DRAMAT – słuchowisko

Eliasz Niezgoda | Opublikowano w: #9, literatura

jest dziewiętnasta. patrzę a ty nie przychodzisz.

dobry wieczór. to jest moja audycja.             jakub

kuba   to jest włączone w ogóle? jest. chyba. świeci się. okej. to jest moja audycja. przepraszam. dawno tego nie robiłem, ale muszę to jakoś zapisać przekazać. pierwszy raz zorientowałem się że coś jest nie tak kiedy zaczęła falować mi podłoga. zobaczyłem to i pomyślałem: jest nieciekawie. w pierwszym momencie rozważyłem bycie pijanym albo naćpanym ale szybko to wykluczyłem ze względu na stopkę. mam stopkę. naprawiam moje życie. zapytałem nawet krystiana czy jest jej pewien a on spojrzał na mnie jakbym zrobił mu pytaniem krzywdę i odechciało mi się z nim już w ogóle rozmawiać, więc zacząłem przeszukiwać swój pokój, co było bardzo skomplikowane biorąc pod uwagę falującą podłogę.

w moim pokoju nie było niczego, nawet kiepów. co więcej, powiedziałbym, że znalazłem w nim rzeczy człowieka, któremu stopka idzie całkiem zajebiście, w tym matę do jogi i opakowania po witaminach i probiotykach. wtedy zacząłem rozważać możliwość psychozy.

nie mam właściwie historii chorób psychicznych. w podstawówce zdiagnozowali mi adhd i dysleksję, ale nie znam nikogo, komu nie zdiagnozowaliby w podstawówce adhd i dysleksji. w mojej rodzinie też nikt nie chorował, przynajmniej nie na tyle poważnie, żeby kogokolwiek o tym informować. z drugiej strony, kto wie. moi rodzice utrzymywali kontakt tylko z najbliższym wujostwem. równie dobrze mogę mieć zaginionego kuzyna-schizofrenika, który podzielił się ze mną schizą o ruchliwych przestrzeniach. mam też pewnie mniejszą lub większą depresję ale ponownie, uznałbym to raczej za problem pokoleniowy, niż osobisty. nie słyszałem też nigdy o depresji powodującej halucynacje. myślę, że gdybym miał coś podobnego, to dużo wcześniej spotkałbym się z jakimś problemem. tak to udało mi się przeżyć dwadzieścia cztery lata bez większych załamań. czasem jeden gorszy dzień. czasem tydzień. tak, jak bywa. ogólnie to myślę, że jestem raczej normalny. niestety istnieją przypadki schizofrenii uaktywniającej się w trakcie życia, które wzbudziły tu chyba moje największe obawy. może istnienie mojego zaginionego kuzyna zdeterminowało mnie genetycznie do szaleństwa. może po prostu mnie w końcu popierdoliło.

            kopce krakowskie układają się w alchemiczny pentagram. to wiedza, którą człowiek racjonalny wypiera, ale ja nie potrafię. taki się urodziłem. kiedy byłem mały, spędzałem całe godziny gapiąc się na wrony przez okno naszej rodzinnej kuchni. miałem w sobie niczym nieugruntowane przekonanie, że jestem w stanie kontrolować je siłą umysłu. któregoś dnia jedna z nich popatrzyła mi prosto w oczy i wysłała myśl, której już nigdy nie zapomnę. o r z e c h, powiedziała, po czym obróciła głowę, jakby chcąc mi coś pokazać. spojrzałem za nią.

