Faza Bieżąca – Piekło klasy średniej. „Twarz, brzuch, głowa” Hagedorn i Szmidy

W piątym odcinku piątego sezonu Seksu w wielkim mieście jedna z bohaterek, Samantha Jones, zaprasza protagonstkę, Carrie Bradshaw, na botoks. Twierdzi, że to podniesie jej pewność siebie w przeddzień wielkiego wydarzenia – premiery książki. Carrie odmawia przy potakiwaniu pozostałych przyjaciółek, więc Samantha postanawia się tam wybrać sama. To nie pierwszy raz, gdy poddaje się temu zabiegowi – zazwyczaj pozwala on poczuć się jej piękniejszą, pewniejszą siebie kobietą sukcesu. Lekarz medycyny estetycznej, do którego Samantha się wybiera, proponuje swojej stałej klientce skorzystanie z pewnej nowinki – peelingu chemicznego. „Zajmuje jedynie 15 minut, a sprawi, że będziesz wyglądała 10-20 lat młodziej” – mówi i tym samym namawia ją na zabieg. Kiedy jednak po kwadransie bohaterka opuszcza klinikę, ludzie reagują przerażeniem na widok jej twarzy. Nic dziwnego – jest ona bowiem obdarta ze skóry właściwie do żywego mięsa. Zamiast twarzy Samantha ma jedną wielką ranę, w związku z czym wolałaby się nie pokazywać światu aż do wydobrzenia. Przyjaciółka jednak bardzo na nią liczy, więc bohaterka pojawia się na wielkiej premierowej gali, wystrojona jak zwykle, z twarzą czerwoną od zabiegu. Po tym, jak spotyka ją ostracyzm ze strony przyjaciółki, która zachęca ją do zasłonięcia twarzy, nasza bohaterka teatralnym gestem ściąga z siebie kapelusz i wygłasza zdanie: „Kobiety nie powinny musieć ukrywać się w cieniu z powodu skutków zabiegów plastycznych, których społeczeństwo w zasadzie od nich wymaga”. To przesłanie na przestrzeni odcinka zostaje wkrótce spacyfikowane masą żartów związanych z jej wyglądem, jednak efekt, który dzięki temu osiągamy, skutkuje wnioskiem: racjonalne podejście jednostki do tego, jak radzić sobie w systemie genderowych opresji, nie znosi automatycznie wstydu.

Ten epizodyczny fragment popularnego serialu z 2003 r. nadal jest lepszym i sensowniejszym ujęciem problemu kobiecego imperatywu upiększania się aniżeli książka Twarz, brzuch, głowa Wandy Hagedorn i Oli Szmidy. Dlaczego? Właśnie dzięki swojej wybiórczości oraz transparentności pozycji bohaterki.

Pierwszoosobowa narratorka pierwszej części (pt. Twarz) najnowszego memuaru Hagedorn przeżywa dokładnie taką sytuację jak Samantha Jones z Seksu w wielkim mieście. Uczyniony przeze mnie przydługi wstęp był konieczny, aby pokreślić, że gdy piszę „dokładnie taką samą” nie używam wcale retorycznej hiperboli – w obu przypadkach kluczowe momenty opowieści powielają się z niemal dosadną precyzją: niefrasobliwa propozycja lekarza, która pada względem stałej klientki, obdarta ze skóry twarz, szok ludzi na ulicach, chęć ukrywania się w domu, zostanie obśmianą przez inne kobiety, a także – zasłanianie się kapeluszem z trenem. Podobieństwo obu historii mogłoby sugerować, że Hagedorn posługuje się tutaj nawiązaniem, intertekstem albo nawet przechwyceniem. Znacznie bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że doświadczenie pokazane zarówno w Seksie w wielkim mieście, jak i Twarzy, brzuchu, głowie jest uniwersalne dla pewnego wąskiego grona: wielkomiejskich, robiących karierę i dobrze zarabiających samodzielnych kobiet w średnim wieku. Sprawa jest na tyle jasna, że kiedy śledzimy przygody z medycyną estetyczną Wandy, bohaterki Twarzy, brzucha…, możemy mieć jeszcze nadzieję, że zostaną one przedstawione ze świadomością ich bardzo wąskiej klasowej referencji. Niestety im dalej w las, tym bardziej świadkujemy próbom uniwersalizowania opisywanego doświadczenia. I ten gest, zagarniający przyjacielską ręką coraz szersze kręgi kobiet, nie przynosi – wbrew temu, co w swojej recenzji pisał Mateusz Witkowski – korzyści dla czytelników.

