Przestałam jeść, bo chciałam puste kości. Chciałam unosić się ponad meblami. Chciałam, by lekarze robili mi rentgeny ciała i odkryli jedynie pustą przestrzeń w miejscu gęstych, ciemnych plastrów tłuszczu, płynu i szpiku.
Mój mąż Jules był starszym pracownikiem naukowym w Nan-Tech, które poświęciło niemal dwie dekady na tworzenie maleńkich, niewidzialnych komputerów zdolnych do pochłaniania skażonych molekuł z powietrza i likwidowania komórek rakowych. Ponieważ był zawsze poza domem, próbując uratować świat, miałam mnóstwo czasu, by siedzieć na podłodze w kuchni i zeskrobywać majonez z kanapki.
Tylko raz zabrał mnie do laboratorium, by pokazać mi swoją pracę.
„Widzisz te rzeczy przypominające metalowe ośmiornice?”, zapytał, gdy spojrzałam w mikroskop. „To są maleńkie komputery. Potrafią się same replikować, są samo-replikujące się”.
„Jak one działają?”
„Wzorujemy je na komórkach organicznych. Autonomiczny system naśladuje fraktalną reprodukcję natury”.
„Ah, my ślę, że łapię”, powiedziałam, choć tak naprawdę nic nie rozumiałam.
„Mogą przeobrażać przedmioty na poziomie molekularnym”, powiedział Jules. „Uzyskiwać tlen z wody. Zamieniać wodę w lód. Mogłyby gasić pożary rozrywając cząsteczki w taki sposób, aby uciekło z nich ciepło”.
Podszedł do mnie od tyłu i oplótł ręce wokół mojej talii. Zesztywniałam.
„Są jak małe dżiny. Tysiące mogłyby istnieć w jednej kropli krwi”, powiedział. „Już zdobyliśmy zainteresowanie lekarzy, chirurgów plastycznych, ekologów. Cholera, nawet samego prezydenta. Wyobraź sobie te wszystkie możliwości. Dzięki nim możemy stworzyć nowy świat.”
Spodobała mi się ta myśl. Światu, który mamy, z jego bezdomnymi umierającymi pod wiaduktami i oceanami pełnymi śmieci, pewnie przydałyby się jakieś ulepszenia.
Wciąż nie za bardzo rozumiałam nanotechnologię, ale wiedziałam, jak to jest chcieć być czymś innym tak mocno, że byłam pewna, iż zanieczyszczam każdą plażę, restaurację, park, basen, które tylko dotknę.
Jules obiecywał mi, że noce, w które zostawał w biurze, pewnego dnia staną się tego warte. Wysyłał mi wiadomości o 4 nad ranem, podczas gdy ja wymiotowałam w łazience na dole, z telefonem brzęczącym pomiędzy moimi zaciśniętymi udami.
Przepraszam. Nie będzie mnie na noc w domu.
Jesteśmy blisko przełomu. Dofinansowanie przeszło.
Będziemy nieśmiertelni. Będziemy bogami. Te wszystkie razy, kiedy musiałem zostawić cię samą, staną się niczym na brzegach wieczności. Będę cię kochał tak, jak jeszcze nigdy nikogo nie kochano. Będę cię kochał wprost nieludzko i na zawsze zmienię bieg historii.
Proszę, zjedz kanapkę, którą zostawiłem w lodówce.
Kiedy znów zaczniesz jeść, możemy postarać się o dziecko. Wiem, że od zawsze chciałaś zostać matką.
Wiedziałam, że Jules czuł się winny. Myślał, że jego nieobecność była powodem mojego niejedzenia. W końcu istnieje cena za małżeństwo z geniuszem i starałam się być wyrozumiała.
Czasem patrzył przez okno podczas porannej kawy i mówił, „trawnik naprawdę wymaga skoszenia”. Tak jakby zapominał, że też żył w tym mieszkaniu, które kupiliśmy razem.
Niemal wierzyłam, że to jego wina, bo przez długi czas sama też nie wiedziałam, dlaczego tak naprawdę nie jem. Przypuszczam, że mogłabym wskazać wiele małych powodów, dla których głodzenie się uważałam za dobry pomysł. Byłam tancerką, a mój instruktor, niski, mały mężczyzna, który uczył kiedyś baleriny w Cesarskiej Szkole Baletu w Sankt Petersburgu, krzyczał w moim kierunku „Lżej! Lżej!”, dopóki własną wolą nie przemieniłam swojej krwi w hel.
W szkole średniej raz zemdlałam na imprezie i obudziłam się w nieznanej mi sypialni, pod choro żółtym światłem, z jakimś chłopakiem jak ghoul pochylonym nade mną.
„Ohydna dziwka”, powiedział do mnie, zanim splunął mi w usta.