na ulicy samochód rozłupywał właśnie dla niej skorupę orzecha włoskiego. od tego czasu wiem, że jest we mnie po prostu coś specjalnego.    jakub

kuba   przez moment podejrzewałem też krystiana o wciągnięcie mnie w jakieś dzielone zaburzenie urojone – jak w jokerze dwa. chyba. nie wiem. joker dwa jeszcze nie wyszedł. w każdym razie przyglądałem mu się przez jakiś czas i próbowałem wydedukować, czy przypadkiem nie jest z nim coś nie tak. znów spojrzał na mnie tak, jakbym wyrządzał mu jakąś koszmarną krzywdę, co tym razem tylko namnożyło moje podejrzenia. niestety, krystian robił po prostu to co zwykle. nakrzyczał na mnie kiedy wszedłem za nim do łazienki i zapytał, czy nie może zrobić w spokoju nawet prania. przez moment chciałem go zapytać, czy robi pranie, bo boi się molekułów pradawnych bogów na ciuchach, ale szybko zorientowałem się, że to ja wtedy wyjdę na obłąkanego. przeprosiłem go i skorzystałem z okazji, żeby sprawdzić jego pokój. niestety nie znalazłem tam żadnych schizofrenicznych diagramów ani falującej podłogi. ślepa uliczka.

stanąłem w progu swojego pokoju i poczułem się jak na krawędzi basenu. postanowiłem przejść chwilowo do kuchni. w tym momencie w ogóle zacząłem mieć wrażenie, że podłoga wydaje dźwięki – takie ciche szumienie, klikanie, jak przewracające się domino albo tasowanie kart i już zupełnie nie mogłem się na niczym skupić. postanowiłem zrobić zakupy.

schodząc po schodach kamienicy myślałem o tym, że to kurewsko irytujące że podobny event wydarza się akurat w momencie mojej stopki, kiedy dosyć ciężko jest zaakceptować coś takiego, jak falująca podłoga. w moim normalnym stanie przeszedłbym z nią po prostu do porządku dziennego. na dziedzińcu znalazłem kontrargument, a mianowicie że gdybym był teraz w moim normalnym stanie, to strasznie wkurwiałyby mnie słońca, a tak to nawet mi się podobają.  / (wnętrze wieży obserwacyjnej. brudne szyby. migoczący odbiornik.)

spojrzałem w niebo i wszystko było w porządku. falowanie nie większe niż zwykle. słońca na miejscu. nawet popołudniowy księżyc tam, gdzie powinien.

niestety, kolejny problem pojawił się w biedronce.

to w największej mierze kwestia czakramu wawelskiego. ktoś wrażliwy na tego typu przepływy energetyczne wyróżni zmianę w przestrzeni już po przekroczeniu granicy krakowa. być może to dzięki grodowej budowie miasta. wszystkie ulice zawijają się tu w precle i każda droga prowadzi do tego samego miejsca. nawet parki po prostu kręcą obręcze. wszystko zamknięte jest na określonym setki lat temu polu. kiedy jest się uważnym, zauważa się, że każdy dzień rządzi się takimi samymi prawami. może nie dzień, może bardziej tydzień. będą te same miejsca i ci sami ludzie, cały czas, bez przerwy. te same słowa. te same sytuacje.

kiedy się to zauważy, to rok wyda się mapą. trzeba zostać kartografem takich lat. można przechwytywać magiczne właściwości niektórych miast aby konstruować własne życie. spacer odpowiednią ulicą z odpowiednią osobą o odpowiedniej godzinie splecie na zawsze wasze losy. można też uzbroić się w odpowiednie narzędzia kartograficzne lub alchemiczne. kamienie i amulety. może tatuaż.

z piersi można skonstruować kompas. dzisiaj będę mówić o nawigacji.       jakub

kuba   wszedłem do mojej biedronki i to nie była moja biedronka. nie wiem, jak to opowiedzieć. alejki były nie w tych miejscach, co poprzednio, były cztery nowe rodzaje chleba i dziwne warzywa. nie ma chyba nawet takich warzyw na świecie. kasjerzy się zgadzali, wybór alkoholi też, nawet wózki stały tam gdzie zwykle, ale wszystko inne było nie tak. podniosłem głowę i zamiast sufitu zobaczyłem okna.

oczywiście, kompletnie zapomniałem przez to wszystko o zakupach. chodziłem przez te nowe alejki i zaglądałem do zamrażarek. szczerze to bałem się, że znajdę tam ryby wydobyte z dna oceanu i bardzo uspokoił mnie widok krewetek i innych mintajów. na dziwne warzywa postanowiłem nawet nie patrzeć. przeszedłem szybko przez dział higieniczny, próbując nie przyglądać się markom, bo wszystkie na szczęście wydały mi się znajome, żadnego mandela effectu i dotarłem do kasy. na kasie jak zwykle wiktoria.