Opowieść Hagedorn jest bowiem ciekawa jako intymistyka: autorka doskonale oddaje tę absurdalną pętlę wstydu, w jaką można popaść w opisywanych przez nią sytuacjach; świetnie pokazuje miotanie się bohaterki, której trudno jest znaleźć miejsce wspólne pomiędzy przekonaniami, jakie żywi, a uwarunkowanymi społecznie pragnieniami. To ciągłe stanie w rozkroku: jedną nogą na „chciałabym być taka” i drugą nogą na „chęć bycia taką jest uwarunkowana ideologicznie, kobiety (ludzie w ogóle?) nie powinny od siebie tego wymagać”. Na poziomie psychologicznej analizy rozegrane jest to bezbłędnie: nawet wstawki z teorii krytycznej obrazują tutaj wewnętrzną walkę (a raczej: pozycję tej „drugiej nogi”) i dzięki temu nie są irytująco dydaktyczne. Gdybyśmy zatem, tak jak w rozrywkowym Seksie w wielkim mieście, otrzymali indywidualny portret kobiety odnotowującej na swoim ciele znaki starzenia się, miotającej się, guilttripującej za niezgodność własnych czynów z poglądami – wszystko byłoby w porządku. Niestety zamiast tego Hagedorn próbuje przekonać nas, że prawdziwym problemem kobiety w XXI wieku jest właśnie dylemat: czy chodzenie na botoks jest feministyczne? Nie zadaje sobie po drodze pytania: kogo stać na chodzenie na botoks?, nie odpowiada na nie i w 2021 r., w kraju, w którym masy ludzi nie stać na białe plomby w zębach, a rzesza kobiet mierzy się z kredytami na leczenie bolesnej endometriozy, wysnuwa termin „ukobiecanie” i tłumaczy nim właściwie wszystkie możliwe problemy: od zabiegów medycyny estetycznej po brutalne gwałty i morderstwa.

Abstrahując od tego, czym miałoby się owo „ukobiecanie” różnić po prostu od socjalizowania do bycia kobietą (długością zwrotu?), warto zauważyć, że bohaterka Twarzy, brzucha, głowy łączy problemy z zasadniczo różnych porządków, pokazując lub jedynie sugerując ich genderową genezę. Z pewnymi zastrzeżeniami można uznać ją za słuszną w przypadku omawiania wspomnianego imperatywu upiększania, chociaż i tutaj warto byłoby zauważyć masę rzeczy: m.in. łączenie sprawności ciała z jego przydatnością kapitałowi, nie tylko poprzez samą siłę roboczą, ale także przez jej reprodukcję. Można byłoby przyjrzeć się – jak zrobiła to Zaddie Smith w pojawiającym się w Białych zębach wątku salonów fryzjerskich dla czarnoskórych kobiet – wymaganiom rynku wobec wyglądu, ale wtedy trzeba byłoby zauważyć, że klasowo (i rasowo) w bohaterkę Hagedorn uderzają one zdecydowanie najmniej. Jednak mimo tych wszystkich zastrzeżeń, trudno wnioskowi na temat genderowo różnych wymagań związanych z dyscyplinowaniem swojego ciała odmówić słuszności. Problemy ze wspólnym rdzeniem omawianych przez Hagedorn kwestii zaczynają się później, kiedy naprawdę nie sposób zrozumieć, za pomocą jakich połączeń i z jakiego powodu w Twarzy, brzuchu… z feminizmem łączy się ekologia. Niedociągnięcie intelektualne tych wniosków widać w szokująco naiwnej wizji pojawiającej się pod koniec tomu:

Pomyślałam o pytaniu Malwiny – jak wyglądałoby ekofeministyczne państwo – i zaczęłam je sobie naiwnie wyobrażać: dziewięćdziesiąt procent rządu stanowiłyby kobiety, rząd sprawowałby pieczę nad społeczeństwem, a nie rządziłby nim, wyszarpywanie trzewi z ziemi byłoby zabronione, preferowanym stylem architektury byłaby falistiość, nie falliczność, gender byłby uwolniony i płynny, ślicznośćwiotkość nie miałaby znaczenia, i tak dalej, w tym duchu…

