Krytyka – Dziwność i bestie. O dwóch wierszach współczesnych

Paweł Kaczmarski | Opublikowano w: #3, publicystyka

Dlaczego Foks, nie Dymińska? Dlaczego Sosnowski, nie Kapela?

Prędzej czy później bodaj każdy krytyk przyznający się do tak zwanego „zaangażowania” musi wprost odpowiedzieć na te pytania (przed sobą bądź – częściej – przed dociekliwymi kolegami i koleżankami). Dlaczego – jeśli zakładamy, że literatura i krytyka powinny mieć polityczne cele i ogólnie dążyć do zmiany świata na lepsze – uznajemy pewien rodzaj długoterminowego spojrzenia na to, co społeczne (Sosnowski, Foks) za lepszy i ciekawszy od określonego rodzaju dykcji, nazwijmy to, interwencyjnej (Kapela, Dymińska)? Dlaczego wiersze, które wprost dotykają najbardziej bieżących politycznych konfliktów, traktujemy jako mniej wartościowe w swojej krytyce niż formalnie złożone, dialogujące z filozofią i teorią, zakrojone na wiele lat i książek projekty?

Odpowiedź jest trudna dlatego, że wydaje się intuicyjnie oczywista, ale niełatwa do wyartykułowania wprost. Moglibyśmy powiedzieć, rzecz jasna, że Darek Foks i Andrzej Sosnowski jak mało kto rozumieją (nawet, jeśli niekoniecznie to przyznają)  nar az dyskretne i niepohamowane piękno komunizmu.  Albo że zawarta w ich wierszach społeczno-kulturowa krytyka ma bardziej systemowy i zasadniczy charakter. Albo że mają lepsze wyczucie historii. Albo że efektywniej wykorzystują formę wiersza jako narzędzie krytyki.

O polityczności Sosnowskiego ostatnio napisała świetnie i wyczerpująco Marta Koronkiewicz; o Foksie dużo i przekonująco piszą choćby Joanna Orska i Anna Kałuża. Dlatego spróbuję odpowiedzieć na wyjściowe pytanie, odwołując się do innych nazwisk – i przy okazji podważając może zaskakująco żywotny w niektórych rejonach literackiego środowiska stereotyp, że to młodzi poeci chcą działać już-teraz-natychmiast, a starsi oferują pogłębioną analizę i perspektywę długiego trwania.

***

Przyjrzyjmy się więc dwóm wierszom, które w punkcie wyjścia odwołują się do sprawy Mariusza Trynkiewicza – seryjnego mordercy-pedofila, pierwszej osoby objętej nadzorem w ramach tak zwanej „ustawy o bestiach”[i]. Na pierwszy ogień Jacek Podsiadło i jego Układ rozkwitający z ostatniej książki (Włos Bregueta) – krytyka autorytarnych zapędów Państwa i jego językowych nadużyć:

Układ rozkwitający

W przeddzień zwolnienia z więzienia pedofila-mordercy państwo polskie znalazło w jego celi pornografię dziecięcą oraz ludzkie szczątki.

Śpiewajcie, aniołowie, gdyż w przeddzień zwolnienia z więzienia pedofila-mordercy państwo polskie znalazło w jego celi pornografię dziecięcą oraz ludzkie szczątki, i zbezczeszczony krzyż, i materiały wybuchowe, i czołg gotowy do złożenia, dzięki czemu naród na własnej skórze doznał opiekuńczości państwa.

Na wiele śpiewajcie głosów, aniołowie, gdyż w przeddzień zwolnienia z więzienia pedofila-mordercy państwo polskie znalazło w jego celi pornografię dziecięcą oraz ludzkie szczątki, i zbezczeszczony czołg, i materiały wybuchowe, i krzyż do złożenia, i schowane pod siennikiem kurwy do tańczenia nago, i butelkę szampana w kiblu pełnym lodu, dzięki czemu naród na własnej skórze doznał opiekuńczości państwa, bo państwo poradziło sobie, nie z takimi sobie radziło, naród jest bezpieczny a państwo zadowolone.

Na wiele śpiewajcie głosów, aniołowie, i wymiatajcie skrzydłami swymi myśli nieprawe z głów poetów, gdyż w przeddzień zwolnienia z więzienia pedofila-mordercy państwo polskie, dzięki usilnym swym staraniom, z pomocą licznych agentów i innych sług Prawdy, znalazło w jego celi bat, bombę atomową, pornografię dziecięcą oraz ludzkie szczątki, i zbezczeszczony krzyż, i materiały wybuchowe, i czołg, i schowane pod siennikiem kurwy do tańczenia nago, i butelkę szampana w lodzie, i kibel sprytnie przerobiony na stumetrowy basen, i narty wodne. Znaleziono tam też stosy trupów, z żebrami sterczącymi w niebo jak dzieła sztuki, i dzieci przyuczone już do umierania, wśród nich wiele zaś cyganiąt i żydowiąt, dzięki czemu naród na własnej skórze doznał opiekuńczości państwa, bo państwo poradziło sobie, nie z takimi sobie radziło, naród jest bezpieczny a państwo zadowolone.

