Motyw okna w literaturze zwykle jest taki raczej pozytywny

Umrzeć nie cierpiąc zbytnio, najwyżej odrobinę, tak, to warte zachodu.

S. Beckett

Był to ostatni, dosłownie graniczny moment, gdy się w końcu pojawili. Kiedy o tym myślę teraz, mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że gdyby zwlekali o jeden, może jeszcze o kilka dni, to byłoby już za późno, nie mieliby do kogo przybywać. I nie chodzi tu nawet o trawiącą mnie już wtedy chorobę, ani nawet o jakiś zamiar pozbawiania się życia z powodu dłużącego się oczekiwania, co to, to nie, nie należę do tego rodzaju ludzi. To znaczy: brałem to pod uwagę. Gdy już traciłem wiarę w ich przybycie, a przyznaję, że zdarzały mi się takie momenty, to faktycznie – zakładałem możliwość planowego odebrania sobie życia, ale chcę, by to wybrzmiało: nie było w tym choćby cienia rozpaczy ani beznadziei, które zwykle towarzyszą samobójcom, dlatego też stanowczo wykluczałem się z tego grona. I nie chodzi tylko o to, że się aktywnie wykluczałem ze zbioru o nazwie “samobójcy” poprzez niepopełnienie kiedykolwiek samobójstwa, ale o to, że nawet w tych momentach gdy traciłem wiarę w to, o czym za chwilę szerzej opowiem i zakładałem możliwość planowego odebrania sobie życia, to zwyczajnie nie myślałem o sobie jak o samobójcy, bo moje plany były ze wszech miar racjonalne i przemyślane, podszyte czymś na kształt chłodnej kalkulacji – pozbawione emocji stawianie czoła rzeczywistości, oto czym miało być w moim wykonaniu pozbawienie się życia, które ostatecznie sobie i tak darowałem. Miałem przyjemność poznać w swoim życiu co najmniej kilka osób, które później okazywały się być samobójcami i wszyscy oni pod koniec swojego marnego żywota wykazywali się łatwo dostrzegalną chaotycznością podejmowanych decyzji, co każe mi sądzić, że samobójstwo, nawet jeśli się o nim wcześniej myśli, nawet jeśli się je rozważa, a nawet w wypadkach, w których wprost wygraża się samobójstwem swojemu najbliższemu otoczeniu, zawsze jednak jest i tak aktem spontanicznym. Różniłem się od nich wszystkim, nie mówiąc już o tym, że nawet sama kwestia pozbawienia się życia nas różni, bo gdyby ci, o których opowiem za chwilę nigdy się nie pojawili, albo oczekiwanie na nich przedłużało się nazbyt i gdybym jednak pozbawił się życia, to z samobójcami których w życiu poznałem łączyłby mnie jedynie sam akt samobójczy, ale zupełnie nic ponadto. Tymczasem nie łączy mnie z nimi nawet to jedno. Już latem, gdy sypiałem regularnie przy otwartym oknie, zaczęły mnie z tego powodu regularnie nachodzić dreszcze. To znaczy – nie z powodu samobójców, nie z powodu samobójstwa, czy to ich, czy to mojego, choćby domniemanego, a z powodu samego otwartego okna właśnie. No bo tak: świadomość istnienia tak szerokiej przestrzeni dostępnej na wyciągnięcie ręki, od której dzieli mnie ten jeden krok, świadomość, że tuż za framugą, za parapetem rozpościera się tyle powietrza, tyle niczym nieograniczonej formy, w której nic nie oddziela mnie choćby i od samego kosmosu, tyle miejsca zwłaszcza w porównaniu z zaledwie trzydziestoma metrami kwadratowymi mojego małego mieszkania, a jednocześnie kilka zaledwie pięter spadania w drodze do spotkania z chodnikiem, rysowała w mojej głowie wbrew mojej woli niezwykle realistyczną wizję wyjścia z mieszkania oknem i wizja ta napawała mnie ogromnym niepokojem. Nie dość że niezwykle przytłaczająca była nieskończoność przestrzeni dostępna na wyciągnięcie ręki lub nogi poprzez prostokątny otwór w ścianie, to jeszcze przygniatała mnie zupełnie niechciana w mojej głowie myśl o trwającym wieczność, a może pół wieczności zaledwie spadaniu i uderzeniu o ziemię, które – wiem to niemal na pewno – byłoby po pierwsze okrutnie bolesne, a po drugie te sześć pięter dzielących mnie od chodnika nie dawało mi gwarancji nie tylko w temacie szybkiej i bezbolesnej śmierci, ale w temacie śmierci w ogóle. Bólu fizycznego boję się na tyle, że do dziś odczuwam paniczny strach przed odwiedzeniem dentysty, co ma katastrofalny wpływ na moje zdrowie, a jeśli ktoś może przeliczyć się w ocenie skutków spadania z wysokości szóstego piętra i mieć jednocześnie pecha, to tym kimś jestem na pewno ja, bo ani szczęścia nigdy specjalnie nie miałem, ani też w trafnej ocenie swoich szans albo skutków własnych decyzji nigdy nie byłem mistrzem. Gdy coś mi się w końcu udawało, to zwykle poprzedzone to było stanem