stwierdziłem, że w świecie, w którym podłoga faluje i w którym moja biedronka nie jest moją biedronką zasługuję na papierosa. już jebać totalną stopkę. może to wszystko to efekt uboczny odsunięcia. może tak naprawdę podłoga zawsze falowała a biedronka zawsze była niemoja, tylko mi udało się to skutecznie wypierać substancjami psychoaktywnymi. okej. to jest możliwość. / (patrzy za okno a z nieba schodzą szczyty dachów które nie zna i całują szczyty dachów o których wie wszystko)

uśmiechnąłem się do wiktorii i wskazałem na górę. piękne niebo, nie? wiktoria spojrzała w okna, których przecież nie powinno tam być i skrzywiła się. przez moment miałem nadzieję, że zobaczę w jej twarzy większą zmianę, jakieś niedowierzanie, jakiś szok, dowód na to, że coś faktycznie jest nie w porządku. niestety odpowiedziała tylko, że niezbyt. było dla niej za białe. przydałyby się okulary przeciwsłoneczne.

kupiłem papierosy, których cena na szczęście pozostała taka sama jak wcześniej i kiedy wychodziłem, zauważyłem plakat promocyjny. przepraszamy – błąd w informacji o nagrodzie lojalnościowej biedronki. mikser taki a taki ma pojemność inną od podanej w gazetce. tego plakatu też przedtem nie było, ale mogli go po prostu przywiesić w międzyczasie.

noc na lotnisku. wszystko w kolorach jarzeniowych, jeśli masz szczęście, to jest ciemno a latarnie na pasach startowych jak flary.

niech będzie ciemno.

na tym wyjeździe jesteś się z kimś, kto męczy lub więzi. rodzice, znajomi, może partner. za dużo wspólnego czasu albo kłótnia. okej. idziesz  przez uśpione lotnisko żeby ochłonąć. dookoła ludzie śnią. miękko świecą ekrany telefonów z serialami.

terminal jest jednym, długim korytarzem. chodzenie nie męczy. możesz biec nie tracąc tchu. nie biegniesz. nie można. w przechodzeniu jest coś świętego. ręce same płyną przez powietrze.

w tej podróży nie ma celu poza uspokojeniem nerwów. jeśli zatrzymasz się przy automacie z kawą albo w strefie palącej, to tylko ze strachu przed chodzeniem dalej. nie bój się. idź.

tęsknisz za niczym konkretnym. musisz zapamiętać układ lotniska. tą samą ścieżkę znajdziesz dziś we śnie. musisz być w stanie przejść ją jeszcze raz. teraz nie czujesz niczego, ale kiedy zaśniesz, obiekt twojego tęsknienia zostanie nakreślony.       jakub 

kuba   wróciłem do domu tylko z papierosami. już wchodząc po schodach zorientowałem się, że nie mam zapalniczki. bez sensu. uratował mnie oczywiście krystian i mogłem zapalić w kuchni. spojrzał na mnie tymi swoimi oczami psa niemożliwie zmęczonego swoim panem i zapytał, czy to koniec stopki. to nie koniec stopki, odpowiedziałem, to powrót do papierosów, co zabrzmiało jak beznadziejna wymówka kogoś, kto nie potrafi trzymać się reguł, które sam ustalił, co mnie wkurwiło. na szczęście, w przebłysku empatii, postanowiłem nie wyładowywać tego na krystianie.

odpierdala ci, stwierdził krystian. musiałem bardzo nerwowo palić. w kolejnym przebłysku postanowiłem nie opowiadać mu ani o falującej podłodze, ani o nowej biedronce. stopka, powiedziałem, rozumiesz. pokurwiło mnie. on przytaknął. no tak.

wtedy niestety postanowiłem spojrzeć przez korytarz do mojego pokoju.