„Mężczyźni lubią tylko kobiety, które zostawiają jedzenie na talerzu”, powiedziała mi raz moja ciotka. „Mówią, że chcą silnej kobiety, ale kłamią. Lubią kruche nadgarstki. Kości biodrowe. Oni chcą zobaczyć, że twoje nagie gardło jest wystarczająco drobne, aby mogli owinąć wokół niego swoją dłoń.”
Ale żadna z tych rzeczy tak naprawdę nie odpowiadała na pytanie, dlaczego czułam się tak, jak się czułam. Były to tylko racjonalizacje. Rzeczy, które mogłabym powiedzieć, zapadając się w plastikową kanapę na terapii załatwionej dla mnie przez Julesa. Wyjaśnienia, które być może nawet brzmiały przekonywująco w dusznej ciemności, ale stawały się głupie, kiedy wychodziłam na świeże powietrze.
A i tak Julesa właściwie nie obchodziło moje nagie gardło. Był o wiele za nerwowy, zbyt pochłonięty teorią molekularną i rzeczami w głębi rzeczy, by choćby zauważyć przypuszczalne piękno chudej geometrii mojego ciała. A tym bardziej nie był zainteresowany przyduszaniem mnie podczas seksu.
***
Kilka lat temu wyszłam z domu w koszuli nocnej, boso, połykana przez mgłę. Chciałam się zabić, ale bałam się nagłego bólu, więc pomyślałam, że w ramach kompromisu mogłabym po prostu iść jak najdalej od domu i nigdy nie wracać. Dotarłam do końca ulicy i padłam w parku na huśtawkę.
Głodzenie się wyniszczyło moje mięśnie i nawet przejście krótkiego dystansu było trudne. W chłodny dzień oblał mnie pot, a przez żołądek przeszły mdłości.
Mgła rozrzedziła się na moment i na niewielkim stawie w środku parku zobaczyłam dwa samce łabędzi niemych.
Nacierały na siebie. Poza trzepotem skrzydeł były niemal bezgłośne. Ich szyje zderzały się ze sobą, tworząc kształt serca. Łabędzie szyje ostre jak miecze. Dziobami wyrywały sobie nawzajem pióra.
Wtedy zobaczyłam martwą samicę skuloną obok swojego gniazda pod pobliskim drzewem. Walczące łabędzie nie zauważyły, jak czołgam się w trawie, wilgoć przenikała przez moją koszulę. Przesunęłam zad martwej samicy i znalazłam jedno jedyne jajo ułożone w gnieździe. Było gładkie i szaro nakrapiane niczym kamień.
Zaczęłam się ślinić.
Rozbiłam górę jaja swoimi paznokciami i nabrałam do ust surowego płynu ze środka. Cofnęło mnie, ale zmusiłam się do jego przełknięcia.
Nigdy o tym nikomu nie wspomniałam. Tym bardziej Julesowi. On ratował świat. Nie wydawało się to ważne.
***
Pewnej nocy Jules wrócił do domu, a ja leżałam skulona za kanapą. Stało się to jednym z naszych dysfunkcyjnych rytuałów. Upadałam niczym ranne zwierzę w coraz to nowszych miejscach domu. Kiedy wracał z pracy nawoływał mnie cicho, ale ja nigdy nie odpowiadałam. Udawałam, że śpię. On udawał, że nie wie, że ja udaję. „Musisz przestać to robić”, mówił, kiedy mnie znajdował, ale i tak zanosił mnie po schodach do łóżka.
Gdy się położył, by mnie przytulić, żaden z jego kątów nie był taki, jak być powinien. Moja głowa nie mieściła się już w przestrzeni jego szyi. Jego stopy niemal wystawały poza krawędź łóżka.
Urósł 6 cali.
„Podoba ci się?” wyszeptał.
„Nie jestem pewna”, odpowiedziałam. „Wstań. Muszę się przyjrzeć.”
Podniósł się z łóżka i stanął w wąskim prześwicie światła wpadającego z korytarza. Obrócił się dookoła, by pokazać się pod każdym kątem.
„Bycie wysokim ci nie pasuje” powiedziałam. „W sensie, wszystko inne w tobie też musiałoby się zmienić”.
To natchnęło go do długiego, głębokiego pocałunku, do jakiego nie sadziłam, że jest zdolny.
„Zmieni się”, oznajmił niemal bez tchu.
Uprawialiśmy ten rodzaj seksu, który o 6 nad ranem przenosi cię między wymiarami. Dotykał moje plecy tam, gdzie wyrosło lanugo.
Kiedy nie je się przez wystarczająco długi czas, pojawia się pewnego rodzaju miękki, puszysty meszek, który zwykle występuje tylko na kończynach noworodków. I kiedy wchodził we mnie, wyobrażałam sobie, że skóra pod lanugo pęka, odsłaniając coś nowego i jeszcze nienarodzonego.
