Z głośników terminala słychać nawoływanie do wylotu.
– Jeszcze moment, jeszcze chwila… już, zaraz!
Wysoki głos przepełnia hole, korytarze i sklepy z towarami w specjalnej, bezpłciowej cenie. W podniosłej atmosferze obsługa techniczna odlotów zapala ostatniego papierosa. Zniecierpliwienie jest tak wielkie, że niektórzy z podróżujących rezygnują w ostatniej chwili, tłumacząc się słabymi nerwami. Bezsensownie zbudowane napięcie. Jakby wylot był czymś ponad ludzkie miary.
– Wiesz, że część pasażerów w ogóle nie dociera na pokład? – zaczepnie zagaduje młodego starszy technik-specjalista od pompowania kół i ślinienia wentyla. – Szefostwo wskazuje niektórym drzwi ewakuacji z lotniska, tak dla żartu! Dobra młody. Zwijamy się, zaraz się zacznie – uciął i wskoczył na rower, do którego przypięto małą kabinkę z szybką na przedzie, gdzie zasiadał młody.
Technicy ustępują miejsca, samolot zaczyna kołować.
Najpierw sprawdza się elektrykę, potem stany zbiorników z paliwem, silniki, pilot robi szybki scroll na Facebooku, co tam u kogo słychać, kontakt z wieżą. Wieża daje znak do odlotu, pilot daje znak stewardessom, że mogą zacząć dmuchać lateksowe baloniki, pasażerowie zapinają pasy bezpieczeństwa. Wszystko to powinno trwać maksymalnie kilka minut.
Jednak tym razem pilot zawiesza się na Facebooku. Stewardessy zapominają o napompowaniu lateksowych baloników, a pasażerowie zamiast zapiąć pasy, zaczęli licytować się o miejsca przy oknie. Wieża dała znak do odlotu.
Takie zachowanie jest wręcz skandaliczne i na pewno po skończonym locie będę musiał o nim zaraportować. Tymczasem wrócę do opisu. To mój trzeci lot w tym sezonie. Postanowiłem go opisać i liczę, że i tym razem spotkam chłopaków z Rosji, co to zawsze podchodzą i pytają o jakieś scyzoryki.
Pilot nie zwracając uwagi na całą te degrengoladę, ciągnie za dźwignię z napisem „DÓŁ”.
Już za moment, myślę, patrząc jak pasażerowie obijają sobie głowy to o fotel, to o fragment luku bagażowego. Tylko gdzie schowali się ci ruscy?
Metalowy cud techniki zaczyna drżeć jak zwierzę, szyby wibrują jednostajnym rytmem. Dobry znak, mówię do siebie po cichu.
– Dobry znak, proszę państwa! – wykrzykuje stewardessa z ogona samolotu. – Jesteśmy w stanie lotu, to znaczy… inaczej mówiąc, lecimy, wznosimy się w górę… jesteśmy w powietrzu, hura!
Ze szczęścia podskoczyła, po czym – speszona własną euforią – z miejsca zbeształa pierwszego lepszego pasażera za brak zapiętych pasów. Niesubordynowany pasażer odpyskował, że gdyby nadmuchała lateksowy balonik, on siedziałby już grzecznie w pasach na swoim miejscu.
– Zaraz wystartujemy – odzywa się pilot ze swojej kabiny.
– Już wystartowaliśmy! Dziesięć minut temu! – drze się steward zza pleców pilota prosto do jego ucha.
– Użyj zestawu słuchawkowego – nadaje pilot do stewarda na głównym kanale komunikacyjnym.
– Szanowny pilocie naszego statku – mówi steward – pragnę zauważyć, że pańskie spostrzeżenie nijak się ma do rzeczywistej sytuacji naszego samolotu, gdyż już przynajmniej od dziesięciu minut znajdujemy się w stanie lotu. Odbiór.
– Albercie – pilot zwraca się pobłażliwie – patrz jaki tu korek. To jeszcze nie lot, to zawieszenie w przestworzach. Trochę tu pewnie poczekamy. Bez odbioru.
Na te słowa steward odsłonił ciężką zasłonę okienną w kokpicie pilota.
Stali chyba w pięciokilometrowym korku powietrznym. Cały pas jest zapchany boeingami, airbusami i jeszcze kilka awionetek. Dopiero teraz zrozumiał, że lot jeszcze się nie zaczął.
Korzystając z chwilowego zawieszenia akcji, postanawiam przygotować sobie stanowisko do czytania. Wyciągnąć książkę i wkraść się w jej strony, zapominając o tym, co dzieje się dookoła. Opuścić podręczną półkę z oparcia fotela naprzeciwko. Rozłożyć podpórkę pod ramię. W tym czasie stewardessy przechodzą do rutynowych zadań takich jak poprawianie szminki, podciąganie rajstop i rozdawanie broszur.
