoru, a nie komć na fejsiu pod dyskusją o poezji współczesnej. Kiedy w masochistycznym upojeniu zadawało się katusze swoim uszom prymitywnym łupaniem i dzikimi skowytmi na tych samych koncertach. Nie. Nie będzie tutaj mowy o tym wytrysku literackiego niedocenionego fenomenu, jakim jest książka Bone’a. Cóż, jak na razie jest ona dostępna jedynie tym, którzy znają mowę smakoszy żab i omelette du fromage. Natomiast o wymienionych wyżej oprychach, zbirach i różnych innych dewiacjach będzie twór ten poniższy.

Oto nadchodzą

Ja nie jestem Królem. Jezus Chrystus jest Królem. Ja jestem tylko wokalistą.

Elvis

Nemo est propheta in patria sua.

Jezus

Gdzieś pomiędzy założeniem przez Rona Ashetona nazistowskiego munduru, ubermetafeciarskim okresem Metal Machine Music Lou Reeda a przyjęciem przez jegomościa Ericka Lee Purkhisera ksywy zaczerpniętej z reklamy samochodu zaczęła się powoli formować muzyczna zgnilizna, której oznakami były na moczarach rock’n’rolla niepokojące świergotania karaluchów w takt bluesa i wrzasku punka. Scena sięgająca korzeniami Melbourne i Sydney, poprzez burdele Kalifornii, bagna Missisipi, smród Londynu i rumowiska Berlina, formowała się, mając za odnośnik dwie najbardziej legendarne postaci tego krwawego undergroundu: gościa, który dał się za nie swoje grzechy dobrowolnie przybić do krzyża, i gościa, który przy poruszeniu biodrem doprowadzał licealistki do mistycznego przekroczenia punktu G. Śmierć! Seks! Jezus! Elvis! Śmierć! Seks! Jezus! Elvis! Śmierdzi jak śmieć / Ma złoty garnitur (ma tłuste włosy)![i] Czy oni nie wiedzą, że jestem / Elvisem cholernym Chrystusem / To oczywiste: / Elvisem cholernym Chrystusem![ii] Odszukaj sobie, synek, na YouTubie taki kawałek jak Wipeout Beat i powiedz, co słyszysz? To śpiewa wciąż dla ciebie jedyny i niepowtarzalny Elvis, ale w trochę innym wcieleniu. Może ekipa The Cramps wykopała go nocą z grobu i ożywiła szprycą w oko rodem z filmu Mechaniczna pomarańcza po tym, jak niepowtarzalny Martin Rev dał sobie spokój na chwilę z rynsztokowym elektro Suicide i pozwolił Alanowi Vedze na rozwinięcie skrzydeł ku czci Saturna? Obejrzyj sobie, typie, od początku do końca krótki koncert The Cavemen i powiedz, co widzisz? Czy to nie przemawia do ciebie Jezus Chrystus z Nazaretu on-sam-osobiście-we-własnej-osobie-in-persona? Czy te trele, chrzęsty i ryki nie są spowiedzią wiszącego na krzyżu i spoglądającego we własne odbicie zbawcy rock’n’rollowej gawiedzi żądnej śliny, spermy i krwi?

Oto On! Już nadchodzi / z Krucyfiksem na Szyi / mężczyźni / topią się w gównie żelu / i Czarne Garnitury i JESZCZE białe / koszule / Kobiece Loczki, Spódniczki / Wstążeczki i / kwiatki, kochanie, kwiatki / Cipa Marylin Monroe / Kutas Jamesa Deana / śmietnik z aluminium / złomowisko z cadillaków.

Z miłości do Ivy

Lux Interior (Luksusowe Wnętrze) i jego ukochana muza Poison Ivy (Trujący Bluszcz) jako The Cramps już gdzieś około 1975 roku intensywnie grzebali w śmietnikach (Nie jesteś punkiem ty gnoju / Chcesz pogadać o prawdziwych śmieciach?) amerykańskiej popkultury, jak ludzkie muchy obsiadając nieczystości i ekskrementy, szukając resztek produktów spożywczych na skipach, nocami rozkopując groby na kalifornijskich nekropoliach, powiększając tym samym swą imponującą kolekcję kości i ziemi cmentarnej. W nowojorskim gnieździe szachrajstwa, jakim był klub CBGB, powitani zostali gradem butelek, zużytych kondomów i kiepów z popielniczek. Lux obrażał ze sceny krawaciarzy z Talking Heads, a Ivy bzdryngoliła surfowe solówki na swoim dan armstrongu. Gigi Luxa, Ivy, św. Nicka Knoxa i jeszcze z niegodziwym opętańcem Bryanem Gregorym w składzie zawsze wiązały się z niebezpieczeństwem bólu i przemocy, którą próbowali uaktywniać wśród bezmyślnej i drętwej artystycznej publiki nadętego Nowego Jorku. Tak było w 1981 roku w NY Mudd Club (część 1)+(część 2) w drugim legendarnym składzie z młodym szczylem Kidem Congo Powersem. Lux w pewnym momencie, przymilając się do kamery, majstruje przy swoim fallusie (właściwie to te skórzane gacie ledwo mu się trzymają na tyłku, ale wiadomo seks + rock’n’roll chociażby i na wspak) i można przysiąc, że za chwilę wyciągnie go ze spodni i zacznie, niczym polanem, okładać publikę w pierwszych rzędach.