mój pokój był wyłożony czarno-białymi kafelkami. poprzedni właściciel miał tu łazienkę. ja nawet materac trzymałem w wyłomie, który musiał być kiedyś basenikiem prysznica. to musiał być duży prysznic. zawsze się to wszystkim bardzo podobało. z perspektywy czasu, kafelkom nawet pasowało falowanie. ostatni raz, kiedy je widziałem, dwoiły mi się w oczach i układały w spiralne klatki schodowe. niestety, nie wiem, czy kiedykolwiek się jeszcze z nimi zobaczę, bo kiedy spojrzałem przez korytarz do mojego pokoju to zobaczyłem w miejscu moich ukochanych kafelków ciemne panele, niefalujące, nawet nieprzesuwające się, patrzące w sufit, tak, jakby były od zawsze elementem mojego pokoju a nie jakimś jebanym napastnikiem. wiem, że was tu nie było, chciałem powiedzieć, ale naturalnie niczego nie powiedziałem. wstałem i ruszyłem w stronę moich drzwi ignorując krystiana, ignorując papierosa, ignorując narzekanie krystiana na papierosa opuszczającego kuchnię i spojrzałem z bliska. panele. zimne, szerokie panele. krystian, spytałem, czy ja zawsze miałem w pokoju panele? i nie musiałem się odwracać żeby wiedzieć, że znowu patrzy tak, jak potrafi tylko krystian i wzdycha i mówi, kurwa, kuba, jesteś takim ćpunem, jak mogłeś zapomnieć o panelach. nie chciałem z nim dyskutować i przycisnąłem dłonie do paneli, żeby upewnić się, że są tam naprawdę. i były. kafelki znałem na pamięć. nawet w przypadkach krytycznych, czołgania się do łóżka, czy spędzania nocy na podłodze mogłem się zawiesić na nich palcami, rozpoznać temperaturę i pęknięcia. był nawet jeden, na którym któryś z chłopaków, których zapraszałem do siebie w czasach, w których zapraszałem do siebie chłopaków, zostawił nieczytelnego taga, nad którego znaczeniem zastanawiałem się potem okazjonalnie co kilka tygodni. w każdym razie już go nie ma. nie dowiem się, co chciał mi po sobie zostawić. kto wie, może jeszcze kilka takich sesji zastanawiania się i rozwiązałbym jego zagadkę. odpowiedź została mi niestety odebrana.

ostrożnie. idź ostrożnie. znowu, z młodości. kiedy byłem dzieckiem znałem świat moich snów i tęsknot lepiej, niż rzeczywistość. rysowałem mapy i pisałem poradniki. jak przejść i jak iść.  co noc ta sama ścieżka, co noc droga w jedno miejsce, którego nie widziałem nigdy. nie wiem, gdzie jest. nie wiem, jak wygląda. przez przestrzeń mojego marzenia rozciągają się nici, które wyznaczają ścieżki. ścieżki prowadzą wyłącznie od osoby do osoby.

w przestrzeni mojego snu ważni są tylko ludzie. idę do nich bez przerwy. muszę ich spotkać. wyjściowo nie ma znaczenia kim są i nie mają mi właściwie niczego do zaoferowania. to nie jest transakcja. w życiu każdego człowieka istnieje określona liczba osób, które będzie w stanie rozpoznać. celem sennej medytacji jest do nich dotrzeć.

kiedy byłem dzieckiem, byłem przekonany, że nigdy nie rozpoznam tych ludzi. bardzo się bałem, że moje chodzenie będzie niekonkluzywne.                    jakub