Zaczynałam coraz lepiej rozumieć, co jest ze mną nie tak.
Następnego tygodnia Jules wrócił z niebieskimi oczami zamiast brązowych. Potem z głębszym głosem. Potem, jednej nocy podniósł mnie, jego ramiona były silne i dobrze zarysowane, tak jakby całe życie spędził na ścinaniu drzew albo układaniu linii energetycznych, a nie na atrofii wśród mikroskopów czy pisaniu grantów. Całe jego ciało było oplecione nowymi mięśniami.
Tej nocy podczas seksu zorientowałam się, że owijam nogi wokół jego pasa, ściskając z gwałtownym westchnieniem.
„Jesteś groźny”, powiedziałam z podziwem.
Jego twarz zawsze miała w sobie coś łagodnego, była okrągła jak u bobasa, ale ona również zaczynała zmieniać swój kształt. Więcej kątów. Cienie zbierały się we wklęsłościach kości policzkowych. Jego cienkie włosy, spustoszone przez łysienie, zastąpiła ciemna grzywa wampira.
Na koniec zostawił powiększenie kutasa. Złożył mi go niczym dar.
Z pięciu i pół cali zrobił się długi na dziewięć. Zwiększył swój obwód. W każdym kierunku. Zawsze był odrobinę wygięty i czasami nie mógł mu stanąć ze względu na jego nerwowe usposobienie. „Podoba ci się?”, zapytał. Nerwowe usposobienie.
Położył moją dłoń na nim, stanął niemal natychmiast, prosty.
„Tak”, powiedziałam. „Dlaczego nie zmieniłeś go najpierw?”
Zazwyczaj niewiele czułam czegokolwiek, a tym bardziej przyjemności z jego kutasa we mnie. Głodzenie powodowało wygłuszenie świata zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz. A seks podobał mi się tylko w pewnym sensie teoretycznie. Jules był moim pierwszym i ostatnim.
Ale to uległo zmianie, gdy włożył we mnie swojego nowiutkiego, nanotechnologicznego kutasa, wyrastając nade mną swoim ciałem, które stało się wielkie i monstrualne. Rozszerzyłam nogi. Wygięłam plecy w łuk. Promieniująca rozkosz wydostała się spod okręgów martwej nicości.
„Nigdy nie byłaś tak… entuzjastyczna”, stwierdził.
„Kładź się na plecach”, powiedziałam i ujeżdżałam go aż do orgazmu.
Po tym, jak we mnie doszedł, zeszłam do kuchni i pochłaniałam wszystko, co tylko znalazłam. Krakersy. Pół bochenka chleba. Kurczaka w rękawie do pieczenia. Jabłka. Torebkę grzanek. Tętniłam życiem. Świat ponownie nabrał kolorów. Czucie wróciło mi w rękach i nogach.
Może wszystko będzie dobrze.
Ale rano czułam się chora i wzdęta, patrzyłam na mój unoszący się brzuch w lustrze i popękane naczynka pod oczami. Moją suchą skórę, wiklinowe ramiona i obręcz z postrzępionych, czarnych włosów, które powoli wypadały.
Zeszła noc była pomyłką. Nie mogłam się doczekać, by znów poczuć głód.
Jules usłyszał mój płacz i wyszedł do mnie na korytarz.
„Co się stało, kochanie?”, zapytał.
„Jestem paskudna”, odpowiedziałam.
„Och, ptaszyno”.
Pocałował mnie w czoło. Kołysał w swoich przesadzonych, dziwnych ramionach.
„Możemy to naprawić”.
Kiedy Jules pojechał do pracy, wróciłam przed lustro i próbowałam wyobrazić sobie inną mnie. Widziałam jak bardzo te małe nanokomputery zmieniły Julesa. Mogłam być każdą kobietą, jaka kiedykolwiek przeszła po wybiegu w kreacjach z piór i szkła. Mogłam mieć surowe, polskie ciało, niczym Maria Curie, do tego stopnia ostre i nieugięte, że spalałoby rad, a nie odwrotnie. Albo piękna niczym Anna Pavlova, która zasłynęła zatańczeniem Umierającego Łabędzia, o oczach mrocznych niczym okultystyczne obrazy i czarnych zaczesanych do tyłu włosach.
Ale im bardziej usiłowałam wyobrazić sobie te wszystkie możliwości, tym bardziej uświadamiałam sobie, że nie chciałam być kobietą w ogóle.
***
Nanotechnologia nie będzie dostępna do użytku publicznego jeszcze przez wiele lat, ale dzięki temu, że byłam żoną Julesa, zostałam przebadana przez jednego z lekarzy w laboratorium i dostałam eksperymentalną receptę. Musiałam tylko podpisać parę dokumentów, poddać się powierzchownej ewaluacji psychologicznej i przejść serię badań krwi.