Niefalowy[iii] reżyser Amos Poe zdołał zarejestrować na taśmie celuloidowej bójkę Crampsów z jakimś przypadkowym nowojorskim jegomościem obnoszącym się swoim białym artistico cool garniakiem. Scenę tę włączono później do filmu The Foreigner. Crampsi zawędrowali wraz z The Mutants prosto do wariatkowa, ale wcale nie po to, by leczyć się ze swoich chorych obsesji, ale by zarazić nimi innych pacjentów. Budzić pożądanie i kreować chaos: „Jechaliśmy trzy tysiące mil, by dla was zagrać!” – wołał Lux. „Spierdalaj!” – odpowiadał któryś z czubków. „Mówią, że jesteście szurnięci, ale dla nas jesteście git!” – odwdzięczał się dobrze wychowany Lux. The Mutants grali czasami koncerty zapakowani w wielkie kartony. Zdarzyło się, że grali punka w szkole dla głuchych. Nie trzeba dodawać, że żaden z muzyków nie umiał grać. „Mówiąc w kategoriach interakcji z publiką, to było jak wycieczka na Marsa” – wspominał jeden z nich. „To było piękne, to było dla tych ludzi [pacjentów szpitala] wyzwalające. Mieli ubaw. Udawali, że śpiewają, wskakiwali na scenę. Kilka godzin totalnej wolności” – dodawała koleżanka Jill Hoffman-Kowal, która puściła w świat taśmę wideo z nagraniem. Właściwie nie w świat, ale w cmentarne podziemie. Dopiero po 1990 roku ukazało się wydanie oficjalne. W Napa State Mental Hospital byli zamknięci wtedy ludzie z raczej niezbyt ciężkimi problemami psychicznymi. Dzisiaj siedzą tam seryjni mordercy. W 2010 roku jeden z pracujących tam psychiatrów został uduszony. Dwa miesiące później terapeuta ds. rehabilitacji doznał urazów czaszki z rąk innego z osadzonych. Szpital otoczony jest drutem kolczastym. Kulisy koncertu Mutantów i Crampsów – tajemnicą[iv].

(Szał! Szał! Szaaaaał! Wrzaaaaaask!) / Kochaaaaaaaaanie! / Na scenie Mister Smalec / Na scenie Król Kruk / we Własnej Osobie / „Love Me Tender, Baby…” / Gitara w lewej górnej kończynie / wypita przez sparzone szkło / MISTRZ-JEZUS-KRÓL / Króóóóól! / Jezu Chryste! Zaśpiewaj dla nas / Dla-nas dla-nas dla-nas! / Dodaj gazu! / JESZCZE! / Rżnij mnie, tak! / Aaaaaaaaaach!!!

 

Promotorzy Zła

 

