Faza Bieżąca – Podsumowanie muzyczne II połowy roku 2021

A Great Big Pile of Leaves Pono

Ośmiu lat potrzebowali nowojorczycy z A Great Big Pile of Leaves na nagranie swojego trzeciego albumu długogrającego. A nawet i dłużej, jeśli weźmiemy pod uwagę to, że część utworów składających się na Pono pochodzi z początkowego okresu działalności grupy. Mimo to, wydaje się, że wracają dokładnie do punktu, w którym byli w 2013 r. – to nadal podlane nostalgią, relatywnie nowoczesne emo, z krótkimi wypadami w kierunku indie spod znaku Wilco. Niekiedy niesamowicie przebojowe, jak w Waiting for Your Love, innym razem snujące się trochę w tle, niespieszne, wchodzące w rejon muzyki towarzyszącej. Miło mieć ich znów.

BNNY Everything

Tęsknicie czasem za „starym” Low? Jessica Viscius nagrała płytę, która niesie nieco vibe’u duetu z Minnesoty. Tempa są niespieszne, na pierwszy plan wybija się lekko chrupiąca (lub, jak ktoś woli, nie-tak-znowu-przesterowana) gitara, kontrowana przez oszczędne wokalizy, wsparta prostą i skuteczną sekcją rytmiczną. Myślicie, że porównania do Low to przesada? Wsłuchajcie się w końcówkę August, która brzmi jak zaginione nagranie z sesji do I Could Live in Hope. Ale slowcore to niejedyny trop na płycie – mamy trochę psychodelicznego bluesa, gdzieniegdzie słychać folk, a nawet country. I choć tekstowo nie jest to rzecz najłatwiejsza, płyta wspaniale się broni.

Cold Collective Weathervane

Tim Landers to jest gość, tzn. chyba, kto go tam wie, ale wydaje mi się, że faktycznie może nim być. Cold Collective porusza się w rejonach emo pierwszej dekady XXI w., ale dodaje do tego trochę patentów grunge’owych, a same wokale poruszają się jak metronom od punka do indie. Dostajemy szesnaście dosyć różnorodnych kawałków, więc to też nie jest tak, że zespół się nie napracował – momentami słychać, jakby pracowali bardzo ciężko, mamy tu niekiedy intensywność przełożonego po dwóch energetykach. Szlagiery? Brzmiące nieco jak Make Do and Mend Wait for it i rozwibrowane, ciągnące za soba spory bagaż Heavy Days. I choć czasy nie sprzyjają raczej tworzeniu klasyków, za dziesięć lat ktoś tu wróci, i powie klasyk.

Common Sage It Leaves and It Breathes

W dobie przeprodukowanych albumów gitarowych, pojawia się czasem tęsknota za bardziej surowym, organicznym brzmieniem. I w tę lukę wchodzi nowy album Common Sage, który proponuje ciekawe połączenie emo (powiedzmy – z rejonów Rainer Maria czy wczesnego the Appleseed Cast) z post-hc lat dziewięćdziesiątych (tutaj chyba najbliżej byłoby Drive Like Jehu). Mamy więc trochę noise’owych lub zwyczajnie brzydkich solówek, arpeggia gitar w spokojniejszych fragmentach, i wokal poruszający się jak metronom między szeptem a krzykiem rozpaczy. Same kompozycje przywodzą nieco na myśl Superheaven, jakby im zdjąć nieco drogich efektów gitarowych – dużo dynamiki, płynne przejścia z cichego w głośne, jakieś echa grunge’u. I choć nie jest to ani adult emo, ani prog emo, tym razem wyjątkowo nie czuję się za stary na takie granie. Bardzo rzetelna propozycja.