Tak naprawdę powinnam była leżeć w szpitalu. Ważyłam 42 kg i miałam suche pęknięcia na skórze od poważnego odwodnienia. Przez większość czasu ledwie potrafiłam sformułować jakąś spójną myśl. Wydobywały się one ze mnie, jak gęsta, cieknąca strużka śliny. Ale naukowcy w imię postępu byli gotowi przymknąć oko na mój chorobowy stan.
Usiadłam w małym, białym pokoju w papierowym fartuchu i czekałam na swój pierwszy zastrzyk.
„Obserwacja potrwa 45 minut. I musisz odwołać swoje plany na resztę dnia”, powiedział. „Pij dużo płynów. Leż tak długo jak tego potrzebujesz. Będzie działać szybko, ale może wywołać drobne zawroty głowy.”
„Nie robię niczego innego jak leżenie”, powiedziałam.
„Szczęściara”, odpowiedział. „Chcesz się zamienić?”
„Pewnie”, powiedziałam, a on się zaśmiał.
Starał się zachować profesjonalizm, ale wyraźnie był podekscytowany. Tak podekscytowany, że drżały mu nogi i ledwo potrafił utrzymać strzykawkę bez ruchu. Zgadywałam, że jest typem człowieka, który zostałby szalonym naukowcem, gdyby tylko nie bał się więzienia.
Kiedy odgarnął moje włosy z obojczyków, by odsłonić miejsce iniekcji, spora garść została mu pomiędzy palcami.
To było ukłucie, ale wyobraziłam sobie światło. Unicestwiające światło. Wstrzymałam oddech dopóki nie powiedział „Okej. Gotowe”.
W ciągu 45 minut, które spędziłam w poczekalni, uparty tłuszcz z moich ud i bioder stopił się do kości. Stopiły się rozstępy na moim brzuchu. Chropowate uszkodzenia słoneczne na moich ramionach i pod oczami zniknęły, piegi wyzionęły ducha. Cellulit się skurczył. Gdy naukowiec przyszedł sprawdzić, jak się mam, musiał się dwa razy upewnić.
„Twój mąż będzie bardzo zadowolony”, powiedział. „Powinnaś pomyśleć o włosach w następnej sesji”.
„Włosach?”
„Wszyscy mężczyźni kochają rude.”
Uznałam, że to oznacza, że mogę wyjść, na wszelki wypadek wróciłam taksówką. Ale kiedy dotarłam do domu i rozebrałam się przed lustrem, zorientowałam się, że doszło do czegoś nieoczekiwanego.
Lanugo porosło całe moje ciało. Z dziecięcego meszku stało się grubym puchem, od szczytu obojczyków po okolice łonowe. Zmieniło się z białego w szare. Przypominało świeże piórka pisklaka.
Być może powinnam być przerażona. Byłoby to zupełnie normalne.
Ale odkryłam, że pocieram palcami po swoim upierzeniu. Poczułam przechodzące przeze mnie ciepło. Obracałam się przed lustrem w te i we wte. Moje odbicie zdawało się nabierać nowych wymiarów. Jakby najbrzydsze części mnie rozwarły się, rozdzierając moją skórę i pozwalając puszkowi je porosnąć.
Upadłam na łóżko, nadal dotykając się i przebiegając palcami po puchu. Tam i z powrotem. Wyobrażałam sobie, że dotyka mnie pół tuzina nieznajomych. Obce matki i niańki ze złotymi dziobami, pół rodzice, pół postacie z bajek, świergotając i gruchając na cześć mojego nowego, pięknego upierzenia.
I wyobraziłam sobie, że łóżko jest gniazdem. Widziałam się jak zbieram na zewnątrz gałązki, wszystko zanurzone w blasku księżyca, rozdzierając pościel na paski moimi zębami, splatając je w koronkowy treliaż. Nowe miejsce narodzin, dla nowego stworzenia, które trzeba nakarmić, nosić w pysku, zmartwychwstałe w świeżym i wygłodniałym ciele.
***
Wróciłam do laboratorium dwa dni później, z powrotem do tego samego małego białego pokoju. Defilada naukowców przyszła zbadać moje nowe, gęste włoski. Pobrali więcej próbek krwi. Sprawdzili mi temperaturę. Ciśnienie. Wprowadzili moją krew do podajnika, a następnie przepuścili przez komputer, aby sprawdzić, jak mutował we mnie nano-kod. Przeprowadzali test za testem w niezrozumiałych programach, które wypluwały jeszcze mniej zrozumiałe wykresy i tabelki danych. Nawet Jules przyszedł, choć jestem pewna, że naruszył w ten sposób jakiś kodeks etyczny, i przebiegł palcami w dół i w górę moich pokrytych meszkiem pleców.
„Nigdy nie widzieliśmy takiej reakcji”, powiedział Jules.