Ta scena muzyczna nigdy nie miała swojej nazwy. Mówiono i pisano o tym jako o „punk bluesie”, „swamp punku”, „swamp rocku”, „super-wspólnocie-super-śmierci”, „królach niezależności”, „promotorach Zła” itd. itp. etc. Dla jasności, odliczyć tu trzeba tak szemranych typów jak „enigmatyczny” do bólu mafioso chmur deszczowych Andrew Eldritch, komiksowy David Bowie, dla plastikowych nietoperzy Peter Murphy, a także miliard kolejnych epigonów i bezmyślnych czcicieli owego negatywnego kultu upadłych idoli. Podobno Ian Astbury z osławionego The Cult podbił na lekkim już rauszu do gości z The Birthday Party, padając przed Nickiem Jezusem Cave’em na kolana i proponując każdemu z kapeli małżeństwo i pół swojego królestwa na własność, czyli rozsypujący się barakowóz, w którym gdzieś tam mieszkał na przedmieściach. Jezus Cave nie chciał chyba powiększać trzódki swoich apostołów, bo rzucił tylko niechętnie: „Wywalcie go stąd!”, tzn. z garderoby przeznaczonej tylko dla bogów Podziemia[v]. To tyle względem komentarza o scenie. Nick Jezus Cave, św. Rowland S. Howard, św. Tracy Pew i pastor Mick „Harley Davidson” Harvey akurat nagrali LP Junkyard i nie powiecie, że nie osiągnęli tym swoim blaszanym skrzekiem, bębniącą nawałnicą i spazmatycznym wyciem ekstremum sonicznej paranoi. Dźwięki gitary basowej zdeprawowanego miejskiego kowboja Tracy’ego Pew w She’s Hit brzmią tak ogłuszająco, że tylko rozedrgane od trzech paczek szlugów dziennie płuca stanowią oznakę, że jeszcze nie umarliśmy. Sześć strun, które wypiły krew św. Howarda w Big-Jesus-Trash-Can i 6” Gold Blade szorują po sopranach kredowymi paznokciami, dołączając do ściany dźwięku i złowieszczo nerwowych uderzeń gitary wielebnego Harveya, a nad wszystkim góruje syn boży z bagien Missisipi. Jeśli nadal nie wyznaliście swej wiary, to musicie obejrzeć, co na tym złomowisku wyczyniały owe birbanty. W tym samym czasie niejaki Jim Thirlwell aka Foetus aka Clint Ruin wrzeszczał do mikrofonu w towarzystwie Marka Migdała we frenetycznej i pedalsko-świrowatej wersji Ghost Rider z repertuaru Suicide. Gdzieś obok czaiła się nadąsana kochanka Foetusa, czyli wiecznie seksualnie znudzona radykalna intelektualistka Lydia Lunch. Możesz, ziomuś, przekonać się o ich miłości ad oculos w filmie The Right Side of My Brain (1985) w reżyserii tego nowojorskiego zboka i pornografa – Richarda Kerna, lub też w Fingered (Palcówa) tego samego filmowca. Tymczasem Nick Jezus Cave i Jim Thirlwell aka Foetus aka Clint Ruin pewnego zamroczonego popołudnia słuchali Joy Division, racząc się domieszką kwasku cytrynowego zakoszonego w monopolu na New Cross w Londynie i brązowo-brunatnego proszku. Kiedy w końcu ruszyli się do miasta trafili oczywiście – no bo gdzieżby indziej! – do Batcave. Tam właśnie radosny jak zawsze i na ekstra pigułach Marek Migdał rzucił propozycję wspólnego jammowania w Stanach Zjednoczonych, wbijając na jakieś przypadkowe pogrzeby w Utah. Zbliżał się Halloween 1983 roku i Lidka Lunch postanowiła zorganizować chłopcom coś, co przeszło do annałów konspiracji jako The Immaculate Consumptive: seria koncertów w Waszyngtonie i w Nowym Jorku. Efekt był taki, że Lidka ciągle się wymądrzała, Jim/Foetus/Clint rozwalił kowbojskimi glanami pianino, Marek chciał się ze wszystkimi kochać, a Jezus po prostu się nudził. Z zaplanowanych trzech koncertów zagrali dwa. Wymienili strzykawki, płyny ustrojowe, uliczne medykamenty i stek łagodnych uszczypliwości, a następnie rozeszli się w swoje strony: Migdaliński zdążył jeszcze zabrać Jezusa Cave’a na one-off-show efemerycznych okultystów z Coil. Ten nie wytrzymał ciśnienia prowokacji, gdy chłopcy zaczęli się na scenie wzajemnie obsikiwać, i sam podążył do toalety wykorzystać kończącą się torebkę z towarem. Nick Jezus Cave szybko zapomniał, po co tam przyszedł, i Migdał znalazł go, ku uciesze swoich nastoletnich wyznawców i zgrozie angielsko sztywnych pań sekretarek, przysypiającego w recepcji.

„A teraz kawałek dla / Pięknych Kobiet: / Hartbrejk hotel, bejby…” / Struny gitary słodkie jak krew / Zęby wybite o zlew / Potok lecących kwiatów / Skuteczny przedmiot pożądania / Jest 5 m od sceny / naprzeciw Gwiazdy Przy Mikrofonie / Kaliber 45 prosto w czoło / JUŻ NIGDY NIE ZAKWILISZ KUTAFONIE! / (Strzał) / (1! 2! 3!) / BUM! – BUM! / i jeszcze raz i jeszcze raz / Kochanie / dzisiaj w nocy zróbmy to / BUM! – BUM! / Krew na twarzach Ciało na deskach

