Lubię cukierki wyciągane z szuflad – nie jem ich, ale przypominam sobie ich smak
Na wystawę dostajesz się od zaplecza: z jednej części Księgarni / Wystawy (Józefińska 9, Kraków) przechodzisz przez klatkę schodową i pomieszczenie używane zwykle jako składzik na wystawienniczy szpej. Zmyślne rozplanowanie przestrzeni: dobra komunikacja, kamienica reprezentuje umiarkowany krakowski modernizm – ściany w szlachetnym tynku, duża i gładka, przeszklona witryna, tym razem przesłonięta.
Sara Hupas, Adaptacja, instalacja, 2016 / Joanna Tochman, Powtórzenia, cykl fotografii, 2016
Po przekroczeniu progu stopy natrafiają na coś miękkiego. Na początku trudno jest Ci to zdefiniować. Później zdajesz sobie sprawę, że stoisz na wykonanym z gąbki obiekcie site-specific Sary Hupas o tytule Adaptacja. Site-bardzo-specific. Propozycje tytułu pracy były różne, jak choćby Droga do ideału, co brzmiało wtedy zbyt efekciarsko i patetycznie. Tak więc Adaptacja pozostała najlepszym i najtrafniejszym jak na ten czas tytułem. Jesteśmy poważnymi kuratorami i nie w głowie nam górnolotne tematy. Adaptować (się) trzeba – opanowywać sztukę, bo jesteśmy szkicem kuratorów i artystów, to jest szkic wystawy, a w szkicu, jak wiadomo, nie ma miejsca na błędy. Jest rok dwa tysiące szesnasty, koniec lata, trochę chcemy to mieć za sobą, trochę zrobić dobrą robotę, żeby ludzie zobaczyli.
Sara Hupas kończy rzeźbę w ASP, w swoich pracach wykorzystuje rozmaite materiały, ale najlepsze rzeczy robi z gąbki. Tapicerskie resztki pocięte w płaskie prostokąty, posklejane w coś w rodzaju parkietu lub węża, zwinięte w monstrualnie wielki rulon, przepchnięty na Podgórze z jej pracowni na Długiej przez czwórkę dorosłych i dwoje dzieci. Rulon da się teoretycznie upchnąć na tyłach osobowego auta, ale na wszelki wypadek wolimy tego nie robić przed wystawą – łączenie prostokątnych fragmentów to robota, której czasu trwania nie potrafimy sobie wyobrazić.
Sara Hupas, Adaptacja, instalacja, 2016 / Mateusz Grymek, Kino familijne (4’51’’), video, 2016, Anna Gil
Mateusz Grymek, Kino familijne (4’51’’), video, 2016, Anna Gil
Za pasmem gąbki stoi stary telewizor na wiotkiej szafce. Co cztery minuty i pięćdziesiąt jeden sekund na ekranie zaczyna się film zmontowany z rodzinnych vhs-ów przez Mateusza Grymka. Mateusz też kończy studia w Akademii, angażuje się w tworzenie studenckich (i nie tylko) pism, robi wystawy. W międzyczasie lubi sam siebie umieszczać w przezroczystym kubie na tle chłodnego pejzażu i utrwalać na fotografiach to, jak para pokrywa tafle. Poprzez dobór fragmentów filmów kręconych przez swojego ojca kilkanaście lat wcześniej analizuje jego ówczesne spojrzenie i ich wzajemne relacje. Niewidzialny operator wydaje instrukcje: stań, popatrz, jeszcze przez moment nie psuj ujęcia, obraz się lekko chwieje. Popatrz na siebie za tych kilkanaście lat, zastanów się, o co mi chodziło.