„Takiej złej?”, zapytałam, trochę znudzona. Musiało minąć już wiele godzin testów.
„Oczywiście to nic, czym trzeba by martwić”, powiedział Jules. „To zwykły błąd. Możemy po prostu wykonać zastrzyk ponownie. Odwrócić zmiany. Nowy nano-kod sam będzie się replikował. Komunikował z innymi i dodawał do istniejących wzorców”.
Musnęłam palcami swój podbródek. Był to od wielu lat nasz kod, który sygnalizował, że chcę, by zabrał mnie od ludzi. Wyłapał to natychmiast.
„Czy mogę prosić o kilka minut z moją żoną na osobności?”, zapytał innych naukowców.
Opuścili pokój. Zwróciłam się do Julesa.
„Nie chcę tego usuwać”, powiedziałam. „Podoba mi się”.
Podniosłam ręce w swoim papierowym fartuchu. Obróciłam się dookoła. Z wyciągniętymi ramionami.
„Chcę, żebyś dał mi skrzydła. Białe skrzydła”.
„Jak anioł?”, zapytał.
Przełknęłam. Nigdy nie odsłoniłam się przed nim. Nie tak naprawdę. Jasne, upadałam przy nim, z poczuciem jakby moja słaba klatka piersiowa miała się zaraz złuszczyć. Łkałam, że go kocham.
Ale nigdy nie zdradziłam mu prawdy, która mogłaby dosięgnąć głowy okręcając się wokół własnej szyi, by zerwać ze mnie skórę.
Pokręciłam głową. „Nie. Nie jak anioł. Jak łabędź.”
Wyciągałam ramiona w oczekiwaniu na odpowiedź tak długo, aż zaczęłam się trząść, ale gdy tylko zaczęłam je obniżać, złapał i uniósł je w górę. Wciąż nie rozpoznawałam tego, w jaki sposób mnie trzymał, górując nade mną, nowa sylwetka z ramionami trzy razy większymi niż kiedyś.
„Zwolnią mnie, jeśli ktoś odkryje, co ci zrobiłem”, powiedział.
„Zachowaj to więc w tajemnicy”, odpowiedziałam. „Wiem, że potrafisz”.
Zemdliło mnie, jak wtedy, gdy wcisnęłam palce w łabędzie jajo.
„Ja… potrzebuję tego, Jules”.
Badał mnie wzrokiem. Jego oczy drżały wewnątrz głowy.
„Jeśli mam to dla ciebie zrobić”, powiedział. „Musisz zacząć jeść”.
Przytaknęłam. „Tak, będę”.
„Obiecaj mi”, powiedział. „Obiecaj, że jeśli zamienię cię w łabędzia, zrobisz to dla mnie”.
„Obiecuję”, odpowiedziałam i w tamtej chwili chciałam w to wierzyć.
***
Kiedy wyrosły mi skrzydła, szary puch na całym ciele wystrzelił białymi piórami. Kości w moich nogach skurczyły się i stały kruche niczym pełna dziur porcelana. Nie mogłam latać, musiałam chodzić delikatnymi krokami, bo inaczej kości w moich stopach by się połamały.
Jules przynosił mi kanapki. Udawałam, że je skubię, a potem chowałam do chusteczki. Później pozbywałam się ich w niedalekim śmietniku, rozdrobnione nie do poznania.
Doszło do tego, że nie mogłam już utrzymać łyżki. Musiałam jeść zupę, ściskając miskę pomiędzy łokciami i biorąc długie, ostrożne łyki. Zupa zawsze stawała się zimna, zanim zdążyłam ją skończyć.
Byłam w ekstazie.
Wyobrażałam sobie, że tak właśnie czuli się święci po latach głodowania, przyciskając swoje wyniszczone ciała do krucyfiksów i błagając o cud pocałunkami zaschniętych ust. Klęczeliby tak z łaski Pana w nieskończoność, ale w kącikach ich oczu przez dziurkę od szpilki ukazałby się jeden jedyny promień z nieba.
Pewnej nocy Jules pobrał moją krew w domu i wykonał testy na swoim malutkim komputerku. Siedział po turecku przy łóżku, mamrotał do siebie pocierając brodę.
„W kodzie jest jakaś nieprawidłowość”, powiedział. „Niewielka mutacja. Występuje w całym twoim krwiobiegu.”
„Co to znaczy?”, powiedziałam.
„Nie wiem”.
„Ugryź mnie”, wyszeptałam. „Przytrzymaj mnie przy ziemi i ugryź”.
Zatrzymał się, z palcami nad klawiaturą.
Nigdy nie powiedziałam mu, że go potrzebuję, ale to właśnie oznaczały te słowa. Ugryź mnie. Ugryź. Mnie. Potrzebuję, byś narzucił mi swoją wolę. Wypal ją we mnie. Wyryj ją we mnie. Wykrzywiaj moją grawitację, aż już nigdy nie będę mogła być mną bez twoich zębów we mnie.