Królowa Syjamu

Jim/Foetus/Clint i Lidka Lunch poznali się w Niemczech rok wcześniej podczas trasy The Birthday Party i Die Haut, kiedy to ten pierwszy robił za rzecznika prasowego. Lunch jako support przedstawiała, jak to mówiła, 15-minutowy performance inspirowany „poezją satanistyczną”. W rzeczywistości było to jej typowe wycie do mikrofonu, podczas gdy św. Howard z wiecznie przyklejonym do ust papierosem maltretował swojego fendera. Nie znajdowało to zrozumienia u Jezusa Cave’a i wielebnego Harveya, św. Tracy zaś miał to gdzieś, dopóki zgadzał się hajs na alko. Jim/Foetus/Clint i panienka Lunch nagrali razem LP Stinkfist i singel Don’t Fear the Reaper, obrzydliwie przeciągniętą do ponad pięciu minut przeróbkę hitu Blue Oyster Cult. Wystąpili razem na festiwalu Speed Trials, na którym on kwiczał do mikrofonu jak świnia, ona czytała jednoaktówkę teatralną Main Kelly, a na gitarach i metalowych plandekach wspomagali ich Norman Westberg, Michael Gira i Roli Mosimann ze Swans. Notabene na tym samym festiwalu wystąpił Mark E. Smith z którąś-tam-już inkarnacją The Fall. Zarówno twardziele ze Swans i Live Skull, jak i uczniaki z Sonic Youth i Beastie Boys wysłuchali tego gigu z rozdziawionymi ustami, chociaż dziś wszyscy twierdzą, że co najwyżej z zapartym tchem. To nie było cool w Nowym Jorku pokazywać, że się czegoś nie wie.

Lidka wiedziała, czego chce, i nie wahała się tego czynić. Jej ofiarami padła cała germańska horda barbarzyńców z Einstürzende Neubauten, Heniek Rollins, Die Haut, No Trend, Sonic Youth, Steve Severin, Exene Cervenka i wielu, wielu innych, a ci, którzy tej okazji nie mieli – jak niżej podpisany – deklarowali, że przy pierwszej lepszej okazji wyznaliby jej miłość, ślubując wiernopoddańczą służbę. Trudno wskazać na jakąś konkretną płytę tego wścibskiego, aroganckiego beztalencia, bo wszystkie aż kipią od niedyskretnego fałszu, bezceremonialnych zawodzeń, atonalnych rzężeń gitar i dzikich rytmów: poczynając od kapel Teenage Jesus & The Jerks i Beirut Slump oraz 8-Eyed Spy, przez niemal popowy LP Queen of Siam czy nagrany z udziałem The Birthday Party w 1982 roku LP Honeymoon In Red, w stronę spoken word (Crimes Against Nature), poezję, filmy, a nawet książkę kucharską! Oczywiście potrawy, które poleca serwować Ms, nomen omen, Lunch należą do zajadle ostrych i mają za zadanie wzmagać głównie apetyt seksualny. Jeśli zaś chcecie poznać od tej strony przygody krnąbrnej Lidki, najlepiej zajrzyjcie do wspomnień Paradoxia. A Predator’s Diary i przeczytajcie każdy znaleziony z nią wywiad, bo ma coś do powiedzenia.

8

Głosząc bluesa[vi]

No future. Nigdy w życiu nie byłem tak znudzony. Wybiorę się gdziekolwiek z kimkolwiek, kto będzie chciał mnie ze sobą zabrać. I robić cokolwiek. Być opiłkiem kurzu, po prostu dryfować.

