Trzy prozy

Patryk Kulpa | Opublikowano w: #6, literatura

Marek L., 43 lata

Czwarte piętro. Chwytam metalową poręcz i schodek po schodku wspinam się do góry. Skórzana torba obija mi się o udo. Brzęk-brzęk. Słyszę jak odbijają się narzędzia. Łapię oddech, po chwili dołącza do mnie Władek. Patrzy na mnie z uśmieszkiem, sięga po fajki i zapala. Zaciąga się kilka razy, uśmiecha się ciągle, mruga oczami, pstryka fajką na środek korytarza, przygasza butem. Zawsze mnie to wpienia. Pali, a nie dopala. W tym białym jeszcze jest co palić, a ten już wyrzuca i gasi, jakby go stać było na to. No nic, już się przyzwyczaiłem, choć ciągle mnie to wpienia. Pukamy pod piętnastkę. Nikt nie odpowiada – czyli wchodzimy. Śmierdzi trupem, ale to jak zawsze. Standardowo, zaczynamy od otwarcia okien i orientujemy się w mieszkaniu. Potem to już różnie. Tym razem, na przykład Włodek bierze się za kuchnię, a ja za salon. Wypierdalam wszystko jak leci na środek pokoju. Książki, papiery, ubrania, pamiątki. Wszystko, co po sobie zostawił. Czasem się zatrzymam, przeglądnę coś tam zapisane ze sterty i wtedy czytam, że „uprasza się o uiszczenie zapłaty za zaległy miesiąc” albo że „uprzejmie zapraszamy na darmowe badanie słuchu dla ludzi po sześćdziesiątym roku życia”. Standard, nawet  nie warto się zatrzymywać. Perełki są dopiero głębiej. Na starym papierze na przykład ołówkiem nabazgrane „Halinko, strasznie mi żal, że przez te wszystkie lata dopiero teraz…” albo „mój syn, mój własny syn już nawet nie chce mnie (…) ale przecież rozumiem. Staram się zrozumieć. Ma po niej oczy, wiesz? Jak stoi przede mną nieraz przez głowę przemknie mi myśl, że to ona się w tych oczach odbija”. Nawet się pośmiać można. No czytam, no bo co, potem to i tak do kosza albo na popiół, więc co to komu za różnica. A jakby kto pytał, to się powie, że przed zapomnieniem chronimy, że to „jedyne co w tej sytuacji, psze pani, można zrobić. Pani się nie gniewa”. No i najczęściej się nie gniewa. A jak się nawet pogniewa to chuj z tym, robić ktoś i tak musi.

Muszę się przyznać, że najbardziej lubię łazienki. Nieważne, gdzie jesteśmy, łazienki to uwielbiam i rzadko się zdarza, że oddaję je Władkowi. Teraz też jest moja. Zapalam światło, wchodzę i najpierw wącham. Zawsze ten sam zapach starości i środków czystości. Zaciągam się. Potem wyobrażam sobie jak stare, pomarszczone ciało chodzi po łazience. To ręce umyje, spojrzy w lustro na starą twarz. W oku się ciału łezka zakręci na wspomnienie młodości. Może ciało się nienawidzi i jak patrzy w to lustro, w to swoje odbicie, to widzi te wszystkie błędy, wszystkie pomyłki, jakby na zmarszczkach zapisane, wyryte. Wyrzuty sumienia i bolesne kompromisy takiego ciała, to właśnie najlepiej w łazience widać. Takie ciało też do wanny wlezie. Zalegnie na chwile. Ja też wchodzę i zalegam, ale bez wody i w ubraniu, bo czasu mi szkoda, a chcę jak najwięcej z tego poczuć, zapamiętać. Chwilkę tylko tak doświadczam tego, co stare ciało. Nasiąkam tą atmosferą. Zawsze mi to radość sprawia. Mam w serduszku, na każdą taką łazienkę, osobną szufladkę. Czasem po robocie potem wspominam, porównuję. Jak już się znudzę, bo wszystko fajnie, ale ile można, to wyjmuję młotek z torby. Zamachnę się i jeb po kafelkach, a one rozlatują się na drobne kawałki. Jeb w zlew i wyszczerbiona misa się szczerzy. Jeb w lustro i wszędzie lecą kawałki, a w każdym odbita mikrołazienka, każde odbicie jakby miało coś swojego, czego nie ma żadne inne.

Wychodzimy różnie. Bo robota trwa raz dłużej, raz krócej, reguły na to nie ma. Ale zawsze na koniec oboje jesteśmy spełnieni, szczęśliwi. Włodek zapali, nic nie mówi, uśmiechnie się tylko. Ja przypomnę sobie łazienkę, łazieneczkę moją. Dzisiaj, na przykład, takie ładne kafelki zielone wspomnę. Taki kolor, coś jak mech, bagnisty taki. Tak nawet sobie pomyślałem, że to jakaś jama albo nora czy co, ta łazienka.