czarnej rozpaczy wynikającym z przekonania, że udać się nie może, ale to i tak przypadki raczej rzadsze niż częstsze, bo częstsze polegały na tym, że było zupełnie na odwrót i mój (przewidywany przeze mnie) sukces okazywał się porażką, która przeradzała się w przeżywany w nieskończoność, a na pewno przez zbyt długi czas, zawód. Takie to myśli i wizje wdzierały się gwałtem do mojej głowy, gdy próbowałem zasypiać i – co również należy jasno zaznaczyć – stanowczo oddzielam je od zakładania możliwości planowanego przeze mnie ewentualnego zakończenia życia w razie gdyby nieznośnie dłużyło mi się oczekiwanie na tych, którzy jednak w końcu przybyli i gdybym stracił na ich przybycie nadzieję. Na szczęście się zjawili i bardzo dobrze, bo nie jestem w stanie sam sobie zagwarantować, że te niechciane wizje o opuszczeniu mojego trzydziestometrowego mieszkania oknem nie pchnęłyby mnie do spontanicznego działania, które nie miałoby nic wspólnego z racjonalnym planowaniem i uznałbym je co najmniej za swoją porażkę i gdybym w efekcie zderzenia z chodnikiem nie umarł szybko oraz bezboleśnie, to byłaby to porażka być może najbardziej do tej pory uciążliwa. Nie mam pewności, czy udałoby mi się tego uniknąć, bo ta bolesna i przerażająca wizja głośno i histerycznie domagała się skonfrontowania z rzeczywistością, zupełnie jakby jakaś część mnie, żyjąca gdzieś głęboko, zakopana w stercie myśli i śpiąca za dnia, wyrywała się, aby empirycznie sprawdzić czy spadanie z szóstego piętra faktycznie będzie trwało wieczność, czy tylko jej pół oraz czy wysokość ta gwarantuje, czy nie gwarantuje szybkie przejście ze stanu istnienia w stan nicości za każdym razem, gdy tylko próbowałem ułożyć się do snu przy otwartym oknie. A trzeba powiedzieć, że uwielbiam spać przy otwartym oknie, zaczynam sypiać przy otwartym oknie gdy tylko temperatura powietrza na zewnątrz w nocy zaczyna regularnie osiągać wartości powyżej zera, pozwala mi to budzić się rano wypoczętym i rześkim, pomimo nawet moich problemów z zaśnięciem i pomimo pokusy wyskoczenia oknem. Kiedy jest zbyt zimno i muszę sypiać przy oknie zamkniętym, przez całą noc zadowalać się muszę tą odrobiną przestrzeni i powietrza, która jest mi dana w moim niewielkim, trzydziestometrowym mieszkaniu. Ponadto wizje o długim (lub krótkim, ale zakładam, że jednak długim) spadaniu z szóstego piętra oraz niezwykle bolesnym (śmiertelnym bądź nie, szóste piętro w nowym budownictwie, a więc z dosyć niskimi piętrami, to ile to może być metrów, czterdzieści?) uderzeniu o chodnik były tak okrutnie nieznośne i histerycznie uporczywe, że spełnienie ich jawiło się czasami jako jedyny możliwy sposób, aby się ich raz na zawsze pozbyć. Aż dziw bierze, gdy sobie o tym teraz myślę, że mimo tych wszystkich intensywnych wizji i kuszeń otwieranie okna gwarantowało mi jednak lepsze wysypianie się od spania przy oknie szczelnie zamkniętym. No ale też nie było to wysypianie na jakimś wysokim poziomie; myślę, że gdyby prowadzono badania i tworzono zestawienia na temat wysypiania się, to w skali kraju należałbym do gorzej wyspanej połowy społeczeństwa, po prostu przy zamkniętym oknie sypiałem jeszcze gorzej, tak bym to określił, a już najgorzej byłoby spać przy zamkniętym oknie latem, tego nawet nie umiem sobie wyobrazić. Niemniej takie ewentualne spontaniczne opuszczenie mojego niemal trzydziestometrowego mieszkania na szóstym piętrze należy oddzielić zupełnie od przewidywanej ewentualności pozbawienia się życia w sposób ściśle z góry zaplanowany choćby dlatego, że w tym drugim przypadku, pozostawiłbym możliwie najmniej ślepemu losowi i postarałbym się o możliwie najmniej bolesną i dotkliwą dla mnie formę odejścia, ponieważ ból fizyczny jest zjawiskiem, z którym nie miałem wcześniej do czynienia zbyt wiele i bałem się go zawsze na tyle, że nawet w przypadkach dotkliwego bólu zębów obawiałem się wizyt u dentysty, zakładając, ze mogą być one jeszcze bardziej bolesne od samego bólu zęba, a dodatkowym strachem napawała mnie wizja, że ktoś mógłby grzebać w mojej buzi – po prostu czekałem, aż samo przejdzie, ewentualnie uśmierzałem ból domowymi sposobami, a to wszystko mimo tego, że współczesna stomatologia szczyci się znacznymi postępami w dziedzinie łagodzenia bólu pacjenta, nie mając – tak mówią – już nic wspólnego z podobnymi torturom zabiegami, które pamiętałem z wczesnego dzieciństwa. Z obawy