Na wiele śpiewajcie głosów, aniołowie, gdyż wszechświat się rozszerza i rzecz każda wraz z nim, i wy, cheruby nigdy nie chędożone, wymiatajcie skrzydłami swymi myśli nieprawe z głów poetów, gdyż w przeddzień zwolnienia z więzienia pedofila-mordercy państwo polskie, dzięki usilnym swym staraniom, z pomocą licznych agentów i innych sług Prawdy, znalazło w jego celi celibat, bursztynową komnatę, Świętego Graala, bombę atomową, rakietę służącą do ucieczek w wyobraźnię, podręcznik krzywoprzysięstwa, pornografię dziecięcą oraz ludzkie szczątki, rozbebeszone prawo i zbezczeszczony krzyż, i nadgryzionego orła zgrabnie wykrojonego z zakazanego owocu, zapasy cebuli i ziemniaków a także materiały wybuchowe, i czołg, i schowane pod siennikiem kurwy do tańczenia nago, i butelkę szampana w lodzie roztopionym dla niepoznaki, i kibel sprytnie przerobiony na stumetrowy basen, i narty wodne. Znaleziono tam też stosy trupów z żebrami sterczącymi w niebo jak dzieła sztuki, i dzieci przyuczone już do umierania, wśród nich zaś wiele cyganiąt i żydowiąt, także dziewczynkę, której Matka znalazła przy nieboszczyku pasek skórzany do spodni i rozpoznała, iż był ze skóry świńskiej, zatem długo nim bijąc o druty kolczaste i gryząc go, zmiękczała i żuła kawałek po kawałku a przeżutą treść wpychała językiem córeczce do ust, i ta nie umarła, dzięki czemu naród na własnej skórze doznał opiekuńczości państwa, bo państwo poradziło sobie, nie z takimi sobie radziło, naród jest bezpieczny a państwo zadowolone, nie będzie więcej wojny!

W wierszu Podsiadły wiele się może – zwłaszcza w pierwszej chwili – podobać. Szyk całości jest misterny, koncept – chwytliwy, jest flow, jest zabawnie, a do tego ważny i poważny temat. Słychać wyszlifowany przez dekady styl, czuć lekkość dowcipu i głębokie zrozumienie polskiej składni (kurwy „do” tańczenia nago). A że wiersz napisany jest bardzo deklaratywnie przeciwko Państwu, i to w jego najbardziej opresyjnych instytucjonalnych przejawach – od razu przypomina najlepsze kawałki „wczesnego Podsiadły” – to powinien podobać się zwłaszcza czytelnikom lewicowo i radykalnie nastawionym.

Tym ciekawsze jest poczucie bezproduktywnej frustracji, jakie towarzyszy lekturze Układu rozkwitającego, wyjątkowo silne – jak się zdaje – właśnie w wypadku czytelników zainteresowanych poezją tak zwaną zaangażowaną. Jakiś rodzaj specjalnej nagrody należy się bowiem temu, kto, po pierwsze, po przeczytaniu całego wiersza poczuje się w jakikolwiek sposób odmieniony, poruszony, sprowokowany czy usatysfakcjonowany, po drugie zaś – nie odpadnie od tekstu w trakcie, nie wyłączy się intelektualnie i afektywnie w okolicach trzeciej strofy/akapitu. Nie chodzi o to, że Układ rozkwitający nie zapada w pamięć – zapada, bo konceptualne wiersze mają tu w punkcie wyjścia sporą przewagę – ani nawet o nieuchronne znużenie powtórzeniami; rzecz raczej w tym, że wiersz Podsiadły zmusza czytelnika do śledzenia drobnych przesunięć, ale nie oferuje nic w zamian. Poszczególne różnice – czy to wzięte z osobna, czy grupami – do niczego nie prowadzą; eskalacja wyliczenia służy samej eskalacji, jest wyłącznie wypełnieniem konceptu. Co wnosi do wiersza owe „na wiele głosów”, dodawane od trzeciej strofy? Jaki sens mają wojenne/pacyfistyczne odniesienia? Co z tego, że „kibel” zmienia się z czasem w „stumetrowy basen”? Po co obok „aniołów” wymienione zostają z osobna „cheruby”? Udzielić możemy stu różnych odpowiedzi, każda jednak wyda nam się w równym stopniu nadinterpretacją, bo wiersz kompletnie o znaczenie poszczególnych przesunięć nie dba. Rozkwita, bo musi rozkwitać, bo taka jest idea, rozkwitanie ma jednak tylko pozłotkową, błyskotkową formę.