kuba   zabrałem krystianowi zapalniczkę i zacząłem palić jak oszalały. nie mogłem przestać patrzeć na te jebane panele. może to wszystko rozwinięty prank. naprawdę bardzo zabawny. może włamał mi się do mieszkania jakiś janek czy michał i położył na moich sygnaturowych kafelkach panele. ot tak, żeby udowodnić mi, że wciąż jestem zjebany, niezależnie od żadnej stopki, że nieważne co zrobię, nie ucieknę przed sobą. pierdolone panele. podbiegłem do okna w pełni spodziewając się, że zobaczę na chodniku na dole ich ucieszone mordy i będę mógł najpierw strasznie się wkurwić, a potem wybuchnąć śmiechem, bo wszystko nagle by się wyjaśniło, ale niestety zobaczyłem tylko kolejny pierdolony omen i moja znajoma ulica jednostronna rozwidliła się w dwa pasy i linię tramwajową. może na moich oczach, może przyłapałem ją na samym końcu przemiany, to nie ma znaczenia, po prostu coś, co było kiedyś moją ulicą stało się czymś obcym ale podobnym. w tym momencie zorientowałem się, że na tym się nie skończy. nieważne, co powoduje te zmiany, zmieni się całe miasto i nic z tym nie zrobię i muszę uciec, zanim zmienię się też ja. bo na pewno miałem się zmienić. złapałem jedną z moich toreb, upewniłem się, że nie pojawiła się w niej dodatkowa kieszeń i zacząłem się pakować. nie mam dużo potrzebnych rzeczy. może ubrania, może jedna książka. o medytacji. gdziekolwiek ucieknę, znajdę nowe potrzebne rzeczy.

/ (nie można oderwać wzroku. tam jest jedno słońce i inne ulice i chmury kłębią się zamiast rozciągać. drżą mu ręce. niebo jest miastem i niebo mówi)

ciężko mi się do tego przyznać, ale prawda jest taka że ja w pewnym momencie wszystko zapomniałem.  przedtem miałem mapy i poradniki, ale pamiętam z nich mniej, niż bym chciał. mam czasami przebłyski. była przepaść. wąwóz między dwoma krawędziami. wiedziałem, że po drugiej stronie miało coś być, ale nigdy tego tam nie było. wszystko szare, trochę jak rano jesienią. kształty wymiarów astralnych są spiczaste i kiedy spojrzysz w dół na takiej krawędzi zobaczysz przestrzeń wypełnioną wielokątami, które powinny być z pianki, ale nie są. wszystko dobre w dotyku. miękkie i łagodne. to miejsce, które ci nie odpowiada w pełni, ale w którym możesz bez zmartwienia błądzić. to brzmi dziwacznie, ale byłem tam spokojny i szczęśliwy. byłem ciekawy.

kiedy wyprowadzałem się z domu rodzinnego, znalazłem za łóżkiem sterty kartek z moich poradników. dopiero wtedy mi się przypomniało, co robiłem jako dziecko. przedtem nie bardzo mogłem określić okres pomiędzy dziewiątym a jedenastym rokiem życia. nie wiem dlaczego, ale ich nie przeczytałem. zerknąłem tylko na moje objaśnienia. przenoszenie ścian wzrokiem, miasto jak pralka, tramwaje, w których można było zostać innymi ludźmi. miejsca, w których widziałem możliwość spotkania rozpoznanych. był budynek z tabliczką ‘własność republiki Malezji’, przy którym wystarczyło stanąć, aby zobaczyć przyszłość całego świata. był pełen dziwnych katedr, z którymi ludzie nawiązywali relacje miłosne i w tym budynku miał mieszkać jeden z moich rozpoznanych, narkoman, który miał kochać okno, które uznawał za witraż.  na moment przypomniały mi się wszystkie miesiące, które po prostu bezkrytycznie wyrzuciłem z pamięci. nie wiem dlaczego.

nie potrafiłem zachować tych kartek. wyrzuciłem je razem ze wszystkimi innymi śmieciami spod mojego łóżka i znowu zacząłem zapominać szczegóły. poza jednym. przypomniało mi się rozpoznanie, które sprawiło, że straciłem moje sny. odkąd rozpoznałem definitywnie i przerażająco, zacząłem śnić o rzeczach, które przytrafiały mi się w ciągu dnia i o miejscach, które istniały naprawdę. ciężko było to znieść.         jakub