– Proszę mi powiedzieć – mówi dusza jednego z pasażerów – czy jak już jestem na ramieniu to mogę skorzystać z toalety?
– A idź do diabła – odbąknęła stewardessa.
– Szanowni uczestnicy lotu numer osiem cztery jeden zero, w razie wypadku prosimy postępować nieregulaminowo. Oczywiście, nie będziemy karać regularnych zasad postępowania ewakuacyjnego. W wolnej chwili zachęcamy państwa do kreatywności. Na przykład, gdyby tak nabrać wody w usta i wypluć dopiero po dostaniu się na ląd.
– Brawa! – odezwał się tłum pasażerów.
– Można też spróbować podpiąć się pasami do fotela pasażera i wspólnie machać rękami tak szybko, by utrzymać się w powietrzu.
– Vivat! – żywo zareagowali podróżni.
Słuchając tych instrukcji, pasażerowie pomrukiwali z podziwem zapisując co ciekawsze pomysły na dłoniach i kartce papieru: o wartości dzieła sztuki nie decyduje artysta, a pole produkcji kulturowej, będące częścią uniwersum wiary i nadające dziełu sztuki wartość w moc twórczą artysty… Jeśli dzieło sztuki da się poznać jako podmiot symboliczny nacechowany wartościami grupy, powoduje to uznanie społeczne, adekwatne do zbioru wartości zawartych w dziele sztuki, podzielanych z pojęciem estetyki w grupie oraz wyposażenia obserwatorów w odpowiednie dyspozycje, niezbędne do potwierdzenia wartości dzieła…
Moją uwagę rozproszyła stewardessa
czołgająca się po podłodze samolotu. Czołga się i głośno dyszy. Ciężko powiedzieć
czy z autentycznego wysiłku, czy w ramach performensu.
Pasażer po mojej lewej stronie wyskakuje z fotela na ratunek. Zrzuca z siebie
koszulę i wolnym, pełnym erotyzmu ruchem zarzuca ją na ich dwoje. Tylko ciekawe,
gdzie podziali się ci ruscy. Założę się, że zaraz…
– Chomiki! Syryjskie chomiki! – słyszę zza pleców.
– Kupi pan chomika? – Kobieta wyciąga małe futrzane zwierzątko.
Na cholerę mi ten chomik? Co ja z nim zrobię w podróży? Co ja z nim w ogóle zrobię?
Wyciągnąć książkę i wkraść się w jej strony, zapominając o tym co się dzieje dookoła, westchnąłem i piorunem sięgam do portfela. Przecież taki chomik zaraz narobi mi na książkę! W czym ja to zbiorę? A jeśli wklei mi się w stronę?
– Czy pani oszalała? Przecież to chomik, nie można go tak, tu, na pokładzie…
– Ja poproszę – przerywa mi kolczasty pasażer siedzący kilka foteli wprzód.
Obejrzałem się podekscytowany. Okazało się, że to tylko jeż…
– Proszę państwa, nadajemy ważny komunikat! – odzywa się obsługa lotu. – Znajdujemy się w niedużym korku powietrznym. Już to przerabialiśmy. Za niecałe dwadzieścia minut powinniśmy kontynuować podróż. Bez odbioru.
Dobrze, więc może uda mi się doczytać rozdział do końca. Zbiorowa wiara w grę…
– JEDEN! – …jest jednocześnie warunkiem i produktem…
– DWA! – …jej funkcjonowania…
– TRZY! – … osiągając przy tym pełne zaangażowanie…
– CZTERY! –… osób uwikłanych w jej stawkę…
– PIĘĆ!
Samolot przewierca monotonne…
– SZEŚĆ! – steward odlicza na czkawce. W tym czasie wszyscy pasażerowie zaczynają zachowywać się w nienaturalnie przyjacielski sposób. Uśmiechają się i machają sobie w geście pojednania. Czy to, aby nie są jakieś ćwiczenia?
– Dziękujemy za przećwiczenie powitania francuskiego – odzywa się głos z centrali, a de facto steward ukrywający się na pustym miejscu samolotu, gdzie przyniósł sobie nadajnik.
– Teraz bardzo proszę o napięcie górnych partii mięśni. Bardzo dobrze. I jeszcze raz. I dwa. I…
– TRZYDZEŚCI OSIEM — steward matematyk kontynuuje wymienianie liczb.
– Powitanie mauretańskie mamy opanowane do perfekcji — odzywa się znowu głos z nadajnika. – myślę, że jesteśmy gotowi na przyjęcie ambasadora.
Ambasadora? Zastanawiam się w duchu. Liczba pojedyncza. A miałem nadzieję na…
– Ruskich chłopaków? – mówi do mnie ktoś. Jest to pasażer zapatrzony w swoje kciuki, którymi wykręca bączki.