Sam Podsiadło wydaje się jakby rozumieć problem: w ostatniej strofie jakakolwiek ostrożność – próba stopniowej eskalacji wyliczenia, nadania jej pozoru organiczności – wylatuje przez okno. Naraz dostajemy kilkanaście nowych elementów – i jest w tym coś desperackiego, bo poeta najwyraźniej orientuje się, że czytelnik znudził mu się niemiłosiernie, więc musi na koniec  docisnąć  groteskę i odniesieniami religijno-mitycznymi (zakazany owoc, Święty Graal), i historyczno-spiskowymi (bursztynowa komnata), i filozoficzno-legalistycznym patosem (rozbebeszone prawo, poradnik krzywoprzysięstwa), i suchym kalamburem („w celi bat”, „w celi celibat” – załapali Państwo?). Słabnie więc dowcip, który, choć nieszczególnie inwencyjny, cały wiersz jakoś ciągnął – bo wrażenie groteski wynika tu przecież nie tyle z kontrastu, co z rodzaju kontrastu, z powolnego, burleskowego niemal w tonie odkrywania w celi mordercy zbereźnych i niebezpiecznych materiałów; gdy tempo zbyt przyspiesza, widzimy tymczasem, że Podsiadłę fascynuje bardziej (nieszczególnie oryginalny) koncept niż ton, konwencja, styl (a szkoda, bo jest tu niemało dobrych fraz i językowego wyczucia przywodzącego na myśl dużo starsze utwory poety). Innymi słowy, fascynuje go przede wszystkim własny głos, własne bycie w wierszu. Układ rozkwitający to tekst we właściwym sensie wulgarny, a przez to całkiem zabawny i nawet (mimo tego, że poeta zabiera głos w dość oczywistej sprawie) w jakimś sensie prowokacyjny. Szybko okazuje się jednak niezdolny swojej wulgarności podtrzymać – jest ona nie tyle sposobem przekroczenia jakiejś wyobraźniowej czy językowej bariery, co konwencją doklejoną do prostego przekazu.

 Wiersz Podsiadły mówi kilka prostych, niespecjalnie odkrywczych rzeczy (władza, zwłaszcza państwowa, manipuluje językiem do punktu absurdu; narodowe i religijne rejestry symboliczne są szczególnie wdzięcznym narzędziem owej manipulacji; etc.). Mówi je zabawnie i ze swadą, brawurowo łącząc makabrę ze sztubackim humorem; ale nic konkretnego z tego wiersza nie zostaje po lekturze, nic się za czytelnikiem nie ciągnie i nic doń nie wraca – docieramy, jak to często bywa w wypadku literatury i sztuki konceptualnej, do momentu rozpoznania centralnego chwytu czy zamysłu, i przechodzimy dalej/przewracamy stronę. Chociaż nie, coś jednak zostaje – niejasne wspomnienie, którego treścią jest głównie to, że Jacek Podsiadło faktycznie bardzo dobrze posługuje się literacką polszczyzną. W tym sensie, i tylko w tym sensie, Układ rozkwitający to tekst popisowy.

W wierszu Podsiadły czytelnik może bowiem być tylko chwilowym gościem – publicznością raczej niż odbiorcą.

Problem więc nie tylko w pustym konceptualizmie Układu rozkwitającego, ale również w sprzężonej z nim narcystycznej, mądrościowej kreacji poety, który, owszem, krytykuje przemoc państwa, ale robi to z pozycji Autorytetu – za broń biorąc stylistyczne, warsztatowe popisy, które nie służą niczemu poza dowiedzeniem jego własnej erudycji. Zwyczajnie trudno uwierzyć, że autor w trakcie pracy nad tekstem – i poprzez tę pracę – dowiedział się czegokolwiek zaskakującego o wziętym na warsztat temacie, że choćby na moment zdziwił sam siebie. Tytuł całości, od początku zamierzony jako ironiczny komentarz do związków języka i władzy, odsłania więc po chwili swoje drugie ironiczne dno: nic tu tak naprawdę nie ma prawa rozkwitać, nawet sam wiersz Podsiadły. Układ rozkwitający nuży i sprawia wrażenie przegadanego nie dlatego, że mówi za dużo, ale dlatego, że mówi dokładnie tyle, ile miał do powiedzenia już w punkcie wyjścia (a nawet wcześniej – na długo zanim powstał, na długo przed sprawą Mariusza T.).