Sara Hupas, Adaptacja, instalacja, 2016 / Martyna Kielesińska, Lebensmittel (2’26’’), video, 2015/2016
Kino familijne jest trochę wzruszające, trochę opresyjne, jak Lebensmittel Martyny Kielesińskiej, kilkuminutowe wideo, postinternetowy miks, panorama motywów, które kształtowały ikonosferę generacji urodzonej na przełomie lat 80.i 90. XX wieku. Jak Groszki i róże Ewy Demarczyk ilustrowane nadrealną narracją złożoną z wyszperanych w sieci obrazów i fragmentów starych reklam. Kalejdoskopowe sekwencje, wymowny gest głowy Shirley MacLaine, pękające czekoladowe ciastka z reklam i drżące kadry z nie-pamiętam-już-czego, ale było to dziwne oraz zawierało pewną ilość poglądowych animacji poświęconych anatomii któregoś z ludzkich obwodów.
Joanna Tochman, Powtórzenia, cykl fotografii, 2016 / Martyna Kielesińska, Dla Elizy (3’06’), video, 2015/2016
Na ścianie, którą masz po lewej, wiszą Powtórzenia Joanny Tochman, wówczas świeży projekt zdjęciowy trochę o rodzinie, trochę o sztuce i kolekcjonerstwie. Ludzie są zestawieni w pary, których powiązań musisz się troszeczkę domyślać, ale czujesz, że to nie są zwykli ludzie.
Sara Hupas, Adaptacja, instalacja, 2016./ Martyna Kielesińska, Dla Elizy (3’06’), video, 2015/2016
—
Tyle masz do dyspozycji, żeby sięgnąć po tekst kuratorski. Napisali go Vera Zalutskaya i Piotr Policht, młodzi kuratorzy i historycy sztuki, obecnie warszawiacy. Przytaczam go w pełnym brzmieniu, bez skreśleń.
Zjedzcie cukierka, a potem zapytajcie sami siebie o wystawy, które nie mają swojego miejsca. Bo były, bo skończyły się, a być może ich trochę szkoda. A może o te, które będą. Może jeszcze gdzieś są, albo nigdy się nie odbędą.
// wystawa: Lubię cukierki, nawet kiedy smakują jak kamyki // artyści: Joanna Tochman, Martyna Kielesińska, Sara Hupas, Mateusz Grymek. // seminarium kuratorskie: Vera Zalutskaya, Piotr Policht, Marta Kuźmińska, Agata Jabłońska, Anna Gil // galeria: Księgarnia / Wystawa // Fundacja Razem Pamoja // sierpień-wrzesień 2016 //
BJ, bez tytułu, kreda na chodniku, instalacja site-specific, 2016
Lubię cukierki, nawet kiedy smakują jak kamyki
Ukazał się śnieżny zarys twarzy Dolly; nie rozpłynął się tym razem.
– Więc to tutaj się ukrywasz, zachodziłyśmy w głowę – powiedziała głosem kruchym i szeleszczącym jak bibułka. Miała oczy osoby natchnionej, roziskrzone, przejrzyste oczy fosforyzujące zielono jak galaretka miętowa; lustrując mnie w półmroku strychu, utwierdzały się lękliwie w przekonaniu, że nie mam złych zamiarów.
– Urządzasz tu sobie zabawy na strychu? Mówiłam Verenie, że musisz się czuć samotny.
Pochyliwszy się, przystąpiła do grzebania w czeluściach jakiejś beczki.
– Mógłbyś mi pomóc – powiedziała – poszukać w tej drugiej beczce. Szukam zamku z korali i woreczka kolorowych kamyków jak perełki. Sprawią Catherine przyjemność, nie sądzisz? Przygotujemy jej na urodziny akwarium ze złotymi rybkami. Miałyśmy kiedyś akwarium rybek tropikalnych, to były istne diabły, pożerały się nawzajem. Pamiętam, jak je kupiłyśmy; pojechałyśmy aż do Brewton sześćdziesiąt mil. Nigdy przedtem nie jeździłam sześćdziesiąt mil i pewnie już nigdy nie pojadę. O, jest tutaj ten zamek!
Chwilę potem ja znalazłem woreczek kamyków; były jak ziarna kukurydzy albo okrągłe cukiereczki.
– Masz, poczęstuj się – powiedziałem, podając jej woreczek.