Jeffrey Lee Pierce

Czternastoletni Kid Congo Powers włóczył się wybrakowanym pikapem po bezdrożach środkowych Stanów, sprzedając koko jumbo i zbierając złom lub znoszone szmaty do lumpeksu jego starej w La Puenta w Kalifornii. Pochodzący z meksykańskiej rodziny przyszły gitarzysta The Bad Seeds miał dzięki temu doskonałe dojście do bardzo dobrego towaru znad południowej granicy. Początkowo sprzedawał go po tej samej cenie co uliczny szajs, ale szybko załapał, o co w tym biega, i zaczął na masę żenić działki. Zawsze lekkomyślny i nieco naiwny (stąd uliczny przydomek Kid nadany mu przez Crampsów, ale dla mamy zawsze był jej Brianem Tristanem), nie domyślał się, że wplątuje się w różne zakulisowe rozgrywki pomiędzy handlarzami, rządem, CIA i innymi takimi politicos duperelos. Rzucił więc dystrybucję kokolino i ruszył do Londynu via Nowy Jork. Po powrocie do Los Angeles ze swej rock’n’rollowej pielgrzymki spotkał na koncercie Pere Ubu młodego Jeffrey’a Lee Pierce’a, dezertera z Teksasu, bossa fanklubu Blondie (Powers był szefem fanklubu Ramones). Postanowili, że założą kapelę, zarobią milion dolarów i będą mieli hajs na smakołyki, wisiorki voodoo i dziwaczne kapelusze. Początkowo używali nazwy Creeping Ritual, by wkrótce przekształcić się w czołową ekipę punk bluesa: The Gun Club. Stymulując się wczesnymi The Rolling Stones, Bo Diddleyem, Dylanem, a przede wszystkim wciągając bluesa z delty Missisipi, Crampsów i No Wave, odurzali się również wielkomiejskim free jazzem, wdychając opary wiejskiego folkloru tubylczej Ameryki. Ten amalgamat wpływów z czterech stron amerykańskiego wszechświata skumulował się w rytualnej erupcji gitarowej i wokalnej pasji na genialnym LP Fire of Love z 1981 roku. Kid Congo opuścił The Gun Club w czasie nagrywania debiutu, aby dołączyć do The Cramps (będzie jeszcze kilkakrotnie wracał do swojej macierzystej kapeli). Zdążył jednak pozostawić po sobie jeden z hymnów southern gotyckiego punk bluesa i jednocześnie wyznanie miłości Jeffreya Pierce’a do satanicznej gitarzystki Crampsów, Poison Ivy: You look just like an Elvis from hell / My heart is broken, so I’m going to hell[vii] – rozpoczyna swój spazmujący falset wokalista Gunów w utworze For the Love of Ivy, poprzedzonym równie ikonicznym She’s Like a Heroin to Me, z wszechobecnymi slide’ami na całej długości, szerokości, głębokości i wysokości albumu. Nietrudno dopatrzyć się nagminnych aluzji do Heleny w niemal każdym utworze (She’s like heroin to me / She cannot miss a vein / So mainline it / I know because I’m like the train shooting down the mainline). Cool Drink of Water, będący przeróbką utworu Tommy’ego Johnsona z 1928 roku wykonywanego przez Howlin’ Wolfa jako I Asked for Water (She Gave Me Gasoline), to pełny bourbona i zapachu benzyny nawiedzony szuwarowo-bagienny blues włóczęgów wlekących swoje materialne, cielesne truchło przez miasteczka i wsie Południa. Na pierwszym LP nie znalazł się niestety utwór tytułowy, oryginalnie autorstwa dawno wygasłego rock’n’rollowca Jody’ego Reynoldsa. W 1984 roku po kolejnym powrocie Kida Congo i zaangażowaniu na bas gotyckiej bogini seksu Patricii Morrison wykonali w hipnotycznym zamroczeniu Fire of Love dla hiszpańskiej telewizji. Natomiast Jack on Fire z tego samego gigu to już kompletny odpał wyznawców bogini Helupe, co można wywnioskować po upojnych uśmiechach piewców chińskiej białej femme fatale. Powtarzając za randomowym youtuberem: Too high. Way too high.

Pierce na płycie Fire of Love, jak i na następnych płomiennych modlitwach pt. Miami (1982) i The Las Vegas Story (1984) sięgnął wprost do źródeł amerykańskiej kultury ludowej oraz do pierwocin rock’n’rollowej mitologii, wykorzystując riffy, frazy oraz słowa z utworów amerykańskiego bluesa delty (cytaty m.in. z utworów Blinda Williego Johnsona, Blinda Lemona Jeffersona, Roberta Johnsona i Tommy’ego Johnsona). To właśnie dobór skrajnej tematyki utworów (pożądanie, przemoc, śmierć, włóczęgostwo, alkohol, narkotyki, voodoo) oraz ich aranżacje – będące w rzeczy samej zdeformowaną, obsesyjną wersją bluesa, country, rockabilly, garage rocka i punka – były tym, co łączyło odległych geograficznie, ale emocjonalnie bliskich sobie wykonawców: The Gun Club, The Cramps, The Birthday Party, Beasts of Bourbon, Gallon Drunk, The Scientists, Jon Spencer Blues Explosion, Reverend Horton Heat, by wymienić jedynie kilku. Kolejne płyty przyniosły dalsze „złote przeboje” w rodzaju Watermelon Man, Bad Indian, A Devil in the Woods, wraz z szaleńczymi i maniackimi interpretacjami Run Through the Jungle Creedence Clearwater Revival, tradycyjnej ballady morderczej John Hardy czy wspomnianego Fire of Love. Klejnotem koronnym na LP Miami jest zamykający całość doorsowski Mother of Earth. Dedykowany Debbie Harry z Blondie, nieco słabszy od poprzednich LP, The Las Vegas Story zawierało dziś już klasyczne Moonlight Motel i Bad America, ale lata podróży Pierce’a po świecie (od Meksyku po Daleki Wschód) do pary z konsumpcją wysokoprocentowych napojów i chemicznie produkowanych stymulantów dawały o sobie znać. Kolejne przerwy między albumami stawały się coraz dłuższe.