Koszty wszystkiego powyższego, zwłaszcza narcyzmu autora, ponosi, jak to zwykle bywa, przedmiot wiersza. Sprawa Trynkiewicza pozostaje istotna ze względu na to, że zadaje pytania o granice naszych uniwersalizmów (idei sprawiedliwości czy niezbywalnych praw) i o sposoby instytucjonalnej dehumanizacji przestępców[ii]. To, kiedy uznajemy kogoś – jako społeczeństwo – za „bestię” jest nieskończenie ważniejsze i bardziej interesujące od tysięczny raz powtórzonej konstatacji o tym, że instytucje państwowe mają skłonność do manipulowania symbolami. Podsiadło tymczasem omija te kluczowe problemy nawet nie po to, by Państwo wykpić, ale by udowodnić, że jest od Państwa sprawniejszym stylistą. W tej próżności jest zaś coś ponad straconą szansę – coś naraz smutnego i budzącego wkurw.

***

Powodu, dla którego w wierszu Podsiadły najważniejszy wydaje się sam Podsiadło, nie trzeba długo szukać. Według relacji[iii] z wieczoru autorskiego, jaki przy okazji Włosa Bregueta poprowadził Piotr Śliwiński, poeta na stare lata redefiniuje swój młodzieńczy anarchizm jako „postawę osobistą, a nie działalność społeczną”. Poznański krytyk dopisuje do tych deklaracji własny aforyzm, stwierdzając, że „każdy przyzwoity człowiek jest trochę anarchistą”.

Układ rozkwitający uznać można za jeden z programowych tekstów tak zdefiniowanej, a niefortunnie popularnej wśród intelektualistów postawy – nazwijmy ją anarchotrochizmem. Wszyscy funkcjonujący na akademii czy w środowisku literackim znają jakichś anarchotrochistów: osoby „ogólnie na lewo”, a przynajmniej na pewno nie na prawo; nieufne wobec jakiejkolwiek scentralizowanej formy instytucjonalnej kontroli; skłonne podpisać list otwarty w dowolnej sprawie wolnościosłowowej, ale już niekoniecznie w sprawie warunków zatrudnienia sprzątaczek na ich wydziale; narzekające na falę prawicowego populizmu, ale nieobecne na antyfaszystowskich demonstracjach; zdolne w każdej sytuacji zaimprowizować trzydziestominutowy monolog o nigdy nieodległej groźbie prewencyjnej cenzury, ale niemające konkretnych poglądów na wysokość podatków czy środki redystrybucji dochodowej. Anarchotrochizm z anarchizmem łączy tyle, że ten pierwszy od czasu do czasu spogląda z zazdrością na ten drugi, ale się do niego nie przysiądzie, bo z założenia jest raczej nieprzysiadalny.

Chodzi więc, rzecz jasna, o narcyzm, ale też o coś więcej.

Jako niepisana doktryna, anarchotrochizm opiera się na dwóch fundamentalnych założeniach, czy raczej dwóch redukcjach. Po pierwsze – na zastąpieniu poglądów i przekonań ową nieszczęsną „przyzwoitością”, pewnym rodzajem wrażliwości czy odruchowej moralności. Istnieje zresztą cały ciąg kategorii, które służą wyeliminowaniu (przez podstawienie) tego, co polityczne: doświadczenie, tożsamość, pamięć… Rzecz nie tyle nawet w konkretnym pojęciu czy konstrukcie, co w sposobie jego użycia: za każdym razem chodzi o wysnucie takiej wizji świata, w której etyczne wybory, interwencje i krytyczne komentarze mówiącego podmiotu wynikają nie z jego przekonań – z tego, co uważa – ale z tego, kim jest[iv]. W tym miejscu Podsiadłę i Śliwińskiego wyjątkowo mało dzieli od wspomnianej na początku Dominiki Dymińskiej; ci pierwsi chcą zastąpić politykę wrażliwością, ta ostatnia – tożsamością.

Podpisywanie się pod jakimś zespołem poglądów, pod pewnym programem czy tradycją, wiąże się z ryzykiem. Bierzemy coś z konieczności niedokończonego, coś, czego nie możemy mieć „na własność” i przyjmujemy to jednak za „swoje”, wystawiając się dobrowolnie na ryzyko obnażonej niespójności, potencjalne ślepe estetyczne czy intelektualne zaułki, nierozstrzygalne dylematy, a nawet zarzuty o śmieszność. Ogłaszając świadomą, dobrowolną (raczej niż wrodzoną albo w inny sposób „naturalną”) przynależność, nie tyle celebrujemy swoją tożsamość (doświadczenie, wrażliwość, moralność, „przyzwoitość”), co celowo ryzykujemy własną podmiotowością i głosem w jakiejś ważnej naszym zdaniem sprawie. Dla krytyki wagę tego procesu opisał trafnie choćby Krzysztof Uniłowski, słusznie zauważając, że krytyk powinien być nie tyle bezstronny, co stale świadomie i otwarcie stronniczy[v]. Moglibyśmy powiedzieć wręcz, że niedogmatyczna przynależność czy afiliacja, jako artykulacja stronniczości, jest warunkiem możliwości sporu.