Dinner Time Halfway Down

Jest taka formuła cukierkowej psychodelii, która wprowadza szczególny rodzaj niepokoju – pomyślcie o Twin Falls Built to Spill albo Strawberry Fields Forever the Beatles. To jest ten moment, w którym – bez wykorzystania tradycyjnego przesteru – rzeczywistość ulega przesterowaniu, pojawia się w niej jakiś szczególny naddatek, który swoją ostentacyjną obecnością wykrzywia obraz całości. Dlaczego o tym piszę? Bo drugi album Dinner Time jest w zasadzie wpływającymi do rzeki ściekami zakładu farbującego tkaniny, szczególnym odcieniem rzeki, który zostaje w pamięci, i każe się zastanowić, czy rzeka faktycznie jest rzeką. Kąpielówki są sprzedawane osobno.

Emma Ruth Rundle Engine of Hell

Królowa tej trochę cięższej alternatywy powraca ze swoim być może najbardziej wzruszającym (i poruszającym?) albumem. I choć trochę mi tęskno do ostrzejszych fragmentów z Marked for Death czy opublikowanego relatywnie niedawno coveru the Cranberries, atmosfera Engine of Hell jest tak gęsta i obezwładniająca, że ciężko przejść obok tej płyty obojętnie. Jest w tym coś absolutnie wyzwolonego, bezwstydnie bezpośredniego, niemalże idealna surowość formy, która nie tyle pozwala skupić się na emocjach, co cała jest emocjami. Nic bardziej jesiennego tej jesieni!

Hovvdy True Love

Na tych łamach przerabialiśmy to już wielokrotnie – coś na styku indie popu i tej trochę bardziej wycofanej alternatywy, co doskonale sprawdza się jako comfort music. I jest to obłędnie piękna muzyka, coś, co możecie puścić w zasadzie każdemu – wydaje mi się, że nawet Wasze babcie będą zadowolone. Jest tu coś z Devendry Banharta, trochę ze spokojniejszych fragmentów ostatniej płyty Oso Oso, podobnie intymna atmosfera, co na płytach Low Roar. I nie sposób wyróżnić którykolwiek z utworów, bo wszystkie trzymają równie wysoki poziom. Jeśli w telewizji nadal nadają ten program o duetach, które coś-tam muszą, żeby coś tam wygrać, to powinni dać im pierwszą nagrodę, i natychmiast przerwać emisję programu.

IAMX Machinate

Pamiętam taki czas, gdy Chris Corner cieszył się w Polsce wielkim szacunkiem – choć Sneaker Pimps nie było u nas przesadnie popularne, jego płyty wydawane pod szyldem IAMX przemawiały do niedobitków po Depeche Mode, fanów melodyjnej elektroniki i osób, które lubiły atmosferę albumów Placebo, ale nie trzymały się kurczowo gitar. A jak wygląda album IAMX w 2021 r.? Z atmosfery Placebo zostało raczej niewiele, ale nadal sporo tu dobrych melodii, kojarzących się niekiedy z dokonaniami Moderat. Machinate czerpie nieco z elektronicznego noise’u i muzyki industrialnej, wyrażając w ten sposób związane z kolejnymi lockdownami lęki i niepokoje. To muzyka, którą niemalże można zobaczyć – bardzo sugestywny groove sprawia, że myślimy o wizualizacjach i animacjach 3D. A lubimy myśleć o wizualizacjach, prawda?

IDLES CRAWLER

Oj, dostało się IDLES od krytyków, moim zdaniem – niesłusznie. Ewolucja stylu często owocuje pomyłkami i koszmarkami, a tu przecież mamy styczność z solidnym, 7/10 albumem. Trochę nierównym, stojącym w rozkroku między starym stylem, którego już nie ma, a nowym, który jeszcze do końca się zmaterializował, ale CRAWLER pozostaje płytą rzetelną, poprzetykaną dobrymi pomysłami i ciekawymi kompozycjami – jak wściekłe The Wheel czy zaskakujące The Beachland Ballroom. Planuję tu wracać, w oczekiwaniu na kolejną płytę – mam nadzieję, że nie zabraknie im odwagi w dalszej przemianie. Zbyt ważny to zespół, żeby kurczowo musiał trzymać się wypracowanych na pierwszych płytach rozwiązań.