przed fizycznym bólem bałem się także zostania ofiarą pobicia i z tego powodu brałem nogi za pas, odkąd pamiętam, gdy tylko na horyzoncie pojawiało się choćby najmniejsze ryzyko wzięcia udziału w fizycznej konfrontacji. Może być tak, że tylko ta właśnie obawa żywiona względem fizycznego bólu występującego w stężeniu trudnym dla mnie do wyobrażenia powstrzymywała mnie przed spontanicznym wyskoczeniem przez okno za sprawą tych parszywych wizji straszących/kuszących mnie skutkami spontanicznego wyskoczenia przez okno, ale gdyby nie pojawili się wreszcie, to kto wie, jak długo obawa wygrywałaby z tym czymś, co mieszkało gdzieś głęboko we mnie i wyrywało się nocami do sprawdzenia na własnej (mojej) skórze, ile taki lot z szóstego piętra może trwać i jakie byłyby skutki lądowania? Spanie przy otwartym oknie odznaczało się więc zagrożeniem, które jednocześnie jawiło się jako możliwość, do której moje myśli uciekały za każdym razem, kiedy tylko układałem się do snu, ale nie była to jedyna tego rodzaju ambiwalencja, z którą musiałem się mierzyć każdego dnia lub każdej nocy, powiedzmy, że co najmniej raz na dobę, bo podobnego rodzaju katusze przeżywałem, nie tylko kładąc się spać, ale za każdym niemal wyjściem z domu. Podobnie jak z otwieraniem okna na noc, a może i nawet gorzej było z przechodzeniem przez ulicę, szczególnie że mieszkałem wtedy w pobliżu niezwykle ruchliwego skrzyżowania, którego jedna z dróg była kilkupasmową, ogólnokrajową trasą, po której z wielką prędkością poruszały się nie tylko auta osobowe i miejskie autobusy, ale także ciężarówki, które pędząc mijały mnie nieraz o metr, a może i nawet jeszcze mniej, być może mijały mnie te auta dosłownie o kilka centymetrów, gdy tylko zbliżałem się do jezdni w oczekiwaniu na zielone światło. Nigdy w życiu nie przystąpiłem do egzaminu na prawo jazdy między innymi z tego właśnie powodu, że gdybym to ja siedział za kierownicą auta (nieważne, czy ciężarowego, czy osobowego) sunącego po ogólnokrajowej trasie i miałbym zielone światło na skrzyżowaniu, to i tak widząc kogoś na chodniku tuż przy jezdni stojącego w oczekiwaniu, aż to piesi będą mieli światło zielone, nie miałbym do tego kogoś za grosz zaufania i zakładałbym, że za chwilę ten ktoś nieopatrznie, a może i całkowicie celowo, nie ma to najmniejszego znaczenia, zrobi o jeden krok w przód za dużo i wtargnie pod koła mojego pojazdu, zostawiając mnie na świecie z okrutną traumą, którą będę musiał przeżywać już zawsze. Być może na sam widok osoby czekającej na zielone światło, skierowanej twarzą do jezdni, odruchowo wciskałbym pedał hamulca pomimo zielonego światła nakazującego mi przeć do przodu jak po swoje, a takie nagłe hamowanie mogłoby być nie mniej tragiczne w skutkach od wtargnięcia pieszego na jezdnię. Jednak nie mieściło mi się w głowie to, że ci wszyscy kierujący pojazdami sunącymi krajową prędkością po krajowej trasie będącej częścią skrzyżowania leżącego o kilka minut od moich niecałych trzydziestu metrów kwadratowych przestrzeni potrafią z taką pewnością korzystać ze swojego zielonego światła w bliskości nieruchomych pieszych, wśród których miałem okazję przypadkiem się znajdować. Zazdrościłem im tego zdecydowania i przebojowości, pozwalających im rozpędzać pojazdy do tego stopnia, że ta prędkość w połączeniu z masą spowodowałyby śmierć na miejscu tego z pieszych, co miałby akurat na tyle dużo odwagi lub akurat na tyle mało rozsądku, by bez żadnego ostrzeżenia przekroczyć linię oddzielającą chodnik od jezdni. W tych krótkich momentach oczekiwania na zielone światło moja wyobraźnia szalała jeszcze bardziej, niż gdy zasypiałem przy otwartym oknie, a było to niechybnie wina czasu oraz faktu, że czasu miałem w tych sytuacjach tak niewiele. No bo tak: wystarczy zrobić jeden krok, nagły, zupełnie nieoczekiwany nawet przeze mnie samego, tuż przed pędzącym krajową trasą autem ciężarowym – w tej sytuacji chyba nawet większa byłaby pewność szybkiego i bezbolesnego końca, większa niż przy uderzeniu o chodnik wieńczącym lot z wysokości szóstego piętra. A czasu na to jest zdecydowanie mniej, w tym wypadku nie mam przed sobą całej nocy, mam przed sobą jedynie ten krótki moment, zanim światło dla aut nie zmieni się na czerwone, a światło dla mnie nie zmieni się na zielone, kiedy to bezpowrotnie minie to zagrożenie lub okazja, a skrzyżowanie zmieni się w oazę bezpieczeństwa, na