Jeśli na poważnie podchodzimy do kwestii przynależności, która w literaturze jest zawsze kwestią tradycji, to musi się ona jawić nam jako coś głęboko dziwnego. Tradycja nas definiuje, choć to my podtrzymujemy ją przy życiu; odpowiada za nas na pytania, których nie zdążyliśmy jeszcze zadać – i niejednokrotnie budzi opór tam, gdzie w ogóle nie widzieliśmy możliwości oporu. Regularnie zmusza nas do zdrady; przede wszystkim zaś pozwala nam badać własne poglądy i przesądy poprzez eksplorację czegoś najbardziej zewnętrznego. I dlatego najlepsze intelektualne tradycje, jak marksizm, to te najbardziej autokrytyczne i najbardziej skłonne do podziałów czy rozłamów.

(Jeśli zrozumiemy wagę tradycji dla tak zwanego „wiersza zaangażowanego”, problem związków poezji z ruchami społecznymi będzie się wydawał tylko przedłużeniem tej bardziej zasadniczej kwestii – innym wyrazem przynależności, innym sposobem wpisania się w jakąś tradycję. Dla socjalistycznego twórcy czy krytyka nie ma radykalnej różnicy między przynależnością do socjalistycznego ugrupowania a do „linii” socjalistycznych twórców czy radykalnej myślowej tradycji.)

Tradycja jest ryzykowna. Anarchizm jest ryzykowny. Późny Podsiadło jest, w swoich najlepszych momentach, co najwyżej przyzwoity. Dlatego we Włosie Bregueta historyczne i intertekstualne nawiązania – których, przyznajmy, autor wcisnął do książki dużo – sprawiają wrażenie tak nieznośnie doklejonych i wysilonych. Chesterton i Różycki, Hildegarda z Bingen, karyliony i ciągły wspomnieniowy ton mają doczepić do wiersza po fakcie to, co powinien on posiadać organicznie: poczucie łączności (z kimś, z czymś, z czymkolwiek).

Wspomniani wcześniej Foks i Sosnowski, choć pozostają wśród najbardziej osobnych żyjących poetów języka polskiego, są też autorami wyjątkowo łączliwymi – ciągle wskazują punkty łączności własnej pracy z różnymi tradycjami i tendencjami, wydaje się wręcz, że czerpią przyjemność ze szkicowania historycznych linii i wpisywania się w owe linie. Spójrzmy na teksty krytyczne Sosnowskiego, na przedsięwzięcia wydawnicze Foksa – ile różnych sugestii możliwych tradycji wyprodukowali przez ostatnie dwie dekady sami ci poeci? Kilkanaście? Kilkadziesiąt? Nie boją się brać na siebie odpowiedzialności za coś, co wykracza poza nich – za nieżyjących autorów i ich pomysły, za trudno uchwytne idee, za niejasne (ale istotne) przeczucia. Tymczasem Podsiadło ucieka nawet od odpowiedzialności za własne poglądy sprzed kilku dekad.

Pochodną pierwszej anarchotrochistowskiej redukcji jest redukcja druga: drastyczne skrócenie perspektywy, zamiłowanie do komentatorskiej doraźności. Tam, gdzie istnieją wyłącznie jednostki i ich doświadczenia/wspomnienia, albo jednostki i ich moralność/wrażliwość, wybierać możemy już tylko między perspektywą uniwersalnych, niezmiennych praw, a egzystencjalnym szczegółem i doraźnym komentarzem. To w kontekście Układu rozkwitającego wydaje się szczególnie istotne: płytkość krytyczno-politycznej refleksji Podsiadły, jej urwany charakter – powierzchowność konkluzji, brak systemowej perspektywy – wynikają nie z ogólnego filozoficznego niedoboru, ale z konstrukcji wierszowego podmiotu. Jego mądrościowa, narcystyczna kreacja – widoczna zresztą nie tylko we Włosie Bregueta, ale u późnego Podsiadły w ogóle – nie pozostawia po prostu miejsca na systemową krytykę. Taka krytyka musiałaby być naraz bardziej skromna (w sensie wycofania tekstowego ja) i szeroka (w sensie zainteresowania czymś poza sobą i otwarcia na to, co niespodziewane). U najlepszych zaangażowanych – krytycznych, radykalnych – poetów widać ciągłe zaskoczenie światem; wynika ono nie z naiwności czy braku doświadczenia, ale z odruchowego  ciążenia ku nierozstrzygniętym sporom i nierozpoznanym problemom. Rozumieją oni konieczność punktowego choćby, chwilowego wycofania własnej obecności. Anarchotrochizm jest tymczasem doraźny, ale w pewnym sensie nie z wyboru, tylko z konieczności – w świecie, w którym Poeta wszystko zawczasu Wie (albo wszystkiego zawczasu Doświadczył), świat zostaje zredukowany do tego, co osobiste, do jednostkowej „przyzwoitości” i horyzontu najbardziej bezpośrednich tylko możliwości. W świecie takiego poety nie tyle nie trzeba, co nie można wręcz budować mostów.