Aby pomóc nagrać czwarty album Gun Club, Mother Juno (1987), Kid Congo po-raz-niewiadomo-który wrócił do kapeli i ściągnął Jeffreya do Berlina Zachodniego, gdzie sam rezydował. W Berlin Zachodnim umiejscowiony był wówczas sztab dowodzenia gangu Nicka Cave’a, który wraz ze swoim consigliere Blixą Bargeldem (Einstürzende Neubauten) i elitarnym oddziałem The Bad Seeds prowadził podejrzane interesy w świecie piwnicznego szołbizu. Kid Congo angażował się wówczas w działalność gospodarczą Złych Nasion, handel z Die Haut, a także zarejestrował ponoć do dziś niepublikowane nagrania z samą królową mroku, Diamandą Galas.

Jeffrey Lee Pierce zmarł 31 marca 1996 roku.

Upadli idole

Charakterystyczną cechą tego nihilistycznego czarnego dandyzmu była niezdrowa fascynacja upadłymi idolami i ich tragicznymi losami. Nierzadko twórcy nie tylko coverowali utwory wydobywane z najniższych półek sklepów z używanymi winylami, ale sami kreowali wokół siebie antagonistyczną, antygwiazdorską dziwaczną pseudofilozofię, kleconą naprędce dla tępych dziennikarzy muzycznych, podobnie jak robiła to queerowo-okultystyczna mafia Genesisa P-Orridge’a i jego magicznego kręgu ezoterycznych akolitów. Capo di tutti capi australijskiej odnogi punkowej cosa nostry Nick Cave przyznawał się do fascynacji wczesnym Leonardem Cohenem czy ostatnimi latami Elvisa Presleya, zdychającego w Graceland w otoczeniu lekarzy, klakierów i dilerów[viii]. Lydia Lunch wielokrotnie podawała pisarzy takich jak Hubert Selby jr (Piekielny Brooklyn), Henry Miller (Zwrotnik Raka) czy Emil Cioran (Na szczytach rozpaczy) jako źródła swojego pisarstwa. Przełomową lekturą Jeffreya Lee Pierce’a było drobiazgowe studium alkoholizmu i rozszczepienia jaźni w Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego. Diamanda Galas współpracowała z pisarzem horrorów Clive’em Barkerem, a The Cramps gloryfikowali nie tylko Presleya, ale całą rynsztokową unterkulturę Ameryki lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych: seryjni mordercy, pornokomiksy, poronione horrory klasy B, durne TV shows, nocne wędrówki po cmentarzach i klubach ze striptizem, kulty voodoo, Las Vegas itd. Rowland S. Howard na swojej ostatniej płycie przed śmiercią nagrał pełen smutku cover Nothin’ Townesa van Zandta. Zandt, zapomniany przez długi czas muzyk country, większość życia spędził w podejrzanych spelunach, najtańszych motelach, a przez lata siedemdziesiąte nawet w szałasach, drewnianych budach czy barakowozach. Od młodości walczył z chorobą afektywną dwubiegunową, ciężkim alkoholizmem, uzależnieniem od C21H23NO5 i różnorakich aptecznych chemikaliów. Tymczasem wielebny Mick Harvey wraz z Anitą Lane (byłą muzą i kochanką Jezusa Cave’a) nagrali kilka LP z coverami francuskiego szansonisty, znanego starego świntucha, narkosa i alkola Serge’a Gainsbourga, ojca znanej dziś m.in. z filmu Nimfomanka Larsa von Triera aktorki Szarlotty. Reverend Harvey tknął takich hitów jak Initials B.B., Harley Davidson czy Bonnie and Clyde i przerobił je genialnie w klimacie swego wieloletniego szefa. Widać, że długoletnia wierna służba zausznika w cosa nostrze Jezusa Cave’a nie poszła na marne.

 