której potężne powarkujące spalinami bestie zatrzymują się z nabożnością, by – niemal w pokłonie – przepuszczać pieszych, którzy będą mogli bezpiecznie przedostać się przez jezdnię, by po jej drugiej stronie spotykać swoich bliskich, wracać do swoich domów, witać swoje rodziny, docierać do swoich miejsc pracy i tam z pełną parą angażować się w powiększanie krajowej gospodarki oraz pracować na sukcesy swoje, zespołu współpracowników, managerów średniego i wyższego szczebla, właścicieli małych przedsiębiorstw i udziałowców międzynarodowych korporacji. Lub by po drugiej stronie ulicy będącej częścią ogólnokrajowej trasy szybkiego ruchu zapomnieć szybko o uporczywych myślach dotyczących jednego kroku prosto pod koła pędzącej ciężarówki i wrócić do nieco mniejszego niż trzydzieści metrów kwadratowych wynajmowanego mieszkania na szóstym piętrze, w którym ma się kłopoty z zasypianiem przy otwartym oknie, którego to okna otwieranie na noc jest nieodzowne latem. Na szczęście do wieczora zostało jeszcze kilka godzin, w momencie gdy właśnie przeszedłem przez ulicę po tym, jak o kroku pod koła ciężarówki sunącej trasą krajową myślałem dużo bardziej poważnie niż zwykle, bo akurat zdarzyło mi się wracać tamtędy z rozmowy o pracę, która to rozmowa pchnęła mnie na krawędź czarnej rozpaczy. Rozmowy o pracę traktowałem zawsze jak egzaminy z udawania, spotkania tak koszmarne, że uświadamiały mnie za każdym razem, iż oto znalazłem się w skrajnie nieodpowiednim miejscu o absurdalnie niewłaściwym czasie. Paskudna u samych korzeni natura tego typu spotkań zmuszała mnie zawsze do okłamywania swoich rozmówców z takim przekonaniem i tak szerokim uśmiechem na ustach, że czułem jakbym podejmował skazaną na porażkę próbę oszukania siebie samego na swój własny temat, innymi słowy: czułem się, jakbym miał zjeść miskę swoich własnych rzygów. Oto na przykład nie mogłem się na rozmowach kwalifikacyjnych przyznawać do moich problemów z zasypianiem, choć może i bym chciał. Na przykład w momencie, kiedy interlokutor, potencjalnym przyszły przełożony lub specjalistka od zarządzania zasobami ludzkimi, pyta formalnie na sam koniec takiej rozmowy, czy może mam jeszcze jakieś pytania. Tak, mam pytania, mam na przykład takie pytanie, czy uważają państwo (prawie zawsze jest ich więcej niż jedno), że uderzenie o chodnik z wysokości szóstego piętra w starym budownictwie, myślę, że to jakieś czterdzieści metrów, jest bolesne, czy może jednak umiera się o tak: pstryk, i nic się nie czuje, i nic już nie boli? Czy państwo, po tym jak już kończycie zarządzać zasobami ludzkimi w dużej międzynarodowej firmie, wracacie do domu i zasypiacie latem przy otwartym oknie na niecałych trzydziestu metrach kwadratowych, to myślicie czasem o opuszczeniu tego właśnie mieszkania tym właśnie oknem? Czy może państwa problem ów nie dotyczy, bo stać państwa na zasypianie w mieszkaniu o powierzchni daleko przekraczającej trzydzieści metrów, a ponadto wyposażonym w klimatyzację? No dobrze, ale nawet jeśli, to na pewno zdarza się państwu przechodzić przez ulicę. Zamiast tego rodzaju szczerości, na rozmowach o pracę musiałem opowiadać na przykład, że tym, co cenię w zawodowym środowisku najbardziej są ludzie, że nie ma dla mnie znaczenia, czy pracuję w mniejszym zespole, w mniejszej firmie, w której teoretycznie jesteśmy dla siebie jak rodzina, czy może raczej w międzynarodowej korporacji, gdzie w sumie też jesteśmy rodziną, tylko większą, a skoro większą, to i weselszą; że w każdym środowisku można spotkać wartościowe osoby, że pracowałem już w takich i w takich, że byłem lubiany przez najbliższych współpracowników, którzy cenili sobie moje poczucie humoru, o boże, czy słyszycie, państwo, mój entuzjastyczny ton głosu, kiedy o tym opowiadam, czy jestem wystarczająco uśmiechnięty, kiedy to mówię, czy nie jestem uśmiechnięty może aż za bardzo? Akurat to, że mnie współpracownicy raczej lubili było prawdą i to, że cenili moje poczucie humoru również było prawdą, jednak nie całą, bo nie wolno było mi na rozmowach o pracę dodawać, że żartami przykrywałem moje przekonanie o własnym braku jakichkolwiek kompetencji i w ogóle że maskowanie nerwowym śmiechem koszmaru mojego egzystowania to strategia dobrze znana w psychologii i psychiatrii, a przede wszystkim dobrze znana mnie, bo ćwiczę się w jej praktykowaniu już od czasów wczesnoszkolnych, to mógłby być taki