(I teraz dopiero pojawia się myśl, że niesłusznie pojawił się tu obok Dymińskiej i Podsiadły Jaś Kapela – poeta, owszem, perspektywy drastycznie skróconej i ostatecznie może mało produktywnej, ale przynajmniej bezpretensjonalnej, nienarcystycznej, w szczery sposób trollerskiej.)

Na wiersze takie, jak Układ rozkwitający Podsiadły, jest oczywiście miejsce; przynajmniej w kraju, w którym tak mało jest rzetelnego politycznego dziennikarstwa[vi] i progresywnej satyry. Ale dla osób bardziej zainteresowanych poezją tekst ten jest dużo ciekawszy jako ilustracja takiego modelu „zaangażowania”, który nie potrafi spełnić własnej obietnicy i prowadzić musi do rozczarowania.

***

Tymczasem jest we współczesnej polskiej poezji przynajmniej jeden jeszcze wiersz, który wychodzi od sprawy Mariusza T., żeby powiedzieć coś o języku i władzy, przemocy i wspólnocie; to wiersz napisany przez autorkę, która, podobnie jak Podsiadło, chętnie korzysta z moralnie wyrazistego tonu, ale w której wierszach znajdziemy dużo więcej poczucia zaskoczenia i dziwności. Mowa, rzecz jasna, o wierszu Ustawa o bestiach z Lucyfer zwycięża, drugiej książki Ilony Witkowskiej.

ustawa o bestiach

jestem posągiem, a będę zwierzęciem

leżę u sutka wielkiej niedźwiedzicy

za moim domem kiełkuje płomień

byłam zwierzęciem, a jestem posągiem

Poezja Witkowskiej często już w pierwszej chwili poddaje się – nazwijmy to umownie – eksplicytnie politycznym odczytaniom. Wiersze o polskim stosunku do uchodźców, o naszej półperyferyjnej kondycji, o płci i o antropocenie; gdyby zaszła taka potrzeba, bylibyśmy w stanie dość łatwo wskazać – narzekając oczywiście na nieuchronnie upraszczający tryb tematycznej krytyki – cały szereg takich tekstów.

Ustawa o bestiach do nich nie należy; przeciwnie, to jeden z najdziwniejszych, najtrudniejszych, najmniej przejrzystych wierszy poetki. Łatwo dostępny jest tu tylko tytuł, nakierowujący nas właśnie na sprawę Trynkiewicza i wiadomą specustawę; cała reszta w pierwszej chwili pozostawia czytelnika tylko z trudnymi do nazwania wrażeniami, ewentualnie wstępnym rozpoznaniem pewnej (surrealistycznej? mistycznej? katastroficznej?) konwencji.

Drugie spojrzenie wyostrza i uzasadnia intuicję, że wiersz składa się właściwie z trzech części – jasnego w swojej referencjalnej warstwie tytułu; surrealnego, ale zaczepionego w konkretnej rzeczywistej sytuacji obrazka z dwóch środkowych wersów (leżenie „u sutka wielkiej niedźwiedzicy”, czyli pod otwartym niebem, „kiełkowanie płomienia” za domem – ognisko? Wieczór w domu na wsi?) i okalającej te wersy, najbardziej enigmatycznej z całości, ale powtórzonej i kluczowej dla wiersza podmiotowej deklaracji.