Jerry Cantrell Brighten

Marzy Wam się kolejna porcja wwiercających się w czaszkę riffów, z których słynie Jerry Cantrell? No to musicie ich szukać gdzie indziej…

Kills Birds Married

Zespół, który do tego stopnia przypadł Dave’owi Grohlowi do gustu, że ten zaprosił ich do swojego Studio 606 – to już dobra rekomendacja. Jeszcze lepszą byłby chyba debiutancki s/t, który umiejętnie łączył melodię i ciężar, w dość unikalnych proporcjach. A co mamy teraz? Przepis na muzykę pozostał bez większych zmian – weź trochę z noise’u, trochę z post-punku i post-hc, ale zamknij wszystko w grunge’owej formule. Mamy więc sporo skandowania, dużo przebiegów w schemacie głośno-cicho-patrz-teraz-jak-mogę-rozkręcić-ten-wzmacniacz – sytuuje to Kills Birds gdzieś w rejonach Melkbelly, Milk Teeth i Higher Power, ale wydaje się, że Kalifornijczycy robią z tego najlepsze piosenki (oparte na linii basu i niemal czystej gitarze Natalie jest tutaj dobrym przykładem). A Nina Ljeti robi rewelacyjną robotę na wokalu, dostarczając bardzo różnorodnych partii – wydaje się, że są na miejscu. I jest to dobre miejsce.

Low HEY WHAT

Obserwowanie religijnego zespołu zajmującego się dekonstruktywizmem z perspektywy kanapy znajdującej się w kraju, którego nauka kończy się na creampie studies, i w którym lider zespołu powszechnie uważanego za satanistyczny opowiada w wywiadach o wyrokach boskich, jest, hm, dość ożywcze. Dość powiedzieć, że w kręgu muzyki gitarowej, Low jest w tej chwili prawdopodobnie najbardziej intrygującym brzmieniowo zespołem – na wydanym w 2018 r. Double Negative wymyślili się na nowo, a HEY WHAT kontynuuje tamte poszukiwania. Warto jednak dodać, że tym razem dostajemy też kilka mniej „popsutych” piosenek – All Night czy Days Like These są zdecydowanie bardziej przystępne od jakiejkolwiek kompozycji z Double Negative. Funkcjonujący obecnie jako duet zespół najlepiej jednak wypada w utworach, które łączą podniosły, nieco chóralny nastrój z gitarą wymiętą do granic wytrzymałości – tak jest w rewelacyjnym Disappearing. Sześć strun nadal może mieć sens.

Manic Street Preachers The Ultra Vivid Lament

Niestety, tym razem nic tu po nas.

Ovlov Buds

Z zespołów, które są memem, Ovlov chyba najmocniej prą do przodu – z charakterystycznym, dobrze wysezonowanym zadziorem Swervedriver. Takie jest otwierające Baby Shea – rozpędzone jak hybryda Son of a Mustang Ford z Roam the Room Citizen. Spokojniejsze, bardziej indie momenty (Eat More) sytuują ich gdzieś pomiędzy Prawn a Archers of Loaf, ale czuć jednak pewną zgrywę, łokieć zwieszony luźno. Zdaniem recenzenta z New Noise Magazine to ich najbardziej popowy album, co nie musi być niczym złym – przesunięcie gałek na fuzzach odrobinę w lewo sprawiło, że całość brzmi znacznie klarowniej, a słuchacz ma szansę wyłowić więcej melodii z ogólnego gitarowego zgiełku. I warto to zrobić, bo całość jest bardzo solidna.

Quicksand Distant Populations

Drugi album po reaktywacji przynosi odwrót w kierunku lat dziewięćdziesiątych. Po dość stonowanym, nowocześnie brzmiącym Interiors z 2017 r., grupa stara się wskrzesić brzmienie, które pamiętamy z Manic Compression. Brakuje jednak charakterystycznego dla tamtej płyty nerwu, szczególnego rodzaju energii, która wyróżniała ten zespół na scenie hc. Oczywiście, mamy parę rzeczy, które ćwierć wieku temu byłyby nie do pomyślenia –  pojawia się gitara akustyczna w Brushed, gitary częściej, niż kiedyś odchodzą od klasycznych riffów, i poruszają się w spektrum noise’u (tak jest np. w singlowym Missile Command), gdzieniegdzie chrząka bas na przesterze. To cały czas bardzo dobrze zrobiona muzyka i, być może, na fali popularności duchologicznego grania spod znaku Turnstile, Quicksand powróci na większe sceny.