Królowie nie umierają nigdy

Na naszej zagmatwanej drodze przez gąszcz lizardzich punk bluesowych riffów nie może zabraknąć wspomnianego już nieodżałowanego Rowlanda S. Howarda. Muzyk, który wypłynął z The Birthday Party, grał potem w Crime & The City Solution, These Immortal Souls i w wielu innych kolaboracjach. Wśród jego partnerów zbrodni byli m.in. długoletnia partnerka Genevive McGuckin, brat Harry Howard, Epic Soundtracks, Nikki Sudden, Lydia – ona się wszędzie wciśnie – Lunch, Spencer P. Jones, Jeremy Gluck, Brian Hooper, Jeffrey Lee Pierce. Jego charakterystyczna pochylona sylwetka, neurotyczny taniec z gitarą i szlug zwisający z kącika ust to obraz na zawsze zapisany w historii bluesowych annałów. Crime & The City Solution jest od czasu do czasu na nowo wskrzeszanym do życia autorskim projektem Simona Bonneya, a Howard grał w inkarnacji obejmującej lata 1984–1986. To ten właśnie skład z bratem Rowlanda, Harrym, wielebnym Mickiem Harveyem z The Birthday Party i The Bad Seeds oraz św. Epikiem Soundtracksem z glam punkowych Swell Maps, dowodzonych przez innego z apostołów św. Nikki Suddena, został uwieczniony na filmie Wima Wendersa Niebo nad Berlinem. Można śmiało powiedzieć, że tym, co wyostrza zmysły przy słuchaniu EP The Kentucky Click (1985), The Dangling Man (1985) i Just South of Heaven (1985) oraz LP Room of Lights (1986), jest przede wszystkim styl gry Rowlanda. Nerwowo szarpane struny, sprzężenia i zgrzyty typowe dla ówczesnego gitarowego postpunka mieszają się z eleganckimi melodiami w stylu Ennio Morricone czy kalifornijskiego surf rocka. Współpraca gitary Rowlanda i Micka Harveya miesza się z idealnym wręcz dopasowaniem połamanych rytmów wybijanych przez Soundtracksa i niskim dubowym basem Harry’ego Howarda. Co zaskakujące, Rowland był wielkim fanem The Shangri-La’s, power-popowego girls bandu z lat sześćdziesiątych i w ogóle melodyjnej „muzyki środka” z dawnych list przebojów. Idealnym strzałem było nagranie w tym samym czasie z Lidką Lunch zmysłowo astygmatycznego coveru Some Velvet Morning z repertuaru Lee Hazlewooda i Nancy Sinatry, który nagrała zmontowana w roztargnieniu i letargu adrenalinowo-euforyzującym ekipa o roboczej nazwie Honeymoon In Red. Lunch i Howard wspierani przez McGuckin i Harveya mieli w planach trasę koncertową i nagranie pełnowymiarowego LP, jednak tarcia osobiste i ambicjonalne między czterema tak silnymi osobowościami skreśliły te skromne plany. Some Velvet Morning zostało potem dołączone do wersji CD o tym samym tytule, na której znalazła się miksowana przez Foetusa sesja z The Birthday Party z 1982 roku[ix]. Natomiast muzyka Crime & The City Solution nie budziła najmniejszego zainteresowania, znana była jedynie w kręgu fanatyków nielicznych mikroskopijnych klubów muzycznych. Ugór i beznadzieja, jaka panowała w muzyce w połowie lat osiemdziesiątych, przytłoczonej różnymi Live Aid, Dire Straits i durnymi Duran Duranami, powodował, że muzyka Bonneya i spółki nie miała żadnych szans przebicia. Crime rezydowało sobie spokojnie w zamkniętym od wpływów anglosaskiego szołbizu Berlinie Zachodnim, od czasu do czasu decydując się na wypady po okupowanej Europie lub na wakacje do rodzimej Australii. Na przełomie 1986/1987 Rowland po odejściu z Crime zabrał ze sobą Harry’ego i Epica oraz dołączył McGuckin i zawiązał nowy band o nazwie These Immortal Souls. Muzyka tych nieśmiertelnych dusz nadal eksplorowała dźwiękowo mroczną schedę po The Birthday Party na LP Get Lost! (Don’t Lie!) (1987) i I’m Never Gonna Die Again (1992). Simon Bonney i jego żona Bronwyn Adams skompilowali nowy skład Crime’ów, który był jednym z kilku, który zagrał w 1987 roku na legendarnie spektakularnej porażce zwanej objazdowym festiwalem, chociaż mógłby być nazwany również objazdowym cyrkiem lub ogrodem zoologicznym. Tak zwani Królowie Niezależności (poroniona nazwa) mieli wraz ze swoimi wojskami przemaszerować trasą przez pół RFN-u, ale szybko okazało się, że organizatorzy nie mieli pojęcia, jak owym gabinetem osobliwości zarządzać. Wyobraźcie sobie, siostry i bracia w wierze, partnerki i partnerzy w zbrodni, że w jednym miejscu próbowano zmieścić Nicka Cave’a & The Bad Seeds, The Fall, Swans, Butthole Surfers, Die Haut, Holy Toy i Crime & The City Solution. Po relację odsyłam do przebogatej w fakty, ploty, anegdoty i dowcipy biografii Nicka Cave’a autorstwa Iana Johnstona. Można tylko wspomnieć, że Królowie szybko się skończyli zamieszkami wśród publiczności i podpalaniem stacji benzynowych, natomiast na zapleczu przez całe dnie i noce trwała alko-narko orgietka. Proszę sobie wyobrazić: Mark E. Smith, Gibby Haines, Bargeld, Cave, Gira, Kid Congo i obszerna świta każdego z ich zespołów plus techniczni, znajomi, kumple, dilerzy, groupies plus sam jeden Jezus z Elvisem wiedzą, kogo tam zagnało – wszyscy w jednym pomieszczeniu.