Oczywiście to, że zza dwóch środkowych wersów prześwituje bardziej codzienna sytuacja, nie odejmuje im nic z ich surrealnego charakteru: mamy do czynienia z jakąś sytuacją metaforycznych ponownych narodzin, z „kiełkowaniem”. Zostajemy wrzuceni w moment przejścia albo zawieszenia pomiędzy stanami; upłynniają się granice między bytami i pojęciami: ludzkie – nieludzkie, żywe – nieżywe (czy raczej: nieożywione). Mimo całej plastyczności i ewokatywnego potencjału, trudno się w ten wiersz wgryźć; ale jasne jest pytanie, które stanowi do niego klucz: kim jest tu bestia, skąd bierzemy pojęcie bestii? Gdy już zadamy to pytanie, zjawiają się następne: czy zwierzęcość jest czymś momentalnym i stopniowalnym raczej niż stałym, czy człowiek może bywać zwierzęciem (i co znaczyłoby bywać posągiem)? Oraz: jaki udział w tym wszystkim ma ledwo słyszalna w wierszu, ale wyraźnie obecna w całej książce trauma mówiącego podmiotu? Skąd ten melancholijny, „posągowy” ton?

Przez cały czas nie możemy zaś zapomnieć o tytule: owszem, Witkowska używa go w jakimś sensie ironicznie; zamiast pisać o mordercach-pedofilach i aparacie państwowego nadzoru, za punkt wyjścia bierze samo słowo „bestie” – i próbuje powiedzieć coś o tym, co nieludzkie czy ludzko-zwierzęce w bardzo osobistej, „egzystencjalnej” perspektywie. Ale nie znaczy to, że o tytule możemy zwyczajnie zapomnieć: cały wiersz Witkowskiej bardzo otwarcie jest ostatecznie komentarzem do sprawy Trynkiewicza, do tego, jak łatwo przychodzi nam definiowanie kogoś/czegoś jako „bestii”, jak nawykowy i zinternalizowany przez społeczeństwo jest to zabieg. Oczywiście, poetka nie mówi wprost: nie róbcie tak i tak; nie używajcie tych słów; myślcie w ten sposób. Ale istnieje widoczny, niezaprzeczalny, odnotowany w tytule związek między surrealnym obrazem – katastroficzno-melancholijnym tonem – a konkretnym problemem debaty publicznej.

Ustawa o bestiach jest więc, owszem, trudna i nieprzejrzysta, ale daje też czytelnikowi jasny punkt interpretacyjnego zaczepienia. Witkowska rozumie bowiem sens i podstawowe zasady poetyckiej dziwności: jeśli ma być czymś więcej niż literackim popisem, musi pozwolić czytelnikowi odbyć całą podróż od tego, co jasne do tego, co mroczne; zamiast wrzucać go na głęboką wodę, musi pozwolić mu (niemal) samodzielnie wyjść ze swojej strefy komfortu. (Zrozumienie tej zasady – nazwijmy ją zasadą Twilight Zone – powoduje, że w wierszach Witkowskiej pojawia się czasem tak rzadkie dziś w poezji autentyczne poczucie grozy.) Dzięki powyższemu nie mamy też poczucia, że w Ustawie o bestiach trudność i dziwność służą zakodowaniu prostego ostatecznie przekazu, że stanowią tylko element komunikacyjnej gry – jeśli Witkowska pisze czasem w tak zawiły sposób, to dlatego, że mówi do nas intuicjami, przeczuciami, trybem, którego nie da się wyklarować czy uprościć. To, co jest dostępne, zostaje powiedziane prosto; to, co trudne i niezrozumiałe, jest trudniejsze do powiedzenia. Niedostępność wiersza jest w pewnym sensie głęboko szczera.

(To kolejna różnica między Witkowską i Podsiadłą; ta pierwsza nie udaje, że temat, którym się zajęła, jest prosty. W wypadku Układu rozkwitającego szybko pojawia się wątpliwość ściśle politycznej, by nie powiedzieć techniczno-logistycznej, natury: jeśli Państwo tak łatwo jest obśmiać, jeśli jego językowo-symboliczne manipulacje są tak absurdalne, to dlaczego nadal działają? Innymi słowy – jeśli prowadzi pan, panie Poeto, walkę z Państwem od trzech dekad, a Państwo nadal działa z grubsza tak samo, to może nie ma sensu udawać, że to wszystko taka łatwa sprawa? Witkowska mówi wprost: to nie jest łatwa sprawa, nic tu nie jest łatwe, nawet różnica człowiek-bestia, nawet wyartykułowanie pozycji tego, kto mówi.)