mem, że dla ciebie to jest poczucie humoru jako dominująca cecha charakteru, a po angielsku to będzie: coping mechanism. Rozmowa kwalifikacyjna, o której chcę teraz wspomnieć, była o wiele gorsza niż każda rozmowa kwalifikacyjna jest przez sam fakt bycia rozmową kwalifikacyjną, a dotyczyła stanowiska w telefonicznym centrum obsługi klienta międzynarodowej sieci sklepów z meblami i wyposażeniem wnętrz, która to sieć zajmowała się seryjną produkcją mebli do samodzielnego składania przez klientów w domu. Samodzielne składanie mebli przez klientów w domu wywołuje masę zabawnych przygód, więc oprócz kontaktu ze współpracownikami miałbym również nieustanny kontakt z osobami po drugiej stronie słuchawki, będącymi w złym nastroju spowodowanym tymi właśnie zabawnymi przygodami. Dla większości dorosłych mężczyzn w kraju fakt, że nie radzą sobie ze złożeniem mebla pomimo dołączonej do niego instrukcji i muszą przez to prosić o telefoniczną pomoc stanowi zasadniczo kastrację (nie wiem jak u kobiet i innych osób, w ogóle o kobietach i osobach innych niż mężczyźni nie wiem zbyt wiele, jak zdecydowana większość ludzi), ale to nie potencjalny kontakt ze zhańbionymi w ich mniemaniu mężczyznami napawał mnie wtedy największą rozpaczą, ani nawet potencjalny kontakt z kimkolwiek. Największą rozpaczą napawało mnie nawarstwienie kłamstw, nieszczerości i udawania, do jakich byłem zmuszony podczas samej tej rozmowy kwalifikacyjnej, mówiąc inaczej: miska moich własnych rzygów była wyjątkowo spora. No bo tak: już z samej swej natury bycia rozmową kwalifikacyjną była to rozmowa nieszczera i wymagała ode mnie przedstawienia mojej osoby w pozytywnym świetle, odegrania roli kogoś, kto samym uśmiechem rozwiązuje problemy swoje (“nie bądź częścią problemu, bądź jego rozwiązaniem” – przeczytałem gdzieś kiedyś na korporacyjnym plakacie motywacyjnym) i współtowarzyszy codziennej udręki, a dodatkowo jeszcze zupełnie obcych ludzi niezadowolonych z wydania dopiero co pieniędzy na meble do samodzielnego złożenia w domu gdzieś po drugiej stronie słuchawki. Podczas spotkania musiałem odbyć udawaną rozmowę telefoniczną z udawanym klientem międzynarodowej sieci sklepów z meblami do samodzielnego złożenia. Kiedy już potencjalni przyszli przełożeni oprowadzili mnie po biurze i opowiedzieli o benefitach całodziennego tłumaczenia obcym ludziom, jak mają z sukcesem złożyć swoje tanie meble, takich jak obiady w zakładowej stołówce w preferencyjnej cenie podczas bardzo dokładnie odmierzanych przerw, odbył się telefoniczny dialog między mną i jednym z pracowników udającym klienta, podczas której oni patrzyli na mnie świdrująco, a ja, posiłkując się dostępnymi materiałami, tłumaczyłem jak poprawnie złożyć szafkę kuchenną i czułem, że znajduję się w sytuacji, w której jest już o co najmniej jedną warstwę nieprawdy zbyt dużo, a każda z tych warstw sama w sobie zadawała mi nieopisane cierpienie. Swoją rozpacz musiałem maskować nie tylko przed sobą, ale i przed dwójką moich potencjalnych przełożonych, co do których miałem już niemal pewność, że każde z nich w środku zdążyło podjąć decyzję o spisaniu mnie na straty, ale i przed zirytowanym klientem, który tak naprawdę wcale klientem nie był i zachowywał się – podobnie jak ja – wg ściśle wytyczonych instrukcji. Wyszedłem z tego spotkania zdruzgotany wcale nie z powodu mojego przekonania, że nie dostanę tej pracy, a raczej z myślą, że nie chcę się tu więcej pojawiać i gdybym jednak pracę dostał, to popadłbym w skrajną beznadziejność i przygnębienie, więc pewnie bym odmówił, co z kolei przeżyłbym dużo ciężej, niż gdyby to mnie odmówiono. Pierwszą moją czynnością po wyjściu z przemysłowo biurowej budowli było zapalanie cienkiego papierosa i rozejrzenie się – miejsce pracy było sytuowane w takiej okolicy jakich nie znoszę najbardziej. Te takie fabryczno-magazynowe obrzeża miasta usiane niskimi, szerokimi, czysto funkcjonalnymi budynkami bez żadnego architektonicznego wyrazu, gdzieniegdzie przetykane ogromnymi billboardami reklamującymi urządzenia których nigdy nie będę umiał używać lub sprzedawane na tony surowce, budulce i pasze. Brzuch boli na sam widok. Okolica, w której co rano zatrzymują się autobusy, z których wylewa się tłum zaspanych ludzi wędrujących w jednym kierunku, dzielący się stopniowo na coraz mniejsze grupki zmierzające do swoich zakładów, magazynów, fabryk i czego tam