Odłożył komputer i nachylił się nad łóżkiem. Przez chwilę unosił się tak nade mną, myśląc, jakby o czymś decydując.
„Proszę, Jules”, powiedziałam.
Zdawało się, że to chciał usłyszeć. Owinął delikatnie swoje palce wokół mojej szyi.
„Powtórz”, rozkazał mi. W taki sposób, w jaki nigdy wcześniej się do mnie nie zwrócił. „Powiedz mi, co chcesz żebym ci zrobił”.
„Ugryź mnie”, powiedziałam. „Proszę”.
„Nie jadłaś, jak mi obiecałaś”, powiedział. „Nie jestem głupi. Widzę, jak dużo czasu zajmuje ci zjedzenie posiłku”.
Nic nie odpowiedziałam.
„Mógłbym cię zabić, wiesz, powiedział, jego głos mroczniejszy niż kiedykolwiek wcześniej słyszałam. „Zmiażdżyć cię. Złamać każdy małą cząstkę ciebie. I zrobiłbym to powoli, wiesz. Za każdy jeden raz, gdy sprawiałaś, że czułem, jakby twoja choroba była moją winą. Za każdy jeden raz, gdy głodziłaś się przeciwko mnie”.
Jules przycisnął swoje czoło do mojego. Jego oddech syczał spomiędzy zaciśniętych zębów. Moje serce łomotało pod naciskiem jego drżących palców na mojej szyi. Decydował, czy powinien się powstrzymać, czy nie. Decydował, czy powinien ścisnąć, aż moje płuca zaczną parzyć. Nigdy w życiu nie byłam bardziej podniecona.
„Już nigdy nie będę głodowała”, powiedziałam. „Zrobię wszystko, co zechcesz”.
„Od tego zaczniemy”.
Obrócił mnie z łatwością. Zacisnął zęby na tyle mojej szyi i wgryzł się. Wszedł we mnie swoim ogromnym kutasem, który urósł o kolejne trzy cale, tak głęboko, że myślałam, że się rozpadnę.
***
Jules poddawał mnie zabiegom nanitowym prywatnie, nocą po pracy. Moja kuracja była w tak zaawansowanym stadium, że nie mógł już ryzykować wychodzeniem do gabinetu. Nawet gdy wszyscy już poszli do domu.
Samo-replikacja nanorobotów postępowała dalej, ponieważ wersji próbnej nie objęto kodami zastrzeżenia ani innymi ogranicznikami. Jules mógł łatwo pobierać moją krew, wprowadzać ją do podajnika, przeprogramować, a następnie wstrzykiwać mi ją z powrotem. Proste.
Kurczyłam się. Przemieszczające się we mnie kości brzmiały jak ocean.
Tak było lepiej. Nie chciałam wracać do tych białych pomieszczeń. Nie chciałam ryzykować, że będą mnie monitorować niewyrozumiali naukowcy. Byliby przerażeni tym, czym się stałam. Chcieliby, abym rozmawiała z terapeutką, chcieliby odwrócić kurację, uzyskać dla mnie pomoc medyczną, być może wysłać na oddział psychiatryczny.
Jules pewnie zostałby zwolniony za naruszenie zasad etycznych, zabraliby jego wzrost i wielkiego kutasa. Nie mogłam do tego dopuścić.
I nie mogłam wrócić do bycia kobietą z uginającymi się kolanami i skórą pokrytą plamkami wątrobowymi. Nie mogłam wrócić do pragnienia śmierci. Odrętwienia. Powolnego tchórzliwego umierania. Do mojego ślubu i wzroku wbitego w stopy podczas całej drogi do ołtarza. Do odruchów wymiotnych od smaku suchego tostu i sałatki zanurzonej w ostrym sosie.
I nie mogłam pozwolić na powrót cichego Julesa. Julesa-nerda. Julesa z opadniętymi ramionami, który ustępował mi bez słowa, aż zaczęłam gardzić nim i jego słabością.
Nanotechnologia nas uratowała. Teraz to rozumiałam. Przed kuracją nanitową po prostu rozpadaliśmy się w swoich ramionach.
Straciłam zdolność chodzenia, ale mogłam trzepotać skrzydłami tak, aby przez parę sekund moje stopy unosiły się ponad ziemią. Jules otwierał dla mnie okno i do pokoju wpadało ciepłe lato, podrywając krawędzie pościeli.
Jadłam wszystko, co Jules mi przynosił. Ssałam jego kutasa tak długo, jak tylko zechciał, poddawałam się każdej czynności seksualnej, o ile tylko zadawał mi ból w trakcie jej wykonywania. Gruchotał moje uda. Ruchał mnie w dupę aż moja skóra pękała. Potem mnie naprawiał. Sprawiał, że moje komórki wiązały się z powrotem, w czasie gdy czyścił krew z moich piór.