Parquet Courts Sympathy for Life

Parquet Courts są na misji – próbują dostarczyć najlepsze bangery na alternatywną imprezę, której uczestnicy, z racji dość nieoczekiwanego gustu muzycznego, raczej nie posiadają zbyt wielu znajomych. Robią to mieszając post punk z elektroniką i dubowymi patentami – ale nie, że wszystko naraz, po prostu kawałki na Sympathy for Life są utrzymane w różnych stylistykach, co tworzy połączenie na miarę tak charakterystycznej dla współczesności samowoli budowlanej. Wszystko oczywiście raczej lo fi, z momentami w klimacie Guided by Voices (Black Widow Spider), innym razem czerpiąc to z osiągnięć Primal Scream, to cofając się do różowióchnych czasów Wire. I choć poziom kompozycji jest dość nierówny, przesłuchanie płyty od początku do końca pozostaje przyjemnością.

Sneaker Pimps Squaring the Circle

Powrót po prawie dwudziestu latach milczenia nie może być rzeczą przesadnie łatwą. A tutaj poprzeczka była zawieszona dość wysoko – choć Brytyjczycy nie zrobili aż takiej kariery jak Massive Attack czy Tricky, to mam wrażenie, że ich wersja trip hopu starzeje się wyjątkowo dobrze, i sam często wracam do Becoming X czy Bloodsport. Wracają jako duet, choć Chrisa Cornera i Liama Howe’a w dziesięciu utworach z płyty wspiera Simonne Jones, więc aż korci, by uznać ją za pełnowartościową członkinię grupy. Zwłaszcza, że utwory z jej partiami wokalnymi pozostawiają dobre wrażenie – czy chodzi o singlowe Fighter, przypominające nieco Aurorę Child in the Dark  czy – bardzo typowe dla zespołu, oparte na obudowanej z każdej strony gitarze akustycznej – Lifeline. I choć próżno tu szukać hitów na miarę Low Place Like Home, całość pozostawia przyjemne wrażenie.

Soulsavers Imposter

Współpraca z Davem Gahanem trwa – i to chyba jest właśnie TO słowo, bo jako fan wcielenia z Markiem Laneganem oraz ogromny entuzjasta ogromnej, przejmującej Broken z 2009, nigdy później nie czułem się przy ich płycie jak w domu. Pojedyncze strzały, owszem, ale przesłuchanie albumu od początku do końca było rodzajem wyzwania. Tym razem dostajemy zbiór coverów istotnych dla Gahana artystów – pojawia się wspomniany już Mark Lanegan (nieprzesadnie udana wersja Strange Religion), jest Neil Young, Elvis Presley, Johnny Cash, Bob Dylan, Nina Simone, PJ Harvey czy Aretha Franklin. Jak to wypada? I Held My Baby Last Night Elmore’a Jamesa jest fajnie przybrudzone, cover Cat Power – nieco zaskakujący, zdecydowanie się wyróżnia. I jakkolwiek mam raczej mieszane uczucia odnośnie całości, pewnie raz kiedyś będę tutaj wracał.

Telethon Swim Out Past the Breakers

Jeffrosenstockcore? Jeszcze bardziej rozrywkowi bracia PUP? Na nowej płycie Telethon walczyki mieszają się ze ska, a pop punk z reggae i hc. Do tego mnóstwo występów gościnnych, chóralnych zaśpiewów, galopujących gitar i mocno bijącej perkusji. Formuła jest bardzo satysfakcjonująca i obszerna, w cięższych momentach słychać wpływy Cloud Nothings, w lżejszych – coś z bezpretensjonalności Pixies czy Kiwi Jr. Więc jeśli trochę już przejadło Wam się Morbid Stuff, Telethon zaparkuje w tym miejscu choćby i z zamkniętymi oczami. Słuchajcie odpowiednio głośno!

