Faza Bieżąca – Puzzle bez obrazka. Karola Zielińska – „Powodzenia z czaszką”

O Karoli Zielińskiej Grzegorz Wróblewski napisał niecałe dwa lata temu: “talent oczywisty”, jeszcze przed debiutem Zielińskiej, debiutem o świetnym zresztą i intrygującym tytule Powodzenia z czaszką. Na okładce tom polecają Rafał Wawrzyńczyk i Anna Matysiak. Wawrzyńczyk: “nie sądziłem, że na tak wąskiej przestrzeni, jaką mają do dyspozycji te teksty (…), możliwe jest skonstruowanie wciągającej poetyckiej akcji”. Matysiak: “słowa cedzone przez gęsto sito tego, co niewypowiedziane, kropla za kroplą układają się we wzór”. Gdyby Powodzenia z czaszką ukazało się w innym wydawnictwie niż Convivo, książka byłaby dla mnie prawdopodobnie na straconej pozycji, bo pierwsze podejście do lektury to była prawdziwa droga przez mękę. Mówiąc wprost – zupełnie nie dostrzegłam “oczywistego” talentu autorki (za co winy nie ponosi autorka). Z okruchów pozbieranych przez poetkę nie zostało we mnie nic oprócz irytacji, że sensu tu jak na lekarstwo, a ten poszarpany świat nie bardzo daje się uchwycić. Na powrót zdecydowałam się po długiej przerwie głównie ze względu na fakt, że ufam wyborom wydawczyni. Istniała zatem szansa, że czegoś nie wyłapałam, że umknęła mi wartość tej poezji. Convivo niech będą dzięki – umknęło mi wszystko i całe szczęście dałam nie tylko książce, ale też samej sobie drugą szansę.

Zielińska ze słowem obchodzi się bardzo ostrożnie, jest niezwykle oszczędna. Wersy zamykają się w jednym, dwóch, trzech wyrazach, a cały wiersz często składa się z zaledwie kilku takich wersów. Poszczególne teksty nie mają tytułów i choć są od siebie wyraźnie oddzielone, układają się w opowieść. Jest kilku bohaterów, którzy nie raz powracają na scenę wiersza, jak choćby Johnny czy M. Są relacje, rozmowy, wspólne doświadczenia, wyraźnie wyrwane z większej całości, o której mamy niewielkie pojęcie. Pozwolę sobie na wskazówkę lekturową dla potencjalnego czytelnika, która zdecydowanie wpłynęła na mój odbiór tej poezji: zalecam do czytania dynamicznego, bez zatrzymywania się na przerzutniach i do skoncentrowania się raczej na napięciach relacji i wynikających z tego emocji niż próbie uchwycenia całości po poznaniu fragmentu. Zielińska pozostawiła odbiorcy tropy, drobiazgi, które samemu trzeba pozbierać do kupy, bazując na uczuciach i wrażeniach. Można myśleć o Powodzenia z czaszką jako o poetyckim zapisie wspomnień. Nasza pamięć to zdjęcia, zapachy, żarty wyrwane z kontekstu. Nie umiemy opowiadać o wydarzeniach po latach. Z całych dni zostaje nam kilka ujęć, resztę dopowiadamy, wymyślamy na bieżąco, czasem nawet nieświadomie. Zielińska jest na tyle uczciwa, że daje nam surowy materiał, z którym musimy sobie poradzić. Daje dokładnie to, co naprawdę pamięta: urywki, chwile, obrazy pozbawione komentarza, tła i jakichkolwiek dodatków.

Ciekawe w pisaniu Zielińskiej wydaje mi się to, że właściwie chyba wolałaby nie pisać, uznając za większą jednak wartość wycofanie poza słowo, pozwolenie sobie na przeżywanie tu i teraz. To przeżywanie daje się zresztą dużo łatwiej uchwycić czymkolwiek innym niż językiem: trochę oszukańczym, mało adekwatnym. Podmiotka woli więc taki rodzaj funkcjonowania w świecie: “pozwalam mu popisywać się / samochodami i przeszłością / on w zamian pozwala mi / nic nie mówić”. I jest w tym duża ulga. Powodem, dla którego ostatecznie poszukiwanie formy kończy się wierszem, jest – zdaje się – nieumiejętność sformułowania kluczowych dla historii pytań, nie ubierając ich w słowa, a zatem prosta konieczność, a nie chęć czy świadomy wybór. Takich pytań znajdziemy w tomie przynajmniej kilka. Pytań uderzających z ogromną siłą, pytań zupełnie wprost, jak choćby:

dlaczego
jednego dnia
jeff
wszedł do rzeki
ostatni raz

albo:

co by tu (najlepiej)
porzucić?