kuba   i wyszedłem. po prostu. pożegnałem się szybko z krystianem, który pewnie myśli, że wyruszyłem na dobre przerwać stopkę i poszedłem. wiem, że logicznym rozwiązaniem byłoby w takiej sytuacji wsiąść w pociąg i wyjechać z daleka od miasta, które ewidentnie zmienia się mi na złość – chuj, najbardziej logicznym byłoby wybranie się prosto do psychiatry albo toksykologa – ale nie potrafiłbym tego uzasadnić. co jeśli pociąg skręci po drodze i pojedzie do miejsca, które nie istnieje? co jeśli psychiatra zaśmieje się i powie, że przecież wszystko w porządku, że o czym ja mówię, że on w ogóle był u mnie w domu z czterdzieści razy i zawsze miałem panele i że trzeba byłoby być pojebem żeby wyłożyć sypialnię kafelkami. skoro i krystian i wiktoria zachowują się tak, jakby to wszystko było normalne, to tym bardziej nie można ufać obcym specjalistom. w takiej sytuacji musiałem zaufać intuicji.  próbowałem się nie rozglądać, ale jak można się domyślić, nie szło mi to najlepiej. pewnie nie zmieniło się tak dużo, jak mi się wydawało, ale całe graffiti, wszystkie cegły, każdy numer autobusu i tramwaju, wszystko wydawało mi się obce. rzecz z niekrakowem jest taka, że bez przerwy mija się tu tych samych ludzi. to jest jak makieta, kiedy więc nagle wszyscy wydają się nowi albo inni, zaczyna się robić strasznie. nigdy nie mieszkałem w innym miejscu, nie mam porównania, ale wszyscy są tu do siebie trochę podobni. myślę, że gdybym wyjechał, byłbym w stanie poznać kogoś stąd po samej twarzy. i coś się w nich przestawiło. nie wiem co. może zapaść w łuku brwiowym albo w kościach policzkowych jest inna, może po prostu słońca inaczej rozkładają się na twarzach. i boże te słońca. spojrzałem w górę i prawie zemdlałem, bo jedno ze słońc zaczynało blednąć i to nie tak jak przed zachodem, tylko tak, jakby zamierzało niedługo też zniknąć i tak, od razu nasuwają się pytania, co teraz, co dalej, co z pogodą, co z rolnictwem, o co chodzi, czy inni ludzie to widzą ale nie chciałem zacząć krzyczeć na środku ulicy, bo nikt inny zdawał się tego nie zauważać. przecież gdyby widzieli wrzeszczeliby. przepychałem się pomiędzy nimi i bałem się, że w dotyku też będą inni, ale to jedno się nie zmieniło, skóra wciąż była identyczna i zderzenie wciąż podobne do każdego poprzedniego.

i szedłem szybko / (świat składa się jak harmonijka. brzmi jak rozmowy i komunikacja miejska) / do przodu. musiałem znaleźć się na moście, poza ulicami i poza autobusami, na moment nad wodą i nawet gdyby most miał się pode mną załamać, to przynajmniej spadłbym podczas tych przemian miasta i nie musiałbym patrzeć na nie dalej.

może dużo sobie dopisywałem. może zbyt się zafiksowałem na zmianach. tak, na pewno o to chodziło, ale nie można mnie w takiej sytuacji obwiniać. pewnie część okien, które uznałem za przeniesione, tak naprawdę były tam, gdzie zwykle. wyjebane. mogę być za to przekonany, że zmienili się właściciele kamienic i wystroje mieszkań. starałem się nie patrzeć w witryny bojąc się, że ja też się zmieniłem, ale wydaje mi się, że jak na razie wszystko jest w porządku.

coś jak człowiek szumi mi z tyłu głowy.

topografia astralna pozwala na istnienie wzgórz i rozpoznałem na jednych z nich ciebie. powinna była być burza ale nie ma tam tak naprawdę pogody, więc stałeś i między nami ciągnęły się nici. od razu wiedziałem. byłem małym chłopcem i ty też. mieliśmy wszystko takie samo. tak, jakbyś był mną, ale wiedziałem, że jesteś innym człowiekiem, po prostu przerażająco podobnym. podniosłem rękę i nie odpowiedziałeś. wiedziałem, że nie jesteś tu specjalnie. musiałeś zabłądzić w normalnym śnie, nie starałeś się tu dostać, nie jesteś jednym z poszukiwaczy.