– Dziękuję – odparła. – Lubię cukierki, nawet kiedy smakują jak kamyki.
Truman Capote Harfa traw
***
Strych, alkowa, szuflada, pudło z kasetami wideo. Duchy przeszłości kryją się w konkretnych miejscach, artefaktach, ale i ulotnych mgiełkach taktylnej pamięci. One same pozostają zindywidualizowane, ale formy ich egzorcyzmowania wyznaczają określone kanony.
Bieguny ulotnego archiwum pamięci rozpięte są między intymnym i hieratycznym wizerunkiem, jednostkową historią i oswojoną narracją historii sztuki.
Pewnego dnia bohaterowie Harfy traw Capote’a wynoszą się z domu i zamieszkują na drzewie. Jednak tylko jeden z nich, narrator, nastoletni chłopak, półsierota wychowywany przez dwie podstarzałe krewne, wpisuje się w oczywistą sztancę młodzieńczego buntu i przygody rodem z Marka Twaina. Towarzyszą mu: jedna z owych krewnych – Dolly – introwertyczna staruszka, przeciwieństwo obrotnej, zamożnej, a przy tym oschłej i kostycznej Vereny oraz Catherine – jedyna przyjaciółka Dolly – czarnoskóra kobieta, której braki w uzębieniu sprawiają, że praktycznie tylko Dolly rozumie jej słowa. W wydanym w roku 1951 opowiadaniu rozgrywającym się gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych, na trzy lata zanim Martin Luther King został pastorem, Catherine jest więc absolutnym Innym. Jakby tego było mało, podaje się za Indiankę.
Jednak w ucieczce do domku na drzewie uczestniczą nie tylko zupełni outsiderzy. Do bohaterów dołącza między innymi emerytowany sędzia, uosobienie szacownej persony ze szczytu małomiasteczkowej społecznej drabiny. Harfę traw od pierwszej do ostatniej strony przenika napięcie między tym, co indywidualne, a tym, co wymuszone przez społeczną ramę. Napięcie to widać także na poziomie psychologicznej charakterystyki bohaterów, którzy pozostają w zawieszeniu pomiędzy archetypem a indywiduum. Granica nigdy nie zostaje wyznaczona precyzyjnie. Nie ma prostego podziału na mieszczuchów i banitów.
To właśnie napięcie między indywidualnym a stypizowanym – na różnych poziomach: estetyki, materiału, sposobu wykonania – jest kluczem do wystawy.
Według Borisa Groysa współczesne warunki artystycznej produkcji są w olbrzymiej mierze warunkowane przez wszechogarniający charakter przestrzeni internetowej. W pewnym sensie cała sztuka jest już postinternetowa, niezależnie od tego, czy choć w miligramie przypomina cokolwiek, co promować mógłby kolektyw DIS. „Pytanie o tożsamość nie jest pytaniem o prawdę, ale o władzę: (…) kto sprawuje kontrolę i suwerenność nad społeczną taksonomią, społecznymi mechanizmami identyfikacji – (…) instytucje czy ja?” pisze Groys.
Innymi słowy: na ile instytucje świata sztuki wymuszające logikę do bólu neoliberalnej, projektariackiej pracy czynią z artysty kowala własnego losu, a na ile pełnią rolę parek niepostrzeżenie (?) tkających jego losy? Poza bipolarną logikę pytania Groysa artyści uciekają za pomocą podwójnego potwierdzenia. Przed okiem algorytmu można uciekać, ale jak mawiają wszystkie czarne charaktery popkultury: we might as well join them. „Czasem sztukę trzeba wymyślać od nowa, od samego początku” pisali kiedyś twórcy „Rastra”. Tylko co wtedy, gdy już nie ma żadnego początku?
KOREKTA: Ewa Dryjka
PP, VZ
Agata Jabłońska (ur. 1885) – autorka przyjemnych wizualnie obrazów. Temperamentalnie weganka, ale nie potrafi odrzucić serów. Lubi polifonie, stara się pozostawać w kontakcie z matką ziemią. Tworzy z miłości.