albo:

co chcesz?
nic z tych rzeczy
nic z tych rzeczy

Zielińska świetnie operuje napięciem, i to właściwie w dwóch sferach. Pierwsze dotyczyłoby samej akcji, wplecionej w opowieść zagadki domagającej się rozwikłania. Jak napisał Wawrzyńczyk, w jej wierszach “szumi ocean, drżą palmowe liście, panuje jakieś dziwne, ciche, tropikalne popołudnie, klimat ostatnich dni wakacji”. Klimat trochę jak z Pikniku pod Wiszącą Skałą: potencjalna sielanka kończy się tragicznie. Niemal od samego początku czujemy katastrofę unoszącą się w powietrzu. Coś się wydarza, chociaż nie wiemy właściwie, co. Jest niepokój, jakieś złe przeczucie. Nic właściwie się nie wyjaśnia, niepokój nie znajduje ujścia. Próbujemy zbierać ślady, zrozumieć więcej, ale za każdym razem zostajemy z tym samym rezultatem: znamy tylko efekt, nie znamy przyczyny. Drugie napięcie dotyczy stricte bohaterów. Łączące ich więzi, wspólnota przeżyć – w tym doświadczeń sensualnych – wprowadza w tom napięcie właściwie fizyczne, które udziela się czytelnikowi. Chcemy dotknąć, posmakować, poczuć i choć tę barierę w poezji niezwykle trudno przekroczyć, wydaje się, że jesteśmy bardzo blisko, że już, prawie, prawie… I z tym prawie, w tym napięciu, Zielińska nas zostawia, a my chcąc, nie chcąc, musimy sobie poradzić i jakoś odnaleźć się w tej sytuacji.

Można potraktować ten debiut jako rodzaj zagadki, na wielu płaszczyznach. Lektura jest tu formą układanki, a czytelnik nie może mieć całkowitej pewności, czy wszystkie elementy na pewno do siebie pasują. Trzeba je obracać na prawo i lewo w nadziei, że ułożą się w obraz; jaki – nie wiadomo. Zagadką na tym etapie pozostaje również, jak potoczy się dalej poetycka droga Zielińskiej, bo na tym etapie niezwykle trudno jest spekulować. Co nie przeszkadza mi dzielić ciekawości, jaką w swoim komentarzu o książce wyraził Marcin Zegadło. Sformułował zresztą kilka interesujących tez dotyczących tego debiutu, jak choćby zdanie: “Ten zbiór wierszy to gospodarka niedoborów, w której okazuje się, że możemy otrzymać niemal wszystko.” Oddając recenzentowi co recenzenckie – dające do myślenia spojrzenie na te wiersze – pozwolę się postawić w całkowitej opozycji do powyższego. Zielińska operuje nie niedoborem, a – przeciwnie – nadwyżką, z którą radzi sobie, jak tylko umie. Nadwyżką emocjonalną, nadwyżką wrażeń i bodźców. To ten moment, w którym rzeczywistość dławi tak bardzo, że zamiast sensownych zdań udaje nam się wykrztusić jakieś pojedyncze słowa, pozornie ze sobą niezwiązane. Odczuwany nadmiar zamyka się w kilku zdaniach; cała reszta to bulgot i nieartykułowane dźwięki. W takim punkcie pojawia się poszatkowana poezja, “gorączkowe fantasmagorie schyłku lata” (to Skurtys). Trzeba ją zatem najpierw poczuć, a dopiero później próbować zrozumieć jej ładunek emocjonalny.

Jakub Skurtys o Powodzenia z czaszką pisał tak: “Nie można tego tomu przeczytać na głos. Nie można go przeczytać raz, choć całość zajmuje kilkanaście minut. Dopiero któryś powrót odsłania strukturę tego węzełkowego pisma.” Podpisuję się pod tym zdaniem i zdecydowanie zachęcam do wielokrotnej lektury debiutu Karoli Zielińskiej. Jeśli tak jak ja napotkacie na barierę przy pierwszym podejściu, nie zniechęcajcie się. Gwarantuję, że wasz trud zostanie wynagrodzony. Powodzenia! (Z Zielińską.)

Karola Zielińska, Powodzenia z czaszką, Wydawnictwo Convivo, Warszawa 2021

Ilustracja: Nefblam (Zuzanna Romańska)


Anna Mochalska (ur. 1992 w Bydgoszczy) – poetka, krytyczka, autorka arkusza poetyckiego Okno na świat (2012) oraz tomów: syndrom obcej ręki (2014), same głosy (2018) oraz Nie mam pytań (2020). Dwukrotnie wyróżniona w projekcie Biura Literackiego „Pracownia po debiucie”. Nominowana do nagrody głównej w konkursie im. Klemensa Janickiego oraz do Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego „Orfeusz”. Publikowała między innymi w „biBLiotece”, „2Miesięczniku”, „Salonie Literackim”, „Twórczości”, „Wakacie”.

Nefblam (Zuzanna Romańska) – urodzona w 2001 roku. Studentka II roku na Wydziale Malarstwa w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Zajmuje się malarstwem, rysunkiem, wideo, muzyką i poezją. Jej twórczość wiąże się z tematyką traumy i metaforycznego przejścia z ciemności do światła. Dużo śni i zbiera wspomnieniowe starocie.