właściwie to ja rozpoznałem tylko ciebie. przedtem było pusto. chyba rozumiesz, dlaczego tak ważne stało się dla mnie odnalezienie cię.             jakub

kuba   dalej.most nie załamał się pod moimi stopami. znalazłem się w części miasta, której nie znam najlepiej, co trochę mnie uspokoiło, bo nie miałem już punktu odniesienia i równie dobrze mogła wyglądać tak obco zawsze. z zadartą głową patrzyłem już tylko przed siebie, pomiędzy budynkami, na jedną z pięciu gór, które zawsze wznosiły się dookoła niekrakowa i które, dzięki Bogu, nie zmieniły się jeszcze wcale. szedłem tak szybko, że prawie biegłem. układ ulic bez sensu, tak, jakby otwierały się przede mną, tylko po to, żebym dotarł tam, gdzie celowałem. rzadko mam tak że rzeczywistość schyla się w moją stronę. wtedy w sumie też tak nie było. po prostu-kurwa. po prostu wszystko było przez moment jak tunel. i była wieża telekomunikacyjna na końcu. byłem bardzo szczęśliwy, że się nie zmieniła. lubiłem patrzeć na nią kiedy byłem dzieckiem. czasami światła zmieniały na niej kolory. / (grzbiet przy grzbiecie lecą dwa równoległe samoloty)

nie wiem, jak mogłem żyć nie pamiętając o tobie. musiałem czuć coś podskórnie. wszystko mi się przesunęło. są siły, które kierują naszymi krokami i determinują wszystko na naszej drodze. dlatego zawsze wiesz, co czeka cię dalej. jeśli nie chce wydarzyć się coś, co musi się wydarzyć, te siły zrobią wszystko, żeby się wydarzyło. przynajmniej w miejscach takich jak to. kiedy znalazłem moje notatki zmieniłem w moim życiu wszystko. przecież miałem wyjechać do gdańska, tylko że w gdańsku nie ma czakramu. pewnie nie działa tam nawet medytacja transcendentalna. więc przyjechałem tutaj. coś mi podpowiedziało, że nawet jeśli jesteś w innym świecie, w którym sny naturalnie wyglądają tak, jak moje wymuszone,, to będę mógł cię znaleźć dostając się tutaj.

i śniłem. próbowałem wrócić na pola astralne, ale nie mogłem, więc szukałem twoich śladów i słów w rzeczywistości. wszystko, co o tobie wiem, to że jesteś zupełnie jak ja. oczy i usta w tym samym miejscu.  nie wiem, jak potoczyło się twoje życie. wiem, że gdzieś tu jesteś i że muszę cię spotkać, żeby moje życie mogło się zacząć.            jakub

kuba   dobiegłem do wieży i wspiąłem się na nią i nie kwestionowałem nawet tego, że była niestrzeżona i że na szczyt prowadziła po prostu drabina, chociaż logicznie można pewnie było założyć, że w takie miejsca powinien być trudniejszy dostęp. zorientowałem się za to, że przecież istniał powód, żeby tu biec, że istnieje przecież to radio, którego słuchaliśmy tak często w młodości i którym wyłapać można było sygnały ze światów innych od naszego. zabawne. zapomniałem o tym. spędzałem dużo czasu na różnych frekwencjach. prowadziliśmy nawet z kolegami audycję. wymyślaliśmy historie na swój temat. pełno tam było takich. nie pamiętam, żebyśmy wchodzili tutaj, ale gdzieś usłyszałem, że ktoś stąd nadaje.

no. tak.