Nigdy nie przybrałam na wadze. Po prostu stawałam się coraz piękniejsza. Moje pióra stawały się bielsze i gładsze. Moje oczy bardziej błyszczące. Moje kończyny delikatniejsze. Patrzyłam na siebie nago w lustrze. Kiedyś było to karą. Teraz dumnym stroszeniem.
A w tym czasie Jules stawał się coraz większy. Mroczniejszy. Brutalniejszy. Jego szczęka była ostra jak klif. Potężna rozpiętość jego klatki piersiowej ledwo mieściła się na długość łóżka. Z łatwością mógł unieść mnie na jednej ręce. Jego kciuk był większy niż cała moja stopa.
Komunikaty o błędach prześlizgiwały się co noc przez jego komputer, kiedy testował nanity na podajniku.
Ale ja śniłam o ponownym ślubie. Niósłby mnie po zboczu klifu, miażdżąc białe kwiaty pod swoimi ciężkimi stopami. Po złożeniu przysięgi uwolniłby mnie, a ja przefrunęłabym nad krawędzią urwiska.
Na moment byłabym wolna, nieważka, moje ciało niczym lustro słońca i oceanu.
Potem z rozmachem niewymuszonego okrucieństwa, sięgnąłby po mnie ponad wodą i przyciągnął z powrotem do siebie.
***
Pewnego dnia obudziłam się ze zbyt oddalonymi od siebie oczami.
Moja twarz przypominała zgniłą brzoskwinię. Moje pióra wydawały się matowe, zakończone poszarpanymi frędzlami. Moje kości zdawały się zbyt ciężkie, choć były puste.
Odczyt nanitowy oznajmił, że obecnie mam 8% tłuszczu w organizmie, mniej niż kiedykolwiek mogło mieć ciało normalnej ludzkiej kobiety. Przysięgam, że widziałam worek tłuszczu pod piórami na brzuchu. Zbierał się pod moją skórą. Czułam go przy każdym ruchu, tłusty i ciężki, jak olej na powierzchni wody.
Nawet promienie słonecznie źle kładły się na powierzchni mojego ciała.
Wołałam Julesa, lecz wyszedł już do pracy. Prawdopodobnie wróci dopiero nad ranem. Zostawił mi przy łóżku wodę i termos z zimną zupą.
Obrzydzenie nadciągnęło ze wszystkich stron. Musiałam wydostać się ze swojego ciała. Była dopiero 9:45. Nie mogłam czekać na Julesa. Nie mogłam wytrzymać nawet sekundy dłużej w tej brzydkiej, wzdętej, ohydnej ruinie.
Wychyliłam stopy za krawędź łóżka. Próbowałam przenieść ciężar na nie i się roztrzaskały. Krzyczałam, ale struny głosowe w moim gardle uległy mutacji, więc wydostało się z nich tylko rzężenie.
Dowlekłam się do komputera Julesa, jedno roztrzęsione ramię podciągało drugie. Złamałam kilka palców, zanim dosięgnęłam klawiatury. Złamałam następny wpisując hasło. Kolejny skowyt uwięzł w moim ciele.
Widziałam, jak Jules pracuje na kodzie wystarczająco wiele razy. Mogłam naprawić się sama. To proste, trzeba tylko zmienić parę cyfr. Usunę resztę tłuszczu ze swojego organizmu. Niech krew wypłynie ze mnie w nowym kształcie.
W trakcie przewijania listy zmian, jakie Jules wprowadził we mnie w ciągu ostatnich paru miesięcy, odkryłam, że jestem w ciąży.
Zjechałam z krzesła i złamałam biodro. Czułam jakby kości fałdowały się we mnie. Jakby ktoś zgniótł kwiatek w pięści tak, że płatki wcisnęły się do wewnątrz.
Wykasował to dziecko ze mnie.
Nie potrafiłam nawet płakać. Moje kanaliki łzowe zostały usunięte. Zużyłam cały mój krzyk. Nie było nikogo, do kogo mogłabym zadzwonić. I tak nie byłabym w stanie wykonać telefonu. Nikt nie usłyszy mojej rozpaczy, nawet przez okno otwarte na ciepłe lato.
Zarzęziłam. Uderzyłam twarzą o ziemię. W moich ustach złamało się kilka ostatnich zębów. Nie miałam siły ich wypluć, więc po prostu wysunęłam język, a kawałki zębów wysypały się same.
Krwawy glut w postaci bańki spływał mi po twarzy.
Czułam, że się przegrzewam. Coś się we mnie przemieszczało, jęczało, niczym maleńka gałąź zgniatana pod głazem.
Powlekłam się pod biurko komputerowe Julesa i skuliłam wokół kółek fotela.