jeszcze. Rzadziej do biur, choć i one się tu zdarzały, ale raczej w połączeniu z czymś z powyższych, jako dodatek, zdecydowanie nie była to dzielnica biurowa. I ten sączący się o regularnych porach tłum, do którego za nic w świecie nie chciałem należeć, dobrze bowiem pamiętałem ze szkoły i z telewizji, że największym dobrodziejstwem, jakie dała nam zmiana ustroju było to, że nikt już nie jest taki sam jak reszta, że największymi osiągnięciami nowej rzeczywistości są odrębność jednostki i indywidualizm, zatem przynależność do zbiorowego i zaspanego wylewania się codziennie o tej samej godzinie z autobusu jawiła mi się jako krok wstecz, wbrew nurtowi historii, przeciwko naturze nie tylko mojej własnej, ale przeciwko naturze ludzkiej w ogóle. Wsiadłem w końcu w autobus w kierunku domu, wysiadłem na swoim przystanku i po drodze, chcąc nie chcąc, musiałem stanąć przy krawężniku na bardzo ruchliwym skrzyżowaniu niedaleko mojego trzydziestometrowego mieszkania, tuż obok jezdni będącej częścią ogólnokrajowej trasy szybkiego ruchu i miałem wtedy wrażenie, że zarówno osobowe jak i ciężarowe auta pędzą po niej o wiele szybciej niż zwykle i że dzieli mnie od nich jeszcze mniejsza niż zwykle odległość, mogły to być tym razem ledwie milimetry dzielące je od czubka mojego nosa. Stojąc tak tam i wtedy czułem, że krok, który musiałbym zrobić, aby pozbyć się uporczywych myśli o zrobieniu kroku i wtargnięciu na drogę tuż przed maską jednego z nich wymagałby nieporównywalnie mniej wysiłku niż kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek później. A jednak – mówiąc szczerze – jeszcze trudniejsze wydawało mi się w tamtym momencie powstrzymywanie płaczu; tym bardziej dziwne i może nawet godne pewnego podziwu jest to, że rozpłakałem się dopiero na szóstym piętrze, na niecałych trzydziestu metrach kwadratowych mojego wynajętego mieszkania przy otwartym oknie w letnie słoneczne popołudnie. Stojąc tam i wtedy na ruchliwym skrzyżowaniu kilka milimetrów od pędzących ogólnokrajową trasą szybkiego ruchu aut i powstrzymując się od kroku oraz od płaczu, nie widziałem ani jednej znajomej twarzy. Żaden kierowca (ani zapewne żadna kierowczyni, ale nie jesteśmy tam, jesteśmy w głowie, a więc muszą to być sami heteroseksualni mężczyźni) jakiegokolwiek auta osobowego, ciężarowego ani nawet dostawczego, nie był osobą, którą widziałbym kiedykolwiek wcześniej. Nikt, kogo bym kojarzył nie stał po drugiej stronie przejścia dla pieszych, nie znałem też nikogo z osób stojących obok mnie, nieco dalej od krawędzi chodnika niż ja sam. Sami obcy pomimo, że znajdowaliśmy się w mojej okolicy, rzut beretem, kilka minut nieśpiesznym spacerem od wynajmowanego przez mnie, liczącego niecałe trzydzieści metrów kwadratowych mieszkania, ale tak już była specyfika tego miasta, że pod samym swoim domem, na osiedlu i na klatce, a nawet w sklepie na dole łatwiej trafiało się na obcych niż na znajomych. Z jakiegoś jednak powodu jedną osobę stamtąd i z wtedy, z tego stania na przejściu i powstrzymywania się, zapamiętałem szczególnie, mimo że była dla mnie równie obca jak pozostałe. Był nią mężczyzna w średnim wieku stojący naprzeciwko mnie. Tkwił nieruchomo po drugiej stronie jezdni, między nami mknęły, nieświadome naszej obecności, auta osobowe, ciężarowe i dostawcze, a mężczyzna wpatrywał się we mnie w tym swoim szarym garniturku i z neseserkiem, jakby wyrwał się z jakiegoś filmu z lat dwutysięcznych albo z fabryczno-magazynowej okolicy, z której właśnie wracałem. Był nieco już wyłysiały, trochę pomarszczony i cały jakiś taki szarawy, cały był niby jakiś, ale jednak nie do końca, trochę w tym wszystkim nijaki, a już na pewno był mało ruchliwy. Gdy tylko zapaliło się zielone światło i ruszyłem, tuż po tym jak odruchowo rozejrzałem się przez ulicę, to zupełnie straciłem go z oczu, nie było go ani wśród idących ku mnie z naprzeciwka, ani tam gdzie stał jeszcze przed chwilą, gapiąc się na mnie. Uznałem łatwo, że po prostu straciłem go z oczu i postanowiłem więcej o nim nie myśleć, tym bardziej, że śpieszyłem się do mojego mieszkania, gdzie już miałem akurat w planach pilne rozpłakanie się. No ale jakoś go zapamiętałem, tym bardziej, że nie był to ostatni raz, jak na niego trafiłem, prawdopodobnie był za to pierwszy. Inna rozmowa o pracę z kolei poszła mi dużo lepiej, a to oznacza, że w ostatecznym rozrachunku wszystko skończyło się