Wiersz Witkowskiej opiera się więc prostej interpretacji dużo mocniej niż wiersz Podsiadły, ale oferuje coś w zamian za czytelniczy wysiłek – nie tylko poczucie faktycznej zagadki czy tajemnicy, ale i wskazanie rzeczywistego, istotnego społecznego/etycznego/filozoficznego problemu. Ustawa o bestiach, na różne sposoby bardziej ekonomiczna od Układu rozkwitającego – dwadzieścia dwa razy (!) krótsza, korzystająca z jednego tylko powtórzenia i kilku zaledwie obrazów – jest też odeń bowiem bardziej stanowcza czy radykalna: na najbardziej podstawowym poziomie wyostrza wykluczający antropocentryzm etycznej/politycznej kategorii „bestii”; ale drąży głębiej, kwestionując „ludzkość” jako stabilną kondycję, jej sensowność jako wzorca czy normy. Co więcej, inaczej niż w wypadku Podsiadły, jesteśmy skłonni uwierzyć autorce, że przedmiot wiersza faktycznie ją interesuje, że nie jest tylko autokreacyjnym pretekstem: Witkowska regularnie upomina się swoim wierszem o status tego, co nieludzkie (bądź ludzkie w sposób wątpliwy) i hasło „ustawa o bestiach” w oczywisty sposób interesuje ją właśnie z tej perspektywy.

***

Co pokazuje nam więc zestawienie wierszy Podsiadły i Witkowskiej – dwóch „zaangażowanych” tekstów napisanych teoretycznie przy tej samej okazji, wychodzących z jednego punktu wyjścia?

W pewnym sensie – nic nowego: że prawdziwemu radykalizmowi nie po drodze z lirycznym narcyzmem; że dobry zaangażowany wiersz wymaga od autora pewnej skromności czy zdolności wycofania się – otwarcia na to, co niespodziewane, dziwne i nieswoje. (Kategoria „nieswojego” wydaje się w ogóle niedostatecznie omówiona w kontekście relacji poetyckie – polityczne.)

Ale jest coś jeszcze: poczucie, że ten wiersz, który nie idzie na literacką łatwiznę – mniej popisowy, trudniejszy, bardziej wyciszony – łatwiej broni się przed nadinterpretacją. To tekst Podsiadły, w którym ostatecznie wszystko zostaje wyciągnięte na wierzch (a nad powierzchnią unosi się wszechobecny i wszechwiedzący duch autora), prowokuje do tworzenia tysiąca wydumanych opowieści z poszczególnych elementów centralnej enumeracji; tymczasem dziwność Ustawy o bestiach, w połączeniu z jej minimalizmem, nie zostawia miejsca na krytycznoliterackie wybiegi, na „interpretacje” pisane obok tekstu. Moglibyśmy pokusić się o doraźne rozróżnienie: w wierszu Witkowskiej autorskiej obecności jest mniej, za to głos autorki jest wyraźniejszy; albo: głos Witkowskiej jest cichszy, za to bardziej stanowczy. I może w tym, w „niskiej intensywności” – by pożyczyć termin Sosnowskiego, na który ostatnio słusznie zwróciła uwagę Koronkiewicz – tkwi sedno.

[i] Nie będę tutaj streszczał całej sprawy – ci, którzy nie pamiętają, mogą zajrzeć do wiki albo sensownego i zwięzłego komentarza Jakuba Majmurka: https://krytykapolityczna.pl/kraj/majmurek-dajcie-potwora-na-pierwsza-strone/

[ii] Poniższy tekst powstawał w trakcie nagonki urządzonej przez polityków prawicy przeciwko Rzecznikowi Praw Obywatelskich, który niedawno bronił praw innej „bestii” do sprawiedliwego procesu – cała sprawa dowodzi, że mechanizmy ujawnione przy okazji Trynkiewicza wcale nie są problemem marginalnym, i prawdopodobnie długo jeszcze będą powracać jako istotny temat publicznej debaty.

[iii] https://www.wbp.poznan.pl/wydawnictwo/aktualnosci/jacek-podsiadlo-anarchizm-beznadziejny/

[iv] Nawiązuję tu oczywiście – choć tym razem dość zdawkowo – do krytyki liberalizmu proponowanej przez W.B. Michaelsa.

[v] Zob. Krzysztof Uniłowski, „Kukuryku”! Krytyka przeciwko wspólnotom [w:] tegoż, Prawo krytyki, Katowice 2013.

[vi] Pytanie o to, czy warto tworzyć poezję, której sens uwidacznia się tylko pod nieobecność porządnego dziennikarstwa, pozostawmy na inną okazję.

KOREKTA: Julia Żak


Paweł Kaczmarski – ur. 1991, krytyk, badacz literatury i tłumacz. Współredaguje 8. Arkusz „Odry”, współpracuje z „Praktyką Teoretyczną”. Badawczo zajmuje się literaturą najnowszą (zwłaszcza poezją) i tradycjami literatury zaangażowanej. Ostatnio wydał swoją debiutancką książkę krytycznoliteracką pt. „Wysoka łączliwość. Szkice o poezji współczesnej”.