I pomyślałam, że moje dni chowania się za meblami, z ciałem wykręconym jak u zranionego zwierzęcia dobiegły końca. Ale myliłam się w tak wielu kwestiach, że ta była zupełnie nieistotna.
Coś we mnie brzęczało. Krawędzie mojego ciała zniekształciła żywa czerń. Tak jakby moje granice zaczęły się glitchować. Powietrze migotało.
Od razu wiedziałam, co to było.
Nanokomputery. Wydostały się z mojego ciała, wyżarły drogę na powietrze. Nie rozchodziły się jedynie we krwi. Rozchodziły się w samym istnieniu, cząsteczka po cząsteczce, zaczepiając się o kolejne. Chwytając.
Tańczyły z moim bólem.
***
Jules znalazł mnie o czwartej nad ranem. Stałam się rozszarpaną raną, czerń brzęczała na moich krawędziach. Byłam zbyt oszołomiona by wiedzieć, czy Jules był realny, czy był częścią rozciągniętego koszmaru, który przeżywałam przez ostatnie dwanaście godzin. Obudziłam się, gdy niósł mnie do łóżka, wołając moje imię. Moje gardło było pęknięte i suche z odwodnienia. Mój brzuch był rozpadliną. Nie czułam prawie niczego poza bólem.
„Mój Boże”, powiedział, odrobina dawnej nerwowości wkradła się do jego głosu. „Co się stało? Ptaszyno. Powiedz mi, co się stało?”
Chciałam mu powiedzieć:
Myślę, że nie chciałam być ptakiem. Chciałam po prostu zniknąć.
I przez chwilę, przez jedna chwilę, zanim zorientowałam się, że usunąłeś dziecko ze mnie, pomyślałam, że może mogę to wszystko jeszcze odwrócić. Nie musiałam głodować. Nie musiałam się okalecza ć.
Mogłam być piękną kobietą o mahoniowych włosach, błyszczących oczach, skórze zarumienionej od zdrowego tłuszczu, brzuchu miękkim i okrągłym. Widziałam, jak trzymamy nasze dziecko za ręce, na zawsze złączeni w jedno. Wszystkie nasze potworne części zniknęły. Była to wieczna miłość, o której zawsze pisałeś w wiadomościach, które mi zostawiałeś, kiedy pracowałeś w biurze do bardzo późna. Miłość, w którą nie wierzyłam, aż do tego ułamka sekundy.
Przez jedną krótką chwilę myślałam, że noszę w sobie słońce.
Ale zabrałeś mi to i teraz nie pozostało we mnie nic. Jestem pustką. Lustrem, które niczego nie odbija. Pustą szafą w ukrytym pokoju w domu, który zapadł się pod ziemię.
Ale nie byłam w stanie mówić, więc nic z tego nie powiedziałam.
Kiedy Jules pochylił się, by mnie pocałować, ugryzłam go ostatnimi siłami, łamiąc sobie przy tym szczękę. Czułam jak nanoroboty wytryskują przez dziury w moich kościach. Jakby w mechanicznym zwrocie, rzeczywistość sama się zmieniała. Roiły się w powietrzu, które stało się czarne i gęste. Nie mogłam oddychać. Moje ciało znikało pode mną.
Nanoroboty wnikały w Julesa. W każdą jego część. Nie miał nawet czasu by odskoczyć. Mrugnąć. Pomyśleć. Rozwścieczone małe magiczne maszynki. Maszyny przepełnione krzykiem, który nie mógł wydostać się ze mnie. Wtargnęły do jego krwi i kości, pochłaniały całkowicie, rozpruwał się na moich oczach. Pod koniec słyszałam już tylko mokry dźwięk rozdzierania go na strzępy i naszych nerwów dotykających się na otwartym powietrzu.
I wtedy usunęły nas oboje z rzeczywistości.
Tłumaczenie: Patrick Leftwich
Ilustracja: Electric Fur
Autumn Christian – autorka kilku książek, m.in. “The Crooked God Machine,” “We are Wormwood” i “Ecstatic Inferno”, napisała również scenariusze do paru gier video, m.in. Battle Nations i State of Decay 2. Gdy nie pisze, to przeważnie ćwiczy kopniaki i bieganie z psami lub postuje dziwne, rozkminione selfie na insta. Pracowała jako freelancerka, projektantka i testerka gier, producentka sera oraz aktorka w nawiedzonym domu. Główne inspo: Philip K. Dick, Ray Bradbury, Katie Jane Garside, southern gothic i dubstep.
Patrick Leftwich – pisarz, badacz technologii i semiotyki, tłumacz Nicka Landa, Marka Fishera i Luciany Parisi, eks-HOMAR; https://twitter.com/kitsumute
@electric.fur – ilustratorka, konserwatorka, soon tatuatorka, interesuje się folklorem i hardcorem, robi ziny, komiksy i wlepki, low iron sailor racoon