o wiele gorzej, niż gdyby samo spotkanie kwalifikacyjne poszło mi gorzej. No ale poszło lepiej, już trudno, nic potem nie mogłem z tym zrobić. Przed samym spotkaniem wziąłem prysznic po raz pierwszy od kilku dni, bo tak wychodziło w tamtym czasie akurat niefortunnie, że miałem nieco problemów z utrzymaniem higieny. Z głowy sypały mi się płaty skóry przypominające nieco płatki owsiane, a że od dziecka mam pewnego rodzaju oralną fiksację, to wiele z nich momentalnie lądowało w mojej buzi, podobnie zresztą jak fragmenty zrogowaciałej pięty, którą skubałem leżąc w pościeli podczas dłużących się do południa poranków. Ale te dobre czasy dobiegły końca po tym, gdy odbyłem rozmowę o pracę nieco mniej rozpaczliwą od tej, o której opowiadałem poprzednio. Nie żeby znowu jakoś o wiele mniej. No bo tak: byłem czysty i pachnący jak dawno nie, założyłem luźną, białą koszulkę, którą kilka lat wcześniej kupiłem w internetowym vintage storze, a która nadawała mi nieco hipisowsko buddyjskiego wyglądu i udałem się do biura mieszącego się przy najmodniejszej ulicy w mieście. Było to kilkaset metrów asfaltu, po jego obu stronach znajdowały się zgentryfikowane kamienice, na których parterowych kondygnacjach mieściły się sklepy z ubraniami tak drogimi, że zamiast nazywać je sklepami z ubraniami należało znajdować dla nich pokrewne określenia w języku angielskim, ale zasada była taka, żeby nie oznaczały one nigdy “sklep z ubraniami”, a wszystkie należały do znanych internautek i znanych internautów. Pomiędzy sklepami tu i ówdzie znajdowało się kilka knajp, również bardzo drogich i również należących do znanych osób, ale z bardziej tradycyjnych mediów. Kiedy akurat szedłem starać się o pracę, na środkowym pasie jezdni trwała sesja zdjęciowa. Modelka wyglądała bardzo młodo, za to fotograf był na oko pięćdziesięciolatkiem przebranym za trzydziestolatka udającego osiemnastolatka i na tę myśl, zacząłem zastanawiać się, czy w mojej lekko mnisiej powiewającej koszulce sam nie wyglądam jak człowiek przebrany za kogoś zupełnie innego. Ta myśl chwytająca mnie za gardło i wzrok przykuty do sesji zdjęciowej, wykręcający mi w marszu głowę coraz bardziej do tyłu, abym krocząc, mógł widzieć, co odbywa się na środkowym pasie asfaltowej jezdni jednej z najmodniejszych ulic w mieście, po której obydwu stronach rosły zgentryfikowane kamienice sprawiły, że zupełnie zignorowałem widzenie peryferyjne, które podsunęło mi obraz stojącego gdzieś po drugiej stronie ulicy mężczyzny, który był dokładnie tym samym, stojącym po drugiej stronie ulicy mężczyzną, o którym wspominałem wcześniej i jakoś go co prawda zarejestrowałem wzrokiem, ale szybko o nim zapomniałem, moje myśli bowiem zajęte były widokiem modelki, przebraniem fotografa i przebraniem moim własnym, a także spotkaniem, zaczynającym się jakieś cztery i pół minuty później, gdy wszedłem elegancką klatką schodową wyłożoną kafelkami w czarno-białą szachownicę do windy, która zawiozła mnie na drugie piętro (byłem już wtedy w bardzo kiepskiej kondycji) wprost przed drzwi gdzie powitała mnie wycieraczka z jakimś w założeniu miłym, żartobliwym napisem, dziś zupełnie nie pamiętam już jego treści, pamiętam jedynie moją reakcję, a było nią skrzywienie i cmoknięcie z niesmakiem. Wszedłem do środka i zamiast spotkać tam moich przyszłych potencjalnych przełożonych, czy osoby z działu zarządzającego zasobami ludzkimi, spotkałem moich potencjalnych przyszłych współpracowników – głównie potencjalne przyszłe współpracownice, potencjalny przyszły współpracownik był jeden – bo oto okazało się, że strategia zatrudniania nowych osób polega w tej – o wiele mniejszej od sieci sklepów meblowych – firmie, że na pierwszym etapie rekrutacji należy spotkać się potencjalnymi kolegami (koleżankami i kolegą) z pracy, aby dokonała się weryfikacja z ich strony, przy czym oceniane są nie tyle kompetencje przyszłego pracownika (mnie), co raczej jego walory interpersonalne. Taka niespodzianka. Wybiło mnie to kompletnie z rytmu – jakbym znajdował się w jakimkolwiek; ludzie, jeszcze rano tego samego dnia zjadałem własny łupież – i zrujnowało moje nastawienie. Po powrocie z tego spotkania leżałem w łóżku aż do nocy i potem jeszcze do kolejnego dnia, co było spowodowane tym, że wypadłem bardzo pozytywnie, co z kolei srodze mnie zmęczyło; raz że było to wymagające aktorsko, dwa, że źle znoszę nieszczerość, która