The World Is A Beautiful Place & I Am No Longer Afraid To Die Illusory Walls

Myślałem, że już po nich – że wydane w 2019 r. Assorted Works, wspaniała kolekcja rarytasów, B-side’ów i odrzutów kończy przygodę Rozchybotanej Personalnie Grupy Emo O Długiej & Jakże Urokliwiej Nazwie. Tym chętniej jestem w błędzie, że Illusory Walls to po prostu fenomenalna płyta – monumentalna, dodająca nowe elementy z rejonów najlepszych albumów mewithoutYou czy Circa Survive. Post-hardcore’owe (gdzieniegdzie) gitary, pożenione ze słodkimi wokalizami, przestrzenią rodem z Mogwai i elektroniką to mieszanka, która daje skuteczny odpór jesieniarstwu – jak na tak monumentalną rzecz, jest tu też mnóstwo lekkości, zupełnie jakby monument został wykonany ze styropianu. Nie bójcie się, taki też nas przeżyje.

Thrice Horizons / East

Trzeba rozpatrywać to w kategoriach sporego zaskoczenia – zespół, który swój szczyt osiągnął na początku pierwszej dekady trzeciego tysiąclecia, powraca z płytą, która brzmi na wskroś współcześnie, a przy tym cały czas jest płytą Thrice! Mnóstwo tu świetnych pomysłów, w zasadzie każdy utwór na płycie jest jakiś, a na pierwszy plan wybija się inny element. Mamy trochę pianina, rewelacyjnie brzmiący bas, wzorcowo nagraną perkusję (te blachy, ten crash!), gitary na najróżniejszych poziomach. Dużo jest też szlachetnych inspiracji – w momentach, w których nie brzmią jak stary Thrice (a takie jest np. Scavengers), pobrzmiewają echa to Radiohead z przełomu wieków, to szczytowych momentów Brand New, to echa tego, co mogliśmy usłyszeć na ostatnich płytach Seahaven czy Manchester Orchestra. Często na repecie.

Turnstile Glow On

Muzycy z Baltimore, uznawani niekiedy za najlepsze, co nam zostało ze sceny hardcore, powrócili z czwartym longplayem. Wydany na początku roku maxisingiel Turnstile Love Connection trochę namieszał, warto więc sprawdzić, co w trawie piszczy. Od pierwszych plumknięć słychać ewolucję brzmieniową, chociaż główne składniki pozostały niezmienne od przełomowego dla nich Nonstop Feeling. Mamy dużo wycieczek, czasem w kierunku Quicksand czy Snapcase, innym razem sięgają po patenty alternatywne jakby nieco bardziej odsunięte od tego, co w latach dziewięćdziesiątych działo się na scenie hc. Coś nowego? Może New Heart Design, mocno zimnofalowe, przebojowe jak niektóre single The Police. Solówki z pogranicza noise’u i rejonów około shoegaze’owych są dość nieoczekiwanym dodatkiem, ale siedzą świetnie. Gdyby miała powstać kolejna część Tony Hawk’s Pro Skater, ciężko będzie sobie wyobrazić soundtrack bez Turnstile.

Ilustracja: Nikodem Lazurek


Tomasz Bąk – kolektyw schizofreniczny, autor sześciu książek z wierszami i jednoaktówki Katedra (Wydawnictwo papierwdole, 2019 r.), ostatnio wydał tomy O, tu jestem i Nagi wodnik (WBPiCAK, 2021) i Playbook (Warstwy, 2021). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut za tom Kanada (WBPiCAK, 2011), Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka za tom Utylizacja. Pęta miast (WBPiCAK, 2018) i Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii poezja za poemat Bailout (WBPiCAK, 2019). Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.

Nikodem Lazurek (sadbvdda) – kompozytor digitalowych kolaży wyhodowany w Grudziądzu na Ziemi Chełmińskiej. W wolnym czasie jest bardzo szybki w zjadaniu mięsa mielonego. Jego zainteresowaniem jest obserwacja kaczki. Twój przyszły autorytet estetyczny. Kiedyś widział kogoś kto spotkał Rycha Peję.