teraz stoję na tej wieży która zawsze wydawała mi się bardziej nowoczesna a teraz jest raczej szpikulcem z drewna i chyba się trzęsie, a ja nie mam odwagi spojrzeć przez okno, bo wiem że zobaczę tam miasto którego nie poznaję. mam wrażenie, że nie przewróci się, tylko zmieni dookoła mnie w kolejne obce miejsce a ja zostanę w środku. / (mówi tak, ale patrzy za okno)

to jest trochę jak lądowisko nocą. kiedyś, przez jakieś wakacje, jeździłem wózkiem widłowym po lądowisku. paliłem przez okno grube papierosy i patrzyłem na horyzont. często był czerwony. nie wiem, czemu mi się to skojarzyło.

właściwie proszę tylko o to, żebyś mnie zobaczył i usłyszał. podążanie tymi ścieżkami to przerażająca rzecz. jak już mówiłem, siły zrobią wszystko, żeby spełniło się to, co musi się spełnić.  można o tym pomyśleć jak o ściąganiu kogoś przez czas i miejsce. jesteś mi potrzebny, żebym mógł się dowiedzieć, kim jestem. chciałbym, żeby to było łatwiejsze. przecież od początku powinieneś był być przy mnie.   jakub

kuba   kurwa  / (zapala papierosa

 patrzy dalej

trzęsą mu się ręce)  tęsknię za tym lądowiskiem. w ogóle za całym lotniskiem. lubiłem być przeszukiwanym przed wejściem. lubiłem wymieniać się hasłami z innymi kierowcami. to śmieszne. zanim zacząłem tam pracować, myślałem, że będę obserwować pasażerów, ale zupełnie przestali mnie zainteresować. bardziej podobał mi się pas startowy. cały ten beton.

boże. mam nadzieję, że nic mu się nie stało.

(cały się trzęsie. teraz nie da się odwrócić wzroku. szczyty gór zderzają się ze szczytami wzgórz lub kopców, jak wolisz. to delikatne zderzenie, może bardziej dotknięcie. nacisk palca o palec. usta otwierają mu się w niedowierzaniu i papieros zwisa z drżącej dłoni. tego nie widzi, ale za nim biała sylwetka lub kontur człowieka. jest podobny do niego, może trochę niższy, a może to światło tak załamuje się w bieli. on tego nie widzi, patrzy. z wieży widać budynki przymocowane do boku wąwozu na dole. z nimi nic się jeszcze nie dzieje. całe szczęście, bo zawsze je lubił. patrzy. teraz całe miasto faluje. widziadło za nim też faluje. nie ma na nie tu miejsca. światło zapada się na nim w tych miejscach, w których zapadałoby się na normalnej ludzkiej twarzy. wyciąga rękę i z wyciągnięciem ręki zostawia po sobie smugi a w smugach rzuty z miejsc spiczastych i piankowych, z wzgórz. on nawet nie czuje obecności widziadła.

gdyby się odwrócił wszystko by się skończyło. być może nawet nie pamiętałby, że cokolwiek się zmieniło. obudziłyby go dwa słońca i leżałby w łóżku w baseniku po prysznicu, pomiędzy kafelkami, z tagiem nieznajomego chłopaka gdzieś w rogu pokoju. wszystko na swoim miejscu.

problemy mogłyby zacząć się potem. zmiany nie w przestrzeni i nie w ludziach, tylko w nim samym. czasami złapać się na myśli nieprzypominającej własnej. powiedzieć coś, co nie przyszłoby normalnie do głowy. może nagle wspomnienie, które należy do kogoś innego, ale jest tak silne, tak prawdziwe, że jest się przekonanym, że musi być własne, z przyszłości albo z przeszłości. zrobić sobie tatuaż, który wyczuło się we śnie. zacząć strasznie, strasznie tęsknić. bez powodu. być może lepiej było się nie odwracać.)

Ilustracja: Aleksandra Leftwich


Eliasz Niezgoda – 2004. Student reżyserii teatralnej. Autor tekstów i gier. Fan Artauda.

Aleksandra Leftwich ilustratorka, tatuatorka, konserwatorka, w grafice warsztatowej pracuje z organiczno-krzemowymi formami, między kodem QR a kodem DNA, lubi mediewistyczne faramuszki, internetowe chimery, anime i tiktok; ig @electric.fur, @eternit.tattoo