jest ode mnie na tego typu spotkaniach wymagana. Kilka tygodni później byłem już umówiony na spotkanie kolejne, tym razem już z potencjalnymi przełożonymi i odbyło się ono przy stoliku stojącym wśród innych stolików przed wejściem do sieciowej kawiarni. Podczas rozmowy otoczony byłem szkłem i betonem, miejscami miałem wrażenie, że chodnik podnosi się o dziewięćdziesiąt stopni i dopiero po kilku metrach pionowej gładkiej powierzchni realnie zmienia się w ścianę szklanych okien, pod którą rozpościerają się jakieś postindustrialne metalowe stelaże, które chyba bardziej miały wysyłać do patrzącego na nie komunikat o nowoczesności budynku, niż miały jakiekolwiek zastosowaniem praktyczne, co każe sądzić, że były zupełnym przeciwieństwem budynków na przemysłowych przedmieściach, a rozmowa kwalifikacyjna w tych okolicznościach przebiegła na tyle sprawnie, że tym razem całkiem już świadomie zwracałem uwagę na mężczyznę stojącego gdzieś w głębi sieciowej kawiarni, daleko za plecami moich rozmówców, przy tym stanowisku gdzie klient po otrzymaniu już swojego napoju może go posłodzić wybranym rodzajem cukru lub słodzika, wymieszać plastikowym lub drewnianym – jeśli akurat jest w nastroju na ratowanie planety – mieszadełkiem i wyrzucić je do śmieci. Gapił się na mnie kiedy opowiadałem o moim doświadczeniu, gapił się, gdy mówiłem, że zarówno w małej jak i dużej firmie najważniejsi są ludzie, gapił się nawet wtedy, gdy przekonywałem, że współpracownicy zwykle mnie lubili. Moi potencjalni przyszli pracodawcy byli mniej więcej moimi rówieśnikami i tłumaczyli, że zależy im na tym, aby pracownicy czuli się dobrze w ich projekcie (uporczywie używali słowa “projekt” odnośnie firmy, której oboje byli założycielami, a która mieściła się w zgentryfikowanej kamienicy przy jednej z najmodniejszych ulic w mieście) i to właśnie dlatego podczas rekrutacji spotykam ich dopiero w drugim etapie, podczas gdy pierwsze sito stanowi spotkanie z potencjalnymi przyszłymi współpracownikami, a poza tym starają się wsłuchiwać w potrzeby ludzi, których zatrudniają i ja nawet bym to docenił, ale skupiony byłem na zerkaniu, czy tamten łysiejący człowiek w garniturku i z neseserkiem, cały trochę jak z lat dziewięćdziesiątych nadal tam stał, no i za każdym moim zerknięciem on nadal tam stał. Więc doceniłem podejście moich przyszłych potencjalnych, a potem już faktycznych przełożonych dopiero później, w ostatecznym rozrachunku mając przez to docenianie jeszcze większe wyrzuty sumienia z powodu nieszczerości na obu tych rozmowach kwalifikacyjnych, gdzie przedstawiłem się nie tylko jako kompetentny i doświadczony pracownik, którym nigdy się nie czułem, ale także jako koleżeńska i miła osoba, z pozytywnym podejściem do życia, pełna werwy i energii. Nie wspomniałem ani słowem o jedzeniu skóry łuszczącej się z głowy, ani o kawałkach zrogowaciałej pięty, którymi się zajadałem, leżąc zbyt długo w pościeli. Kiedy zaś – będąc już pracownikiem firmy mieszczącej się na najmodniejszej i być może najdroższej ulicy w mieście, gdzie każdy musiał być za kogoś przebrany – przestawiłem się z jedzenia w knajpach i gotowania samemu na reklamowany szeroko w internecie produkt polegający na tym, że po zmieszaniu go z mlekiem lub wodą dostarczał organizmowi tyle kalorii i składników odżywczych co zbilansowany posiłek, wmawiałem sobie i otoczeniu w pracy, że nie jest to spowodowane oszczędnościami i toczącą mnie chorobą, a jedynie pozwala mi to zaoszczędzić czas i żyć aktywnie pełnią życia, zupełnie jakbym nadal był na nieustającej rozmowie kwalifikacyjnej. Utrzymywaniu tej fikcji sprzyjał dołączany do pierwszego zamówienia szejker i torby w jakie zapakowany był proszek; cały zestaw przypominał sprzęt osoby codziennie uczęszczającej na siłownię i to najpewniej w godzinach wczesnoporannych. Było to kolejne oszustwo, z którym musiałem się mierzyć i które powodowało, że spało mi się dosyć ciężko. Zwłaszcza latem przy otwartym oknie. Szczęśliwe podczas pracy w tamtej małej firmie mieszczącej się wśród zgentryfikowanych kamienic nie musiałem przechodzić przez drogę krajową i na tamtym ruchliwym przejściu dla pieszych bywałem w tamtym okresie możliwie rzadko.

Ilustracja: Karolina Stec


Wojtek Żubr Boliński – rocznik 89, pisanie, czytanie, gry komputerowe i spacery.
youtube.com/gilotynatv

Karolina Stec – Instagram: @kkaroollina | @mikroelementy