Nowy Testament

Słowo przez królów głoszone, słowem pozostanie – zwykł mawiać Elvis. Chociaż możliwe, że cytował Jezusa. Lub odwrotnie. Tego się już dzisiaj nie dowiemy. Faktem jednak jest, że owi zdeprawowani chuligani, którzy wstąpili na panteon mitologii rock’n’rolla reprezentowali niewątpliwie odbytnicę kultury. Ci arcyłotrowie oraz boginie spod ciemnej gwiazdy spłodzili całe zastępy muzycznych bastardów, awanturników i zakapiorów. Niestety brak miejsca nie pozwala nam na głoszenie prawd wiary innych złoczyńców z tego zaklętego kręgu. Posłuchajcie, siostry i bracia w wierze, partnerki i partnerzy w zbrodni, wielebnego swego! Jeśli wpadną Wam w te Wasze chciwe, grzeszne i żądne sensacji łapska nagrania takich wykonawców, jak The Scientists, The Moodists, Beasts of Bourbon, Laughing Hyenas, Lubricated Goat, King Snake Roost, Bloodloss, Grong Grong, Rake, Lung, Smut, Froit Head, Sausage Roll, Ethiopian Lard Farmers, Boss Hog, Halo of Flies, Crust, Big Black, Scratch Acid, The Jesus Lizard, Gallon Drunk, Pussy Galore, Yell-O-Yell, Jon Spencer Blues Explosion, Reverend Horton Heat, a także nagrania takich dam, jak Diamanda Galas, PJ Harvey, Anita Lane, Thalia Zedek czy zakonu rozkosznych nimf Miranda Sex Garden, głoście tak jak oni testament Jezusa-Elvisa po wieki, a chociaż jesteśmy z dnia na dzień w mniejszości, odchodzą wciąż prorocy i święci, to miejcie nadzieję, siostry i bracia w wierze, partnerki i partnerzy w zbrodni, nadejdzie tysiącletnie królestwo rock’n’rolla! Wszędzie zapanuje sprawiedliwość i każdy będzie Hendrixem, nawet jeśli tylko przez piętnaście minut.

A-men!

Wasz wielebny
Jack Custer

Tłum. Jacek Żebrowski

Ilustracje: Michał Będkowski

[i] The Birthday Party, Big-Jesus-Trash-Can, Junkyard LP, 1982.

[ii] The Cramps, Elvis fucking Christ!, Fiends of Dope Island LP, 2003.

[iii] No Wave Cinema.

[iv] P. Barber, Shit Got Crazy: When The Cramps and The Mutants Invaded a Mental Hospital, https://noisey.vice.com/en_au/article/rkqq3x/when-the-cramps-and-the-mutants-invaded-a-mental-hospital [dostęp: 28.09.2018].

[v] I. Johnston, Nick Cave, tłum. M. Majchrzak, Toruń 1997.

[vi] Robert Johnson, Preaching the Blues.

[vii] The Gun Club, For the Love of Ivy, Fire of Love LP, 1981.

[viii] Na LP From Her To Eternity (1984) The Bad Seeds zamieścili przeróbki Avalanche Cohena i In The Ghetto Presleya.

[ix] Wzajemne twórcze i seksualne fascynacje wraz z personalnymi animozjami między ekipą Australijczyków a Lydią Lunch doprowadzały do kilkukrotnego zawiązywania i zrywania współpracy.


Rev. Jack Custer – alkoholik-kaznodzieja z Church of Dead Elvis w Kaliforni. Zanim przystąpił do zboru w 2001 roku, kroczył długą i splątaną drogą występku. Autor książki o punk bluesie pt. “Rock-Star-Called-Grease”.

Jacek Żebrowski (1979 r.) – debiutował w 2002 roku na łamach czasopisma “Undergrunt”. Autor dramatu “Ludobójstwo”, noweli “Dalia” (minimalbooks, Olsztyn 2007) oraz wierszy, opowiadań, manifestów, publicystyki, esejów krytycznych w czasopismach. Współzałożyciel i redaktor art-zine’a “Papier w dole”. Pracuje nad krótkimi formami filmowymi na taśmie Super-8. Mieszka w Londynie.