Fajną mam pracę.

Mariusz W., 37 lat

Nie pamiętam, kto pierwszy wpadł na ten pomysł ‒ Zbyszek czy ja. Z resztą, to nie ma znaczenia. Chodzimy jak nas najdzie ochota. Przeważnie w środku dnia, bo wtedy to jakoś łatwiej, zawsze dużo ludzi. Przeważnie wybieramy haem, bo małolatów dużo, obsługi mało i wszyscy zalatani. Pierwsze parę minut się kręcimy, obowiązkowo osobno. Rozdzielamy się na wejściu. Ja to lubię te eleganckie ciuchy, takie chyba modne marynarki, obcisłe i w różnych kolorach. Zbyszek to czasem, tak dla fazy raczej, damskie ciuszki wybiera. To tak pod wpływem chwili raczej, emocje do głowy uderzają, to bierze na przykład taką spódniczkę albo koszulkę z dekoltem we wzór jakiś. Buty nie, bo stopę ma dużą, to po co się męczyć. No i przeważnie tak: jeden idzie do przebieralni, czeka w kolejce na swoją kabinę, wchodzi, zamyka się i siedzi. Drugi, po chwili, omija kolejkę i krzyczy „Hanka! Gdzieżeś wlazła!?” albo „Krystyna, wziąłem te niebieskie, co chciałaś” i wbija do kabiny. No i potem to już jest magia. Przebieramy się i nagle w lustro patrzę, a tam już nie siebie widzę, tylko jakiś zachodni piłkarz albo aktor, celebryta. Wymyślam sobie w głowie jakieś imię, na przykład Giovanni Giocombo albo Klaus Teutussen. Obejmuję Zbyszka, a w odbiciu to już nie on, tylko Anabelle Cunnings, co ją Giovanni poznał jeszcze w elitarnym liceum, takim co wszyscy mają eleganckie mundurki, a szkoła to w jakimś zamku jest. Albo Sara Dumschwald, która pracowała w tym samym budynku, co Klaus i jak się w windzie spotkali, to na nią tak patrzył, że potem zasnąć nie mogła. Albo Giovanni spotkał na mieście swojego kumpla Sylwestra del Tiego i idą razem gdzieś, nie wiem gdzie, gdzieś gdzie tacy ludzie mogą chodzić. Nic do siebie nie mówimy, to wszystko dzieje się tak jakby w naszych głowach. Ale rozumiemy się przy tym bez słów. Tak to trwa minut kilka, nigdy dłużej. Przeważnie wychodzimy osobno i tyle.

Takie dziwactwo, mógłby ktoś powiedzieć.

Klara S., 18 lat

Widziałam go z okna. Wyszedł z autobusu i szedł z siatką w stronę bloku. Powiedziałam matce, że już idzie, żeby się szykowała. Poprawiła garsonkę, musnęła włosy. Trochę się denerwowała chyba. Zaraz przyjdzie i się zacznie. Usiadłyśmy do stołu. Po chwili, z przedpokoju dobiegł nas dźwięk otwieranego zamku i trzask drzwi, potem szelest kurtki i kroki w naszą stronę.  Położył na stół martwą rybę i powiedział:

– To nasz świąteczny obiad. Ryba to symbol, mówią.

Matka złapała się za głowę, skuliła się i zaczęła cicho szlochać. Jezu, rok w rok to samo. Ona ryczy, a ojciec swoje. I taka iskierka zapala mi się w głowie, może w tym roku coś mu do rozsądku przemówię.

– Surowe – zaczęłam.

– Słucham? – odpowiedział.

– Surowe jest. Ryba.

– E tam – skontrował i dotknął jej delikatnie, jakby się bał, że go ugryzie czy coś.

Po chwili głaskał już rybę z czułością. Bolało nas to z matką, bo wyglądało, jakby więcej uczuć miał wobec tej martwej ryby na stole niż do swojej, bądź co bądź, rodziny. Zielony pokój zdał mi się wówczas jeszcze bardziej zielony, niby morski. Spojrzałam w kominek. Ogień dogasał. I poczułam nagłą chęć, coś jak wołanie, żeby wejść do tego kominka. Stać się popiołem i wylecieć. Wylecieć przez komin w czarną grudniową noc, zatańczyć nad ciemnymi dachami, popatrzeć z góry na światła innych, obcych mieszkań. I przestać żyć życiem, którego nie potrafię przeżyć.

Ale tak nie stało się nigdy.

Ilustracja: Dominika Chmielewska

Redakcja: Paulina Żebrowska

Korekta: Wiktoria Cheromińska


Patryk Kulpa (ur. 1993) – w przerwach od pracy w korpo słucha rosyjskiego post punku i stara się pisać. Cieleśnie obecny w Krakowie, niekoniecznie duchowo.