Nie dowiadujemy się, dlaczego tak znaczna nadreprezentacja kobiet w rządzie miałaby służyć samym kobietom i przyrodzie. Pomijając już gwałtowne przejście od myślenia o podmiocie socjalizowanym do określonych ról („ukobiecanym”) do nieskrywanego esencjalizmu, należy zwrócić uwagę na fakt, że karkołomność snutej przez Hagedorn wizji wynika z pominięcia perspektywy klasowej. Chromosomy X nie zawalczą w polityce o nasze interesy – wystarczy przypomnieć, że Żelazna Dama miała ich całą parę. Zresztą o tym, jak skrupulatnie żeńska część populacji strzeże niekiedy patriarchatu, rozpisywała się sama autorka. Z poprzednich części książki można byłoby wyciągnąć wniosek, że w walce o sprawę liczy się nie tyle przynależność genderowa, co światopogląd. Końcowa wizja to jednak podważa, jednocześnie w nieintencjonalnie zabawny sposób sugerując, jakoby kobiety miały być bliżej natury i dzięki temu lepiej dbać o jej ochronę. Zdaniem Hagedorn dobrze byłoby mieć więc rząd złożony z czarownic-feministek. Warto byłoby jednak pamiętać o kolejnym kryterium: nasze upragnione czarownice powinny zbierać same zioła do swoich eliksirów. Wszystko mogłoby bowiem runąć, gdyby okazało się, że kupują je na rynku i w jego zależności uwikłane są tak samo jak źli, biali, heteroseksualni mężczyźni.

Nie sposób bowiem ukryć, że w końcowych postulatach i zuniwersalizowanej wizji społeczeństwa, bardzo wyraźne staje się ignorowanie jednego czynnika, który dla jej rozważań powinien być kluczowy: kapitalizmu. O ile nietematyzowanie własnej pozycji klasowej w pierwszej części memuaru, pisanie o zabiegach medycyny estetycznej z pozycji indywidualnego doświadczenia mogło skutkować jedynie tym, czym odcinek Seksu w wielkim mieście, czyli nieźle skrojoną opowiastką o rozterce dobrze postawionej kobiety mierzącej się z „problemami pierwszego świata”, o tyle ignorowanie problemu w dalszych częściach książki dotyczących społeczeństwa jako takiego – jest po prostu naiwne.

I chociaż część wniosków wypływających z opowieści Hagedorn jest z gruntu sensowna – jak na przykład zauważenie, że negatywna ocena socjalizowania kobiet do określonego typu praktyk nie powinna skutkować przerzucaniem winy na jednostkę, tzn. że chodzi nie tyle o moc indywidualnych wysiłków, ile o społeczną zmianę, kobiety zaś mają prawo robić wszystko, aby w tej pokręconej logice społecznych nakazów odnaleźć miejsce względnego spokoju – to trudno nie dyskutować z podskórnie wyłaniającym się z Twarzy, brzucha… przekonaniem, że całe zło świata wynika z mizoginii.

W wydanym w 2017 roku wraz z Jackiem Frąsiem memuarze Totalnie nie nostalgia autorka skupiła się na opowiedzeniu intymnej historii dorastania, które uwikłane jest w najróżniejsze struktury władzy. Dzięki temu jej książka odbijała problemy szerszej natury, będąc jednocześnie dobrze skrojoną historią o konkretnych bohaterach konkretnych czasów i zdefiniowanego miejsca. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Twarz, brzuch, głowa to publikacja, która miała powtórzyć sukces debiutu. Tak postawionej sprawy nie uratuje jednak nawet zaangażowanie do projektu bardzo dobrej rysowniczki. Jeśli bowiem założyć, że drugi memuar Hagedorn miał działać niejako na odwrót: opowiadać o świecie w ogóle i ilustrować to intymnymi historiami, to rzecz była skazana na porażkę od początku – nie tylko ze względu na tendencyjny charakter dzieła, ale przede wszystkim na podmianę podstawowych antagonizmów: klasowego na genderowy. Tłumaczenie świata jedynie za pomocą różnicy płciowej nie działa i dlatego w powieści graficznej Hagedorn i Szmidy faktycznie udane są tylko miejsca oparte na detalicznej intymistyce. Szersze ramy, przeznaczone dla niej, pozostają niestety bardzo wątłe.

Wanda Hagedorn, Ola Szmida, Twarz, brzuch, głowa, Kultura Gniewu 2021

Ilustracja: Piotr Marzec


Zuzanna Sala (ur. 1994) – doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach programu literaturoznawstwo. Redaktorka kwartalnika literackiego „KONTENT”, współzałożycielka fundacji o tej samej nazwie. Publikowała teksty krytyczne w „Odrze”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, „biBLiotece”, „ArtPapierze”, „Wakacie”, „Wizjach”.

Piotr Marzec – rysuję komiksy. Wydałem w selfpublishingu „Sweet-ass dudes like us”, które w ZOZO dostały nagrodę Złotego Kurczaka za najlepszy scenariusz i komiks roku oraz nagrodę Maszin za komiks roku. Komiks w wersji 2.0 jako „Słodkie chłopaki” ukaże się w tym roku w wydawnictwie Kultura Gniewu – właśnie to cisnę. Urodziłem się w Myślenicach. Dyplom na ASP zrobiłem u Bałki – a to podobno daje licencję na robienie rzeczy.